Michał Sutowski: Kiedy w Niemczech nadchodzą kolejne wybory, establishment Europy zastanawia sie, czy i tym razem „partie środka” – od chadecji przez socjaldemokrację aż po Zielonych, czasem jeszcze uwzględnia się liberałów z FDP – zdołają uzyskać większość i utworzyć rząd bez potrzeby układania się z Alternatywą dla Niemiec. Jak długo jeszcze da się ten „niemiecki środek” uratować i czy w ogóle warto?
Philip Manow: Pojęcie „środka” czy „centrum” (Mitte) faktycznie odmienia się u nas przez wszystkie przypadki. Za Schrödera mieliśmy „nowy środek”, czyli socjaldemokratyczną trzecią drogę – ani w prawo, ani w lewo, tylko naprzód. Za Merkel było hasło: Maß und Mitte, czyli „umiarowanie i centrum”. Jeszcze w latach 80. popularna była książka Manfreda Schmida o polityce gospodarczej RFN: West Germany: The Policy of the Middle Way. Oczywiście z tezą, że specyfika Niemiec Zachodnich polega na wypośrodkowaniu reformistycznej polityki chadeckiej, liberalizmu i demokracji socjalnej, a efektem są wskaźniki gospodarcze i społeczne bez skrajności.
Prowadzi się nawet regularne badania społeczne, tzw. Mitte-Studie, w których sprawdza się, ilu ludzi samych siebie sytuuje w centrum z ich poglądami, bada zakres i skalę poglądów skrajnych. Nie mówiąc o tym, że geopolitycznie definiujemy się jako mocarstwo średnie, położone w środku Europy.
To dlaczego w artykule dla „Spiegla” pytał pan kilka miesięcy temu: czy większość mieszka jeszcze w centrum? I bynajmniej nie chodziło o berlińskie Mitte…
W kontekście polityki zajmujemy się tym pojęciem niemal obsesyjnie, co jest oczywiście zrozumiałe, biorąc pod uwagę naszą historię. Tylko to pojęcie niejako w domyśle zakłada taki oto model, że mamy jakiś środek obejmujący większość, w domyśle: umiarkowano-centrową, a z dwóch stron mamy jakieś marginesy, w uproszczeniu: prawicowy lub lewicowy populizm.
I co się nie zgadza?
Ja przyjmuję, m.in. za Danim Rodrikiem, że populizm to generalnie rzecz biorąc reakcja na negatywne skutki globalizacji i otwartości. Kiedy szok globalizacji przyjmuje postać ostrego kryzysu finansowego czy gospodarczego, związanego ze swobodnymi przepływami kapitału, to efektem będzie raczej populizm lewicowy. Jeśli jednak najbardziej odczuwalny będzie szok migracji, tzn. masowy ruch ludzi przez mniej czy bardziej otwarte granice, wtedy mamy populizm prawicowy. To w dużym skrócie.
I teraz: jeśli zgodzimy się, że populizm co do zasady mobilizuje i artykułuje frustracje tych, którym nie podoba się otwartość w którejś formie, to okazuje się, że nasze polityczne centrum – centrolewica czy centroprawica – wcale nie ma poglądów, lecz pozycjonuje się dość skrajnie na tle poglądów społeczeństwa.
W czym to się objawia?
W Niemczech, ale nie tylko, centrum światopoglądowego spektrum jest silnie proeuropejskie, wyraźnie opowiada się za włączaniem kraju w projekt międzynarodowy, a nawet transnarodowy. Traktują to na poważnie, angażują się w tym kierunku. Tylko to znaczy, że jakbyśmy – w ramach tego środka – nie zagłosowali, czy na umiarkowanych chadeków, czy socjaldemokratów, to i tak rządzi partia, która silnie sprzyja Europie i jej integracji. Zasada ever closer union, coraz ściślejszej integracji, zakłada drogę jednokierunkową, Europy jest ciągle za mało – tyle że to nie są wcale poglądy społecznego środka. W tym sensie nasze centrum jest radykalne, awangardowe, odstaje od większości.
Druga rzecz – normą w demokracji jest zmiana po wyborach. Nie lubię jakiejś partii, bo nie tak rządzi, jak bym chciał, to wybieram sobie inną.
A tu się nie da?
