Pozytywne myślenie nie powstrzyma katastrofy klimatycznej i zaniku bioróżnorodności. A co może ocalić świat, jaki znamy?
Od pewnego czasu mamy coraz więcej publikacji na temat ratowania świata. Daleko nie szukając, moje rodzime Wydawnictwo Krytyki Politycznej opublikowało książkę pod lekko prowokacyjnym tytułem Czy psychodeliki uratują świat, a Wydawnictwo W.A.B. poradnik Arety Szpury Jak uratować świat? Czyli co dobrego możesz zrobić dla planety.
Po zalewie poradników self-help w rodzaju Potęga podświadomości, Moc pozytywnego myślenia czy Myśl i bogać się jest to – jak myślę – potężna i pozytywna odmiana. Ostatecznie niezależnie od tego, jak bardzo pracowalibyśmy nad mocą pozytywnego myślenia, nie powstrzyma to raczej katastrofy klimatycznej, zaniku bioróżnorodności, plagi depresji czy innych globalnych trendów, które możemy obserwować, ale niekoniecznie już mieć skuteczne metody, żebym im przeciwdziałać. Nic dziwnego, że w środowisku aktywistów łatwo zauważyć zmagania z wypaleniem, agresją czy wręcz porzucaniem aktywizmu na rzecz bardziej przyjemnych albo przynajmniej intratnych sposobów spędzania czasu, którego nie wiadomo jak dużo nam jeszcze zostało.
O tym, że żyjemy w czasach kryzysu, nie muszę chyba nikogo z moich czytelników przekonywać. Piszę o tym od lat, a nawet tak ostrożne gremium jak Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu (IPCC) opublikował rok temu raport, z którego wynika, że mamy raptem 11 lat, żeby powstrzymać katastrofę klimatyczną. A jednak przypomnę, cytując wydaną niedawno w polskim tłumaczeniu książkę Scilli Elworthy Ostatni moment. Jak wspólnie możemy ocalić nasz świat:
Żyjemy w świecie, który dla większości jego mieszkańców jest smutny i przerażający. Trzystu najbogatszych ludzi na świecie ma dziś więcej niż trzy miliardy najbiedniejszych, czyli prawie połowa ludzkości. Niszczymy planetę w takim tempie, że dużo szybciej niż większość z nas sobie to wyobraża na znacznych jej obszarach nie będzie można żyć. Ziemie uprawne i lasy znikają, a oceany są ogołacane z ryb. Niestabilnymi rynkami finansowymi wstrząsają kryzysy, pozbawieni praw walczą z opresyjnymi rządami, system ekonomiczny nagradza tylko najbardziej chciwych i niemoralnych, a ponad milion ludzi – nie mogąc utrzymać się z rolnictwa – przenosi się do miast, gdzie nie ma dla nich pracy.
Trudno się nie zgodzić. Elworthy niewątpliwie wie, o czym mówi. Jest nie tylko założycielką Oxford Research Group, która doprowadziła do rozmów między osobami odpowiedzialnymi za tworzenie i użytkowanie arsenałów broni jądrowej a jej krytykami, ale także organizacji Peace Direct, zajmującej się szkoleniem działaczy pokojowych w regionach ogarniętych konfliktem. Trzykrotnie nominowana była do pokojowej Nagrody Nobla. Od dziecka odznaczała się niezwykłym poziomem empatii i wrażliwości i gdy w wieku trzynastu lat zobaczyła sowieckie czołgi wkraczające do Budapesztu, zaczęła się pakować, żeby razem ze swoimi rówieśnikami z Węgier zatrzymać je własnym ciałem. Matka co prawda wybiła jej to z głowy, ale za to nie przeszkadzała córce w pracy dla ośrodka wspierającego ofiary II wojny światowej czy obozie dla wietnamskich uchodźców we Francji.
Markiewka: Tragedii nie ma, czyli wszyscy żyjemy w Czarnobylu
czytaj także
Czytając Ostatni moment, można odnieść wrażenie, że nie ma na świecie żadnego regionu objętego konfliktem zbrojnym, kryzysem humanitarnym czy społecznym, w którym Elworthy nie miałaby okazji pracować i pomagać. Poznała chyba też wszystkich świętych, aktywistów i polityków działających na rzecz pokoju, dobra wspólnego i lepszej przyszłości. Jeden z rozdziałów książki przedstawia zresztą sylwetki skutecznych działaczy, inicjatyw i organizacji, którym udało się osiągnąć wymierne efekty w ratowaniu planety, a przynajmniej mniejszych lub większych grup zamieszkujących ją ludzi.
