Moja pierwsza hipoteza brzmi, że upieranie się przy majowych wyborach jest klasyczną podpuchą Kaczyńskiego, która ma odciągnąć opozycję od spraw najważniejszych.
Dwa tematy zdominowały ostatnie tygodnie: koronawirus i majowe wybory. Wszystko inne zeszło na dalszy plan. Wszystko inne się nie liczy. Przy czym, jeśli się dokładniej przyjrzeć, to opozycja, zwłaszcza ta liberalna, mówi głównie o tym drugim, czyli o majowych wyborach.
Co dalej z wyborami prezydenckimi? O przełożenie apelują kontrkandydaci Dudy i obywatele
czytaj także
I tu pojawia się pierwsza hipoteza, wedle której upieranie się przy majowych wyborach jest klasyczną podpuchą Kaczyńskiego, która ma odciągnąć opozycję od spraw najważniejszych. A więc chociażby od tego, że w piątek to w czeskiej Pradze, a nie na Okęciu wylądował samolot z tysiącami maseczek, których tak brakuje już nawet nie tyle obywatelom polskim, co leczącym ich lekarzom. Albo że maski, rękawiczki, gogle, osłony twarzy i kombinezony wkrótce trafią do państw Unii, ale akurat nie do Polski, bo ta nie potrafiła przystąpić do wspólnego przetargu. Albo wreszcie, że lekarze, ratownicy i pielęgniarki wręcz błagają o sprzęt, za co np. taki radny PiS potrafi położną łajdacko zwolnić.
Wszystko to są sprawy, które dziś mogą oburzać opinię publiczną, w tym także wyborców niezdecydowanych, ale opozycja nie jest w stanie im nadać odpowiedniej wagi i zdominować narracji. A to dlatego, że Kaczyński miał jej rzucić piłeczkę majowych wyborów, za którą opozycja tak ochoczo gania.
Pomysł wyborów, przy niewychodzeniu w domu i zamknięciu niemal wszystkiego, jest pomysłem tak absurdalnie bezczelnym, że nie dziwo, iż opozycja i opinia publiczna się nań rzuciła. Słowem, Kaczyński pasie tę kozę, pasie ją Morawiecki, a opozycja o wyprowadzenie tej kozy prosi i prosi.
Opozycja po posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego: „Skończmy z tym teatrem i tym lansem”
czytaj także
W pewnym momencie Kaczyński więc łaskawie wybory odwoła, ale po pierwsze dopiero wtedy, gdy będzie zamknięta lista wyborcza i zakaże się dopisywania nowych kandydatów, więc opozycja będzie w drugiej turze skazana na tę beznadziejną Kidawę-Komorowską. Po drugie wtedy, gdy opinia publiczna będzie na tyle zmiękczona, że zgodzi się na stan wyjątkowy. I się stan wyjątkowy ogłosi, tylko że nie będzie to już stan klęski żywiołowej, tylko ten drugi, ten dający PiS o wiele większą władzę. Zwłaszcza że Unia Europejska zajęta koronawirusem nie będzie miała czasu znowu niańczyć polskiej demokracji.
Druga teoria, nieco bardziej ryzykowna, wskazuje, że te wybory jednak się odbędą. Świadczy o tym chociażby podejrzana zbiórka 140 tys. podpisów dla Jakubiaka, które niweczą pomysł bojkotu wyborów przez opozycyjnych kandydatów i obowiązkowego przesunięcia wyborów.
Kandydaci opozycji powinni wspólnie zaapelować o przełożenie wyborów
czytaj także
Ale myli się ten, kto uważa, że wybory te byłyby przeprowadzone w taki sposób, że cała Polska byłaby w lockdownie, a akurat na 10 maja lockdown by zawieszono. Nie, cały ten pomysł polega na tym, że władza chce, aby po Wielkanocy wszyscy wrócili do pracy. Zapowiedział to sam Morawiecki. I być może właśnie tak się stanie. Jak wskazuje bowiem jedno z badań, „liczba osób zakażonych w Polsce może wynieść około 9 tys. i powinna zostać osiągnięta około 20 kwietnia”. Tak twierdzi spółka ExMetrix, zajmującą się prognozowaniem gospodarczym i społecznym. Około 15–20 kwietnia powinno nastąpić wyraźne zahamowanie.
Oczywiście nie znaczy to, że liczba zakażonych nie będzie o wiele większa w rzeczywistości, ale patrząc na przepustowość polskich laboratoriów, kilkudniowy okres badania próbek i małą liczbę testów, trudno uznać, że te oficjalne liczby będą kilkukrotnie wyższe. A przy takiej liczbie zarażonych i dajmy na to 100–200 zgonach rząd, jakkolwiek złowieszczo to zabrzmi, będzie mógł się pochwalić sukcesem. Zwłaszcza, że porówna naszą sytuację do katastrofalnej w Hiszpanii i Włoszech.
Jeśli dodamy to tego apele przedsiębiorców i samozatrudnionych, którzy są autentycznie przerażeni zatorami płatniczymi i wstrzymaniem zamówień, apele rodziców o zniesienie uciążliwej edukacji w domu, głosy znudzonej Netflixem młodzieży i pustki w kasie państwa, to pomysł powrotu po Wielkanocy albo po majówce do „czasów sprzed wirusa” może być serio rozważany. Zwłaszcza że przy obecnie wprowadzanym lockdownie krzywa przyrostu zakażeń może się rzeczywiście spłaszczać, co będzie jeszcze lepiej widać właśnie za jakieś dwa tygodnie. Słowem, rząd chce, aby Polacy wrócili do prawie normalnego życia.
Powie ktoś, że wyborcy i tak będą się bali iść do wyborów. Być może, ale przede wszystkim bać się będzie wielkomiejska klasa średnia, dostatecznie nastraszona przez własnych polityków i własne autorytety. Klasa ludowa, będąca podstawą elektoratu Dudy, będzie bała się mniej, raz, że Kaczyński ją uspokoi, dwa, że ona i tak przecież codziennie pracuje bynajmniej nie z domu. Ona nie ma „home officów” na tle biblioteczki, tylko ma wieczny zapieprz w robocie, żeby ci z „home office’ów” mogli sobie na przykład robić zamówienia jedzenia online. Więc dla nich wizyta w lokalu wyborczym, to jak dla Kaczyńskiego wizyta w kościele.
A ewentualne utrudnienia wyborcze, jak choćby kwarantanna i obowiązek zachowania dystansu, tworzący gigantyczne wyborcze kolejki do urn? To przede wszystkim problemy dużych miast, gdzie PiS wyborczo radzi sobie słabiej. Na wsiach i w małych miasteczkach takich kolejek do lokali wyborczych nie będzie, podobnie jak nie będzie kwarantanny, bo państwo polskie nie będzie przecież prowincji badało. Duda nie musi więc mieć wysokiego poparcia, chociaż oczywiście na ten moment ma. Wystarczy, że przestraszony wirusem wielkomiejski elektorat umiarkowany zostanie w domu, bo nie będzie mu się chciało stać dwie godziny, by oddać głos. I Duda wygra w pierwszej turze przy frekwencji 30%. A opozycja, zwłaszcza liberalna, pójdzie potem w spiski nieuznawania wyborów przez Sąd Najwyższy i w full smoleński korkociąg, z którego nie wyczołga się przez kolejne lata.