Tak rozumiem Brexit.
Zacznijmy od zadania domowego, jakie dostaje chyba każdy dziennikarz czy publicysta akurat „przebywający na Wyspach”. Mianowicie, „zapytać tutejszych Polaków, czy się obawiają Brexitu”. Pytałem, rozmawiałem i efekty są takie, że odważę się je opublikować wyłącznie w Dzienniku Opinii Krytyki Politycznej, który nie jest zwyczajną gazetą.
Polski ratownik na basenie pracujący tu już ponad dziesięć lat: „panie, ja tu jestem zatrudniony już więcej niż dziesięć lat, to mnie nie wyrzucą, wyrzucą tych, co pracują tu krócej, prawda?”. „Pracujący tu krócej”, bo od czterech lat, ale już na umowie stałej, magazynier: „panie, ja tu jestem od czterech lat i na stałej umowie, to przecież najpierw wywalą tych, co są od roku czy dwóch, na umowie czasowej, prawda?” (pytanie i spojrzenie zaszczutego zwierzęcia, jednocześnie pełne nadziei). Ci co są od roku pracując na umowie czasowej z taką samą nadzieją mówią: „to nowych z Polski teraz pewnie nie wpuszczą, ale nas stąd nie wyrzucą, prawda?”. Mogę ich wszystkich „pocieszyć”, że po Brexicie w ogóle wyrzucą niewielu, wielu nawet wpuszczą, ale wszyscy będą pracować za jeszcze mniejsze pieniądze, taniej, bez składek na ubezpieczenia, zasiłki, emerytury. Bez przestrzegania wobec nich zasady płacy minimalnej, bo już się żadna „bolszewicka Unia”, a może – jak zapytać z drugiej strony – „Unia neoliberalna” za nimi nie wstawi. Już żadnych praw nie będą mieli. I właśnie jako tacy, jeszcze tańsi pracownicy, przydadzą się gospodarce brytyjskiej jeszcze bardziej. Dla jednych tutejszych zwolenników Brexitu zarobią na zasiłki, dla innych wygenerują większą „wartość dodatkową”. A przecież i tak zarobią parę razy więcej, niż nawet na najbardziej podniesionej przez Kaczyńskiego i Morawieckiego pensji minimalnej w Polsce, więc jednak w większości nie wrócą, a sporo jeszcze dojedzie, bo potrzeby tutejszego biznesu są niewyczerpane.
Zachowując wszelkie konieczne proporcje, takie rozmowy są jak czytanie Hanny Arendt o policjantach w getcie albo Tadeusza Borowskiego o „muzułmanach” i tych, co potrafili sobie „u nas w Auschwitzu jakoś poradzić”. Zawsze ta sama nadzieja, że najpierw wsadzą do wagonu sąsiada, a mnie zostawią, że wezmą tego z sąsiedniej pryczy, a mnie dadzą pożyć. Nie sądziłem, że wrócę do kamiennego świata jako jeden z jego mieszkańców. Nie wiedzący, czy za rok albo dwa przyjdzie mi stać w kolejce po wizę liczącej milion osób.
Jeśli chodzi o komentującą wynik referendum brytyjską prasę, to pojawił się na Wyspach nowy, bez mała komunistyczny, a w każdym razie nacjonalbolszewicki tytuł. Jedna tylko gazeta witała wynik referendum nagłówkiem: „Gniew klasy pracującej!”. I zwrotami w rodzaju: „lud przemówił, Cameron doświadczył eksplozji gniewu milionów przedstawicieli brytyjskiego ludu pracującego. Być może świetnie prosperująca londyńska klasa posiadaczy kocha wszystkich polskich hydraulików i wszystkie polskie sprzątaczki, ale dla brytyjskiego ludu pracującego polscy imigranci oznaczają niższe płace oraz przepełnienie brytyjskich szpitali i szkół”.