Od dziecka zainteresowana pomocą humanitarną, ale też bezpośrednim wsparciem ofiar przemocy i konfliktów, Elworthy poznała wiele obiecujących, ale też całkiem skutecznych metod działania na rzecz pokoju. Zarówno w wymiarze społecznym, rozumianym jako unikanie wojny czy konfliktów zbrojnych, jak i na gruncie bardzo osobistym, czyli osiąganiu spokoju ducha. To drugie z pewnością skutecznie jej się udało, bo dawno nie czytałem książki napisanej przez osobę tak bardzo świadomą problemów, z jakimi mierzy się obecny świat, a jednocześnie tak bardzo przekonanej, że jesteśmy w stanie je wszystkie rozwiązać. Jak sama pisze:
U podstaw mojej książki leży pewność, że inna przyszłość ludzkości jest możliwa, jeżeli ludzie się przebudzą. Oznacza to zwiększenie wiedzy o samych sobie w drodze refleksji, uważności i wewnętrznej pracy.
czytaj także
Jakkolwiek bliska jest mi idea nieustającej pracy nad sobą, ćwiczenia uważności, a także zwiększania wiedzy o samym sobie na drodze refleksji i robię to na rozliczne sposoby, począwszy od medytacji, przez jogę, siłownię, kontakt z przyrodą, lektury, pisanie, aż po zażywanie psychodelików, najwyraźniej daleko jeszcze jestem na drodze do osiągnięcia oświecenia, bo trudno mi podzielać optymizm autorki. Zwłaszcza w obliczu niektórych przywoływanych przez nią przykładów.
Zdaniem Elworthy jedną z nauczycielek tego, jak kultywowanie wewnętrznego spokoju może ocalić życie, ma być Aung San Suu Kyi, przywódczyni birmańskiej opozycji, która piętnaście lat spędziła w areszcie domowym, praktykując medytację. Niestety płynący od niej spokój i wewnętrzny blask nie tylko pozwolił jej otrzymać pokojową Nagrodę Nobla i doprowadzić do demokratycznych wyborów, a następnie stanąć na czele rządu, ale również zachować psychiczną równowagę wobec ludobójstwa zamieszkującej Birmę, muzułmańskiej mniejszość Rohingjów. Choć trudno nie podziwiać umiejętności zachowania spokoju w takiej sytuacji, nie sposób nie zauważyć, że jest to jakiś rodzaj socjopatii, a może nawet zwykłe skurwysyństwo.
Rohingjowie: najbardziej prześladowana mniejszość świata ginie na naszych oczach
czytaj także
Poza praktykowaniem medytacji i uważności Elworthy ma masę innych dobrych pomysłów, jak wspólnie możemy ocalić naszą planetę. Proponuje na przykład: „Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby chociaż ułamek pieniędzy przeznaczanych na świecie co roku na obronę – 1 582 800 000 000 [1,528 biliona] dolarów – był stopniowo, serią umów międzynarodowych, kierowany na potrzeby zapewnienia bezpiecznego środowiska, wody i jedzenia; na budowanie zaufania i ochronę wspólnego dziedzictwa ludzkości (oceanów, atmosfery, przestrzeni kosmicznej). Wtedy bylibyśmy niewyobrażalnie bezpieczniejsi”. Trudno się z tym nie zgodzić.
Albo: „Co by było, gdyby ideę radykalnej szczodrości podjęło stu najbogatszych ludzi świata, którzy w 2012 roku zarobili cztery razy tyle, ile potrzeba, żeby rozwiązać problem skrajnej biedy? Gdyby każdy z nich oddał jedną czwartą zarobionych pieniędzy, można byłoby szybko – bo tak naprawdę wszystko jest już gotowe – stworzyć program, który położyłby kres biedzie na świecie”. No, pięknie by było.
czytaj także
Albo: „Co by było, gdyby jeden z miliarderów podarował sto tysięcy dolarów każdemu z godnych zaufania aktywistów, którzy działają już w rejonach ogarniętych konfliktem? Większość z nich twierdzi, że właśnie takiej sumy potrzebują, by wejść na kolejny poziom skuteczności. Miliarder podejmujący tę decyzję zrobiłby niezwykle ważny krok na drodze do zakończenia brutalnych konfliktów na świecie”. Aż dziw, że żaden z miliarderów jeszcze na to nie wpadł.