Tyle że w tym obszarze, w ramach naszego szerokiego centrum, tej zmiany po prostu nie ma. A skoro w centrum nie mogę uzyskać zmiany, jeśli np. nie podoba mi się polityka migracyjna, no to zaczynam szukać na skraju. Bo ten skraj w pewnych sprawach lepiej reprezentuje preferencje obywateli ze środka, np. w kwestii zacieśnienia integracji europejskiej, ale też otwartości granic.
Wreszcie, te stare partie zaczynają się definiować jako „demokratyczne centrum”, tzn. próbują zmonopolizować pojęcie samej demokracji, co uważam w niemieckich warunkach za fatalne. Jak nie jesteś w środku, to nie jesteś demokratą – to w oczywisty sposób zawęża pole debaty. Tylko ten cały demokratyczny środek nie potrafi sobie samemu wyjaśnić osobliwego zjawiska, że marginesy czy skrajności – rosną. To zresztą nie jest wyłącznie niemiecki fenomen. To samo widzimy we Włoszech, nie mówiąc o Francji, gdzie centrum po prostu zanika. Innymi słowy, dawna topografia polityczna odchodzi w przeszłość.
I według pana powód, dla którego w Niemczech ten środek, niegdyś bardzo szeroki, się kurczy, to jest właśnie sprzeciw wobec integracji europejskiej, przede wszystkim w wymiarze otwartości granic?
W przypadku populistów prawicowych w Europie to zupełnie oczywiste. Migracje to ich główny temat, a one wiążą się ściśle z integracja europejską, bo polityka migracyjna i azylowa regulowana jest na poziomie europejskim. Jest zawarowana w europejskim prawie. Przecież my niemal przez dziesięć lat dyskutowaliśmy w Niemczech, czy możemy prowadzić kontrole graniczne. A jeśli partie centrowe, tak mocno przecież zaangażowane programowo na rzecz UE, chciałyby nawet dokonać jakiejś korekty, jak np. CDU teraz, to od razu natrafiają na zarzut, że to jest sprzeczne z prawem europejskim czy po prostu nie po europejsku, że w ten sposób przerzuca się jakieś problemy na swoich sąsiadów.
Słuchaj podcastu:
Ale AfD powstała przecież dużo wcześniej, zanim Angela Merkel otworzyła granice.
Oczywiście, powstanie tej partii wiąże się z kryzysem strefy euro i niezrozumieniem u wielu wyborców, dlaczego niemieccy podatnicy mają ze swoich podatków finansować jakieś pakiety ratunkowe dla Południa.
Bo Niemcy dużo zyskali na modelu strefy euro, w którym południowcy zadłużają się na niemieckie towary, pożyczając pieniądze w niemieckich bankach?
Jasne, to długa historia, gospodarka niemiecka bardzo korzystała na euro i jest zorientowana na eksport; mniej konkurencyjne kraje nie mogły już deprecjonować waluty, sprzedawać taniej swoich wyrobów, tak jak to latami robili Włosi. Zabrakło też automatycznej stabilizacji waluty po naszej stronie – jak mieliśmy nadwyżkę eksportową, to marka niemiecka drożała, a z nią nasze samochody i maszyny. A w strefie euro tego nie było, robiliśmy się bardziej konkurencyjni, za to zadłużający się łatwiej Włosi mieli większą inflację i robili się mniej konkurencyjni.
To jest wszystko prawda, ale kluczowe jest co innego: na fali kryzysu zadłużeniowego w krajach Północy powstały lub umocniły się ruchy populistyczne krytyczne wobec UE: Prawdziwi Finowie, Szwedzcy Demokraci, także PVV w Holandii czy austriacka FPÖ. Ci wszyscy, którzy mówili, że nie chcą do tych zadłużonych dopłacać. Na Południu odwrotnie – Syriza, Podemos czy nawet Ruch 5 Gwiazd to ci, którzy nie chcieli drastycznych cięć.
Ale ci, co nie chcą płacić ze swych podatków, to często całkiem zamożni ludzie.
Tak, ale też widać to w strukturze elektoratu AfD, która mocno zmieniła się od tamtego czasu. To ci, którzy mają swoje oszczędności w bankach, raczej klasa średnia czy średni przedsiębiorcy, głównie z Zachodu. Widać to było także w kierownictwie tej partii: Bernd Lucke, Hans-Olaf Henkel czy Konrad Adam to byli przecież ekonomiści, przemysłowcy, ten ostatni to wydawca „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ale po tym, jak kryzys grecki został załagodzony – przynajmniej z perspektywy Niemiec i krajów-płatników – i po dymisji Warufakisa Grecja podpisała umowę na bailout w zamian za reformy strukturalne, temat kryzysu euro jakby zszedł z agendy.