To nie są cytaty z „New Statesmana” zbliżonego do lewego skrzydła Partii Pracy, który w kampanii przedreferendalnej także próbował używać tego języka. Pochodzą z tabloidu „The Sun”, którego wydawcą jest Rupert Murdoch nie lubiący UE właśnie za obronę praw pracowniczych (niekonsekwentnie, za i przeciw, lecz jednak) i regulacje antymonopolowe. Wielokrotnie przeszkadzały one Murdochowi zarówno w dyscyplinowaniu własnych pracowników, jak też w dokonywaniu przejęć i monopolizowaniu brytyjskich i europejskich mediów. W ten sposób w Wielkiej Brytanii zwyciężył model polityki Donalda Trumpa. Miliarderzy politycznie organizujący lud na zasiłkach przeciwko mieszczaństwu i klasie średniej.
Na sposób znany z czasów końca republiki rzymskiej, kiedy pierwszy w historii skuteczny populista Juliusz Cezar wykorzystał gniew rzymskiego ludu przeciw patrycjatowi, aby zniszczyć Republikę i dostać osobistą autorytarną władzę.
Dla mnie Brexit to kolejny etap europejskiego odpowiednika „arabskiej wiosny”, która też nic Arabom nie dała. Z kilkunastu krajów, w których wybuchła tylko jedna Tunezja na razie jest w sytuacji lepszej, niż była przed „arabską wiosną”. W innych krajach ten wybuch „antysystemowego oburzenia” doprowadził do sytuacji, w której państwa i społeczeństwa się rozpadły, czasem pogrążyły w niedających się zakończyć krwawych wojnach domowych. Rozpadły się na wspólnoty plemienne albo ocaliły i nie wpadły w ręce fanatyków tylko za cenę jeszcze większego zamordyzmu (Egipt! Egipt! Nasz przyjaciel Sisi!).
W krajach „arabskiej wiosny” bunt oburzonych uderzył przynajmniej w realnych tyranów, których jedyną zaletą było to, że utrzymywali zupełnie minimalny i bardzo zwyrodniały Hobbesowski pokój społeczny (choć nie wiem, czy przy gazach bojowych i czystkach etnicznych można jeszcze mówić o Hobbesie, ale chyba można, on też widział niejedno w wykonaniu Suwerena), a po ich obaleniu pojawili się jeszcze gorsi tyrani i tyraniątka w ogromnej liczbie i z ogromnymi ambicjami dokonywania własnych zbrodni i narzucania własnych ograniczeń wolności.
W Europie odpowiednik „arabskiej wiosny” uderzył w pogrążone w kryzysie europejskie instytucje i dogasający „europejski projekt”, który dziś krytykuje nawet Donald Tusk eksportując do Unii swoją polską koncepcję politycznej anestezji ludu. Jednak w Polsce to było usypianie ludu, żeby mógł przespać w relatywnym spokoju imitacyjne przyswojenie wizji stworzonej w Brukseli (razem z unijnymi pieniędzmi), Berlinie, Londynie, Paryżu, Nowym Jorku.
To miało jakiś sens, na peryferiach to zawsze ma jakiś sens, ale jak się Tuskowi uda uśpić Brukselę (jakby trzeba ją było dzisiaj jakoś szczególnie usypiać), to jaki projekt Bruksela łagodnie prześpi, czyją wizję przez sen imitacyjnie sobie przyswoi?
Wracając jednak do „arabskiej wiosny” w Europie – bunt pokoleniowy, Internet, media społecznościowe, wiara w demokrację bezpośrednią, partycypację obywatelską… te wszystkie z pozoru optymistyczne i postępowe siły i mechanizmy doprowadziły do powrotu radykalizmów, wypromowały lęki, przemoc, neoprymitywizm, odrzucenie zasady ekspertyzy (Liroy jest większym fachowcem od szczepionek, niż jacyś zblatowani między sobą lekarze), odrzucenia wszystkiego, co składa się na ustrój mieszany, zawsze lepszy od czystej demokracji, czystego zamordyzmu czy czystej oligarchii. Wypromowały teorie spiskowe niszcząc legitymizację i podkopując liberalno-demokratyczną politykę w Europie zarówno na poziomie jej mainstreamu unijnego, jak też na poziomie państw narodowych.