Elworthy ma też inne pomysły niż to, co pożytecznego mogliby robić bogaci ze swoimi pieniędzmi, gdyby nie robili z nimi tego, co robią. Co ciekawe, pomysł, że powinni zacząć płacić wyższe podatki albo w ogóle po prostu je płacić, pojawia się zaledwie na marginesach książki, przy okazji wypisów, czym się zajmują różne organizacje. Dziwi mnie to tym bardziej, że Elworthy doradza zarządom kilku międzynarodowych korporacji i generalnie poznała wiele osób zamożnych i uprzywilejowanych, choćby pomagając Nelsonowi Mandeli, Peterowi Gabrielowi i sir Richardowi Bransonowi zakładać grupę The Elders, do której należą zasłużeni działacze na rzecz pokoju i praw człowieka.
czytaj także
Dlaczego miliarderzy nie przeznaczają swoich pieniędzy na to, żeby uczynić świat pięknym miejscem do życia dla wszystkich oraz ocalić klimat i bioróżnorodność? Być może podobnie jak ja nie odkryli jeszcze swojego potencjału energetycznego i nie zrozumieli, że praca nad sobą jest równie ważna jak praca na rzecz świata. Być może nie mieli szansy, jak Scilla Elworthy, spotkać analityczki jungowskiej, z którą praca przyniosłaby im głębokie zrozumienie ludzkiej świadomości, czy specjalistki od akupunktury, która pozwoliłaby im się nauczyć, jak nadawać swojej energii wyższą wibrację, by uniknąć depresji.
To ważne, bo jak pisze autorka Ostatniego momentu: „Jeżeli chcesz być w awangardzie nowej świadomości, musisz się dobrze czuć – naprawdę świetnie czuć się w swoim życiu”. Spora część książki poświęcona jest temu, jak można to osiągnąć, gdyż, jak twierdzi autorka: „Na poziomie jednostki da się pracować przez cały dzień na rzecz dobra świata i świetnie się przy tym bawić”. Pomóc może tutaj oczywiście codzienna półgodzinna medytacja i spacery po lesie (przynajmniej godzinne), a także uprawianie warzyw (trzeba tylko mieć własny ogródek). Warto też pozwalać sobie na nicnierobienie. Na przykład na pustyni, jak to robiła autorka: „Znajdowałam dla siebie specjalne miejsce – jar albo skałę, która szczególnie mi się podobała. Spędzałam tam kilka dni, sama z gwiazdami i czasem jakimś pustynnym zwierzątkiem, i mogłam marzyć”.
Trochę się podśmiewam, ale w sumie się zgadzam i chciałbym mieć czas, żeby to wszystko robić. Może zresztą bym miał, gdybym nie był tak zestresowany faktem, że nie będę miał z czego zapłacić czynszu, i tym, jak żyć w obliczu nadciągającej katastrofy, której raczej nie uda mi się powstrzymać, niezależnie od tego, jak bardzo będę nad sobą pracować. Ale może gdybym robił to wszystko, co zaleca autorka, byłbym mniej zestresowany i bardziej kreatywny?
Trochę się podśmiewam, ale w sumie się zgadzam i chciałbym mieć czas, żeby to wszystko robić.
Może i tak, ale na razie śmiać mi się chce, gdy czytam, że plenerowe pokazy filmów Davida Attenborougha (które skądinąd bardzo lubię) w całej Afryce oraz szkolenia z tego, jak zastępować benzynę i parafinę energią słoneczną i biogazem, mają uratować nasz świat. Nawet jeśli rzeczywiście – jak chciałaby tego autorka – kolejne, wychowane na nich pokolenie będzie tak świadome, na czym polega cykl odradzania się planety, że aż przeciwne używaniu paliw kopalnych, to nie sposób nie zauważyć, że cała emisja gazów cieplarnianych Afryki to zaledwie 15% emisji globalnej, więc tamtejsza młodzież będzie pewnie raczej wkurwiona na to, jak zniszczyliśmy życie na ich kontynencie, niż wdzięczna za lekcję przyrody. Zresztą częściowo już jest.
Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!
czytaj także
Nie chcę być źle zrozumiany. Elworthy ma naprawdę dużą wiedzę na temat rozmaitych form pomocy humanitarnej, rozwiązywania konfliktów bez przemocy, rozwoju duchowego i dbania o swoje dobre samopoczucie, więc nie jest tak, że lektura jej książki pozbawiona jest sensu. Jednocześnie kiedy czytam, że gdy autorka wraz ze znajomymi dowiedziała się o działaniach podejmowanych w elektrowni w Fukushimie, które mogły doprowadzić do awarii i wybuchu reaktora, uznała, że nie ma sensu alarmować opinii publicznej, a zamiast tego zdecydowała się medytować i wysyłać dobrą energię do osób odpowiedzialnych za przebieg ryzykownej operacji, to budzi się we mnie pewien niepokój. Na szczęście nic się wtedy nie stało, ale chyba jednak wolałbym zostać poinformowany o zagrożeniu, niż pokładać nadzieję, że ktoś prześle osobom odpowiedzialnym za potencjalną katastrofę wystarczającą ilość dobrej energii.
*
Scilla Elworthy, Ostatni moment. Jak wspólnie możemy ocalić nasz świat, przeł. Maria Reimann, Wydawnictwo Czarna Owca 2019