Kiedy pisałem mój ostatni felieton, było to zaraz po opublikowaniu przez „Rzeczpospolitą” słynnego artykułu o trotylu, jeszcze przed dementi. Cała Polska wstrzymała oddech i ja też, chcąc nie chcąc, wstrzymywałem. Byłem głupi. Byłem głupi, że nie popatrzyłem na nazwisko autora. Był nim Cezary Gmyz, a w przypadku artykułów Cezarego Gmyza zawsze należy zacząć lekturę od nazwiska autora, żeby je właściwie zrozumieć. Kto to jest Cezary Gmyz? Cezary Gmyz jest to (wstyd przyznać) protestant, a dokładnie luteranin, który współpracuje (jeszcze większy wstyd przyznać) z Centrum Myśli Jana Pawła II. Proszę Państwa, Cezary Gmyz uprawia gmyzm, co znaczy, że jest człowiekiem odwrotnym. Kiedy ktoś określa się jako luteranin, a jest papistą, to znaczy, że wszystko, co on mówi, trzeba brać dokładnie odwrotnie. Niedawno przeczytałem jakiś artykulik o tym, że ogromna większość Polaków, a szczególnie młodych Polaków, potępia aborcję nawet w przypadku uszkodzenia płodu. Zmartwiłem się, ale zaraz potem ucieszyłem, bo przeczytałem, że autorem tekstu jest Cezary Gmyz. W przypadku trotylu umknęły mi te cztery litery (mam na myśli G, M, Y i Z, żadnych innych skojarzeń).
Teraz pół Polski śmieje się z Gmyza, a wielu uważa, że w wyjątkowo kretyński sposób (najwyraźniej kontakt z Myślą Jana Pawła nie służy) stał się narzędziem Platformy w perfidnej i ryzykownej intrydze. Niemal cała Polska platformiana, spora część Polski lewicowej oraz Jadwiga Staniszkis wierzą, że Tusk znowu wykiwał Kaczyńskiego. Jakiś czas temu Kaczyński zaczął zachowywać się normalnie, spotykać się ze związkowcami, mówić o gospodarce i wychwalać niezależnych profesorów jako potencjalnych premierów. Tusk powiedział wtedy, że woli, kiedy Kaczyński bawi się kalkulatorem zamiast zapałkami. Była to oczywiście tak zwana gówno prawda: Tusk lubi, kiedy Kaczyński straszy smoleńskimi zapałkami, bo strachem napędza wyborców PO. A tu niestety, Kaczyński schował zapałki. Schował zapałki i podniósł sobie słupki, podczas gdy Platforma zaczęła zaliczać jedną wpadkę wizerunkową za drugą: Amber Gold z Tuskiem juniorem, zamienione zwłoki w smoleńskich trumnach, Basen Narodowy i nagonka na ministrę sportu (siostro, Mucha w Basenie – powiedział jakiś mistrz kibolskiego humoru), wreszcie tajemnicza śmierć chorążego Musia. I tutaj – jak sądzi pół Polski – ktoś z Platformy wpadł na szatański pomysł. Panowie, zróbmy przeciek w „Rzepie”, że we wraku jest trotyl. Kaczyński nie wytrzyma, pęknie i znowu zacznie zionąć kaczyńskością, a po paru godzinach przyjdzie dementi i takie ekspertyzy, że nawet „Rzepa” wszystko odwoła, a Kaczor wyjdzie na idiotę. Wyborcy, którzy mogli dać mu się uwieść, teraz będą się z niego śmiać i zapomną nie tylko o chorążym, Stadionie i Tusku juniorze, ale nawet o śmieciówkach i kryzysie. Ryzykowna gra, bo a nuż ludzie tak bardzo uwierzą w trotyl, że już nie uwierzą w dementi? Ale sądząc po nastrojach, chyba się udało. Oczywiście trzeba jeszcze poczekać na sondaże, można już jednak zaryzykować twierdzenie, że Tusk też uprawia gmyzm, tylko pozytywny. Uprawia korzystną odwrotność. Robi sobie źle, a wychodzi mu dobrze. Umie posłużyć się nawet taką bronią, która na sto procent powinna go zabić, czyli bombą trotylowo-samolotową.
Tak to widzi pół Polski. Lemingi zachwycają się sprytem Tuska, a wyborcy lewicy mówią: „Ostro pograł”. Niektórzy z moich znajomych myślą nawet, że platformiane służby specjalne specjalnie zlikwidowały chorążego Musia, żeby wprawić Kaczyńskiego w jeszcze większe smoleńskie rozedrganie. Ja nie posuwam się aż tak daleko w moich przypuszczeniach (wtedy rzeczywiście trzeba by było powiedzieć: „Ostro pograł”), chociaż wiem, że grupy trzymające władzę zwykle są zdolne do wszystkiego, żeby władzę nie tylko trzymać, ale i utrzymać. Ja nic nie przesądzam, nic już nie przypuszczam, czekam na następny odcinek tego serialu. A nuż odkryją we wraku malutką karteczkę z napisem: „To my, trociny” (w pewnym opowiadaniu Lema śledczy po długim badaniu trocin mikroskopem właśnie taką karteczkę znaleźli). Albo wykryją w samolocie spaloną sierść i stanie się jasne, że to Palikot.
A propos palenia kotów i innych satanistycznych rytuałów, to mieliśmy Halloween. Jak już pisałem, kuria warszawska zakazała wiernym halloweenowych zabaw, bo to szataństwo, pogaństwo i czary. Okazało się, że kuria warszawska też uprawia gmyzm (ale gmyzm prosty gmyzowy, a nie tuskogmyzm pozytywny). Co kuria zrobi, to wyjdzie odwrotnie. Dotąd jeszcze nie widziałem, żeby warszawiacy jakoś specjalnie świętowali Halloween, nie licząc izolowanych klubowych zabaw. Natomiast w ten Halloween, po przewielebnym kurialnym zakazie, moje mieszkanie trzykrotnie zostało oblężone przez urocze nastolatki z upiornym makijażem, które domagały się cukierków. Nie miałem cukierków, bo nie znoszę słodyczy, w związku z tym dziewczęta obsypały mi wycieraczkę białym proszkiem (mam nadzieję, że to tylko mąka) i udekorowały ją kokardami z papieru toaletowego.
A na pobliskich Powązkach odchodził handel nie tylko zniczami i pańską skórką, ale także potwornymi głowami z dyni. Aż się dziwię, że proboszcz od Karola Boromeusza pozwolił na to czarnoksięstwo: patron parafii zapewne przewraca się w grobie, czy gdzie tam teraz jest (pewnie nieco niżej niż sam grób). Bo Karol Boromeusz to był człowiek zasadniczy: w Szwajcarii pod fałszywym pretekstem (były to właśnie czary) aresztował 150 protestantów i torturował ich tak długo, aż przeszli na katolicyzm albo umarli. Dwanaście kobiet spalił na stosie i to w osobliwej pozycji, bo przywiązane do pala do góry nogami. Dlatego Kościół katolicki uznał go za świętego (to dopiero gmyzm) i Boromeusz patronuje świątyni na warszawskich Powązkach. W związku z tym katolikom życzę Wesołych tych Świąt listopadowych.