Oburzony lud i oburzona młodzież prowokowane, manipulowane, mobilizowane przeciwko „tradycyjnej”, „zużytej”, „skorumpowanej” polityce liberalno-demokratycznej, przeciwko „elytom”, „ekspertom”, „instytucjom” w imię demokracji bezpośredniej pozwalającej wyrazić wolę i oburzenie ludu, a nawet każdej jednostki z osobna w czasie realnym i online. Tyle że to oburzenie jest prowokowane i wykorzystywane przez ludzi pogardzających młodzieżą i ludem, wcale nie kochających „demokracji bezpośredniej”, widzących w niej tylko wygodny chaos, który zniszczy Weimar i jego ustrój mieszany. I odda władzę im – najsilniejszym tyranom, dysponującym najsilniejszymi instytucjami władzy, największymi pieniędzmi. Kaczyński jako demokrata? Kukiz jako demokrata? Narodowcy jako demokraci? Trump, Murdoch, Borys Johnson jako demokraci? Śmiechu warte. Demokracja bezpośrednia jest im potrzebna tylko jako przystanek pomiędzy ustrojem mieszanym, a ich własną tyranią.
Rupert Murdoch i inni globalni oligarchowie prowokujący oburzenie ludu przeciwko instytucjom europejskim, które wydają im się ostatnią przeszkodą na drodze do otwartej globalizacji, w której polityka nie będzie już w stanie stworzyć żadnych regulacji i przeciwwagi dla globalnego kapitału wędrującego w poszukiwaniu tańszej pracy i rajów podatkowych. Uciekającego z Wielkiej Brytanii (także, a może nawet szczególnie po Brexicie). I z każdego z krajów Europy kontynentalnej, który będzie chciał temu kapitałowi narzucić jakąkolwiek dyscyplinę (regulacje, podatki).
Marine Le Pen, Nigel Farage, Kaczyński, Orban… mali tyrani żerujący na małych nacjonalizmach i małych „suwerennościach”. Nadzieja na bycie królem, choćby na małej własnej kupie śmieci, w złotej koronie z MacDonald’s włożonej mu na czoło przez Brudzińskiego („On wrócił”), jeśli tylko uda się zniszczyć „europejskie instytucje będące gorsetem dla naszej władzy i ograniczeniem waszej suwerenności”.
A po drugiej stronie powrót dawnej komunizującej lewicy – antykapitalistycznej, antyamerykańskiej, antyzachodniej, antyliberalnej – w przebraniu „ruchów oburzonych”. Podemos – sprawne polityczne zorganizowanie pokryzysowego oburzenia młodego pokolenia Hiszpanów przez ekipę, która wcześniej przez kilka lat pracowała jako PR-owe zaplecze Chaveza w Wenezueli. Czyli wspierała dyktaturę w warunkach realnej wojny domowej, populizmu i tłumienia opozycji, czasem krwawego. Chaveżyzm powstał jako nadzieja w rozbitym oligarchicznym społeczeństwie całkowicie pozbawionym jakiejś innej nadziej. Nadzieja całkowicie zawiedziona i skompromitowana, jak wiele innych takich nadziei w historii. Zatem rozumiem Chaveżyzm w Wenezueli, mimo że pewnie tam bym z nim walczył, ale jako źródło nadziei na większą demokrację w Europie taka genealogia Podemosu nie budzi żadnej mojej nadziei. Warufakis jako człowiek, który o mało nie doprowadził do katastrofy Grecji, słusznie wyrzucony przez Tsiprasa z rządu Syrizy, teraz wraca jako nadzieja lewicującej młodzieży europejskiej na postępową alternatywę w skali całej Europy? Baaardzo wątpliwe. Do tego Die Linke i inne tego typu komunizujące, propagujące antyamerykanizm i nostalgię za blokiem wschodnim ugrupowania, które podgryzają elektorat socjaldemokracji w całej Europie.
Włoski Ruch Pięciu Gwiazd, populistyczny ruch oburzonych nie udający nawet, że ma jakąś alternatywę dla Włoch i dla Włoch w Europie. Żywiący się wyłącznie szydzeniem i atakowaniem słabości „starej polityki liberalnej”, „skompromitowanej polityki partyjnej” (we Włoszech nigdy nie cieszącej się wielkim autorytetem). Od lat cementujący jedną trzecią włoskiej sceny parlamentarnej i jedną trzecią włoskiego elektoratu. Teraz zdobył władzę w Rzymie i w Turynie z gigantyczną przewagą nad Partią Demokratyczną (czyli umiarkowaną, proeuropejską włoską socjaldemokracją).
