Moje komentarze piszę często w trybie normatywnym, a nie opisowym. Mówiąc prościej, piszę o świecie (a jeszcze częściej o Polsce) takim, jaki mi się marzy, a nie o takim, jaki jest. Między innymi dlatego, że czysto realistyczne podejście do naszego gatunku, założenie, że w jego historii nie następuje kumulacja wiedzy i moralności, a jedynie postęp technologiczny, sprawia, że „w mojego mózgu niegościnnym wnętrzu” (cyt. za Emily Dickinson) rodzi się obraz nieubłaganego przecięcia się w jakiejś odległej przyszłości obu tych niekoniecznie niestety równoległych prostych. W punkcie Omega odwieczna (narodowa, grupowa, dominacyjna, dystynktywna, resentymentalna) bestia dostaje do ręki supernowoczesne technologie zagłady i oczywiście ich używa (w przypadku Polaków zdolność do samozagłady występuje w nieporównanie krótszych odcinkach czasu, trzeba wobec tego Polaków przed samozagładą nieustannie ratować i niestety najczęściej to się nie udaje).
Ponieważ moja wyobraźnia nie sięga daleko, nawet moje sny są koszmarami dla większości moich czytelników i polemistów, którzy są optymistami zdecydowanie większymi ode mnie. Zatem nawet ta subtelna różnica pomiędzy najbardziej optymistycznymi zmyśleniami, na jakie potrafię się zdobyć, a rzeczywistością, wielu moim czytelnikom umyka. Ja jednak ciągle niestety ją widzę i dziś postanowiłem ją na pewnym drobnym, choć dla mnie istotnym, przykładzie ujawnić.
Pisałem o Joannie Kluzik-Rostkowskiej jako o polityczce, której być może Donald Tusk użyje do odbudowania dialogu społecznego, na przykład ze związkami zawodowymi. Zarówno z powodów dla siebie pragmatycznych (nie można – tak jak to robi ostatnio Donald Tusk – sumować wrogów w nieskończoność i nie zostać przez tę „rzeszę” wreszcie pożartym), jak też z powodów dla mnie ważniejszych, a z politycznymi losami Donalda Tuska w ogóle niezwiązanych. Nie chcę mianowicie, aby stosunki pomiędzy uczestnikami maratonu warszawskiego a uczestnikami warszawskiego marszu „obudź się Polsko” przekroczyły pewną granicę wzajemnej destrukcyjnej nienawiści, pogardy, dystrybucji „moherstwa” i „lemingowstwa”. Nawet nie dlatego, że boję się, iż uczestnicy marszu uczestników maratonu „czapkami nakryją” (dawne posmoleńskie marzenie znanego sushi-mesjanisty z okolic „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”), bo nowe polskie mieszczaństwo nie musi wygrywać koniecznie ulicznego kryterium, żeby być politycznie skutecznym, ono do obrony swoich grupowych interesów ma narzędzia inne, na przykład nieco większe pieniądze i nieco większą mobilność od uczestników marszu „obudź się Polsko”.
Jeśli jednak w moich komentarzach próbuję nieudolnie kłamać, że uczestników marszu i uczestników maratonu mogłoby w tym kraju łączyć cokolwiek innego poza dystynktywną nienawiścią, wzajemnym lękiem i resentymentem, jeśli próbuję nieudolnie kłamać, że reprezentant części przynajmniej uczestników maratonu Donald Tusk mógłby podjąć dialog społeczny z reprezentantem części uczestników marszu Piotrem Dudą, używając do tego celu np. Joanny Kluzik-Rostkowskiej, to tylko dlatego, że w „północnoeuropejskich” liberalnych demokracjach, gdzie także przecież toczy się wojna interesów, godności, dystynkcji, jest to jednak wojna nieco bardziej SUBLIMOWANA – przez system partyjny, przez ideologie, które nie sprowadzają się tam wyłącznie do interesów i roszczeń grupowych, ale budują nieco bardziej powszechne wspólnoty, skupione wokół „komunałów” (jak powiedziałaby np. dojrzała Dorota Masłowska – żeby nie było wątpliwości, w TEJ dyskusji jestem całkowicie po stronie Jasia Kapeli i jego komunałów) albo narracji (jak powiedzą inni, do których ja także się ostatnio zaliczam) nieco bardziej uniwersalnych, o nieco szerszym oddechu. Zachodnioeuropejska chadecja ma swoją klasę średnią i swoje związki zawodowe, tak jak zachodnioeuropejska socjaldemokracja. Innymi słowy, obie formacje i obie narracje mają zarówno swoich uczestników maratonu warszawskiego, jak też swoich uczestników warszawskiego marszu „obudź się Polsko” (czyli zupełnie inaczej niż PiS i PO).
Czasem jednak moje bardzo skromniutkie marzenia są z całą brutalnością falsyfikowane przez rzeczywistość i nie wypada mi tego przed moimi czytelnikami ukrywać. Joanna Kluzik-Rostkowska (nadal przeze mnie osobiście lubiana, ale w pisaniu o polityce osobiste sympatie się niestety nie liczą) zapytana w „Faktach po faktach” przez red. Kajdanowicza, co doradziłaby Donaldowi Tuskowi, gdyby go przypadkiem spotkała, powiedziała: „przede wszystkim odrzucenie wszelkich postulatów Dudy, w obszarze umów śmieciowych, płacy minimalnej, podniesienia wieku emerytalnego, gdyż…” – tu puściła banalną gadkę z poziomu ministra Rostowskiego i wszystkich publicystów polskich portali ekonomicznych, że jak jest kryzys to pracownicy powinni trzymać mordę w kubeł (zaostrzenie tonu moje, Joanna Kluzik-Rostkowska szczęśliwie tak się nie wyraża i chwała jej za to), gdyż kryzys to jest czas kapitału, a państwo (ani państwo PO, ani państwo PiS-u) nie ingeruje w naturalne przewagi zglobalizowanego kapitału nad zlokalizowaną pracą (widziałem już za czasów AWS, z odległości metra, liderów związkowych o mózgach wypranych przez thatcheryzm, więc nic mnie w Polsce nie zdziwi).
Ale nie o globalizacji tu mowa, ale o naszej małej, zupełnie malutkiej ojczyźnie. Skoro Joanna Kluzik-Rostkowska tak mówi, to znaczy, że taka jest linia Platformy i inna nie będzie. Tak samo jak Kaczyński, także i Tusk gra wyłącznie na czołowe zderzenie pomiędzy uczestnikami maratonu i marszu. Tusk wie, że nowe polskie mieszczaństwo (ci z maratonu) jest formacją społeczną z przyszłością, bardziej ekspansywną, dającą sobie radę i warto na nich postawić. Kaczyński wie z kolei, że nowego polskiego mieszczaństwa nie przejmie (chociaż kto go tam wie, po następnej wolcie i do tego może być zdolny), więc widząc kryzysową zadyszkę nowego polskiego mieszczaństwa, czując swoim politycznym węchem całą sumę społecznych resentymentów nieobsłużonych przez maraton, natomiast świetnie pasujących do marszu, postanowił wszystkie resentymenty polskiej transformacji politycznie obsłużyć.
Idzie zatem zderzenie czołowe, kolejne z 10 000 zderzeń, które widzieliśmy i których będziemy jeszcze świadkami. Panowie – i ich niewolnicy – będą się prali po pyskach, raz mówiąc, że się piorą, a raz mówiąc, że się kochają. Ja już w tej sytuacji wolę, jak mówią, że się będą prać.