Wzrost poparcia dla populistycznej i radykalnie eurosceptycznej AfD nawet w Niemczech będących największym beneficjentem UE i strefy euro. AfD w Niemczech na razie nie wygra, ale część mainstreamu (CSU, prawe skrzydło CDU) zaczęła się zastanawiać, czy nie przyłączyć się do narastającego w Niemczech eurosceptycyzmu i nie wykorzystać go do zbudowania jednolitej i bardziej antyeuropejskiej prawicy, która korzystając ze wzrostu eurosceptycznych nastrojów nie musiałaby wchodzić w wielkie koalicje z SPD. Tak jak Borys Johnson ma nadzieję na wykorzystanie przesunięcia nastrojów w kierunku Farage’a i UKIP-u. I zapanowanie nad zjednoczonym obozem eurosceptycznej brytyjskiej prawicy, co da mu stanowisko premiera.
Unia Europejska, elity europejskiego Weimaru, nie zdążyły przygotować się na globalizację, która przeraziła Europejczyków, pogrążyła ich w nastroju bezalternatywności (obojętne, czy socjaldemokracja, chadecja, konserwatyści… w odpowiedzi na globalizację przeprowadzają w swoich krajach te same reformy rynku pracy, które można by bronić albo przynajmniej negocjować, gdyby nie to, że te elity mają jednocześnie problemy z dyscyplinowaniem globalnego kapitału, co niszczy legitymizację europejskiego projektu, bo niszczy podstawowe poczucie sprawiedliwości). Europejskie elity nie zdążyły przed uderzeniem globalizacji w „starą Europę” zbudować silnych instytucji mających w dodatku wsparcie bardziej europejskich, a mniej narodowych mechanizmów demokratycznych (biadania nad słabością demokratycznych mechanizmów UE trwające od 30 lat, bez istotnych reform blokowanych przez poszczególne państwa członkowskie).
To zaniechanie jest grzechem europejskich elit, być może jest za późno, żeby ten błąd naprawić. Ale Europa złożona z krajów rządzonych przez „oburzonych” nie przetrwa, bo nie może istnieć. Francja rządzona przez Front Narodowy obok Hiszpanii rządzonej przez Podemos; Niemcy przechylające się na stronę eurosceptycyzmu CSU/AfD obok Anglii Johnsona i Farage’a; do tego Węgry Orbana i Jobbiku obok Polski Kaczyńskiego, Kukiza i narodowców; posłowie PiS-u korespondujący z ukraińskimi intelektualistami na temat „polityk historycznych” obu krajów, z coraz gorszym skutkiem.
To samotne, wrogie sobie wyspy i wysepki. Bezradne wobec globalizacji ekonomicznej, wobec imigracji, wobec ucieczki kapitału (także europejskiego) do rajów podatkowych i do tych części świata, gdzie praca jest tańsza i gdzie nie trzeba utrzymywać kosztownego europejskiego państwa opiekuńczego. Europa małych, wrogich sobie wzajemnie wysepek całkowicie politycznie, militarnie i ekonomicznie bezradna nie tylko wobec Stanów Zjednoczonych (dla których taka Europa już zupełnie nie będzie obiektem zainteresowania, także sojuszniczego, wobec faktycznych amerykańskich priorytetów, jakimi są Azja, Bliski Wschód, region Pacyfiku). Do tego Rosja (Putin spenetruje taką podzieloną Europę bez żadnego wysiłku), Chiny, Indie, bomba populacyjna Afryki wysyłającej w stronę bezradnej i podzielonej Europy kolejne miliony uchodźców, których ten pogrążony w lęku kontynent nie będzie w stanie zintegrować. To przepis na trzecie samobójstwo Europy (po I i II wojnie światowej). Tak rozumiem Brexit.
Czytaj także:
Jakub Dymek: Nie można już uprawiać polityki „za, a nawet przeciw”
Jaś Kapela: Cała prawda o Brexicie
Jędrzej Malko: Paradoksalnie, marzenie eurolewicy spełniło się w UK
Sławomir Sierakowski: UK przeżyje bez UE, UE bez UK nie
**Dziennik Opinii nr 177/2016 (1377)