To było wiosną 2015 roku. Ale potem przyszło lato…
No właśnie – przybycie do Europy uchodźców w związku z wojną w Syrii, dokonujące się od kwietnia tamtego roku. To sam Alexander Gauland, honorowy założyciel partii i niegdyś polityk prawego skrzydła CDU, powiedział, że kryzys migracyjny uratował AfD. Tyle że partii zmienił się elektorat – nie był już tak mieszczański i zachodni, lecz bardziej robotniczy, czasem drobnomieszczański, częściej ze wschodu Niemiec. A tacy ludzie jak Lucke czy Henkel z partii wystąpili, choć zasiadali w europarlamencie – bo Alternatywa poszła drogą podobną do Marine Le Pen, czyli omijania progu wyborczego dzięki wyborom europejskim. Oni sobie założyli nową partię Alpha, o której nikt już nie pamięta, a wraz z nimi odeszła część wyborców.
Wrócili do CDU?
Podejrzewam, że raczej w ogóle przestali głosować. Pamiętajmy bowiem, że przez bardzo gwałtowną reakcję establishmentu przeciwko AfD w tej partii wytworzyła się bardzo silna identyfikacja z wyborcą. Skala pogardy, szczelność izolacji i status symbolicznych pariasów powodował, że jak już raz ktoś na nich głosował, to z największym trudem wraca do partii establishmentu.
Czyli kordon sanitarny umacnia ich w partyjnej tożsamości?
Na pewno tak, skoro nazywa się ich regularnie nazistami – i robi to nie tylko lewica, ale też część chadeków. Weźmy przykład premiera landu Nadrenia-Północna Westfalia Hendrika Wüsta, który powiedział wprost, że to jest partia nazistowska. Jeśli więc ktoś był niegdyś wyborcą CDU, a teraz głosuje na AfD, to myślę, że mosty są spalone i wrócić byłoby raczej trudno.
Ale jeśli tak poważny polityk jak Wüst – on przecież konkurował z Merzem o pozycję kandydata na kanclerza przed wyborami – mówi coś takiego, to sugeruje, że CDU jest trwale niezdolna do koalicji z AfD?
W CDU mamy różne nurty – i część faktycznie jest zdecydowanie przeciw, więc kiedy Wüst coś takiego mówi, to jest to wyraz określonej strategii.
W ostatnich latach – najpóźniej od lutego 2022 roku – w europejskiej debacie pojawił się nowy temat, czyli inwazja rosyjska na Ukrainę. W Polsce dużo pisze się i mówi na ten temat, także w kontekście postawy Niemiec. Czy to jest temat, który jakoś układałby waszą scenę polityczną na nowo? W poprzek podziałów na „demokratyczny środek” oraz populistów z prawa i lewa?
Ktoś mógłby powiedzieć, że wojna była wstrząsem i że partie polityczne zareagowały na nią jakoś spontanicznie, ale tak naprawdę to ich reakcje ułożyły się całkiem systematycznie. Dostrzeżemy tu tę samą strukturę sporu, co w kwestiach migracji czy generalnie polityki europejskiej. Bo chodzi tu także o konflikt między interesami narodowymi a czymś, co można określić jako ponadnarodowy porządek wytwarzający silne zobowiązania.
Tę logikę szczególnie dobrze widać w przypadku Zielonych: w tych właśnie ramach ich postawa wobec wojny w Ukrainie jest bardzo konsekwentna i zrozumiała. Bo gdyby patrzeć na samą ich tradycję, to postawa wojennych jastrzębi – można by o nich powiedzieć dziś Flecktarn-Grüne, czyli zieloni, ale w barwach kamuflażu – kłóci się z historią tej partii.
Oni zawsze byli dość mocno antysowieccy, wspierali ruchy dysydenckie i ekologiczne lat 80. w Polsce. Innym partiom niemieckim bliżej było wtedy do Jaruzelskiego…
Oczywiście, były takie postacie, jak Marieluise Beck i inni, którzy kiedyś byli blisko wschodnioeuropejskich dysydentów, potem byli na Majdanie, a teraz wspierają Ukrainę i od początku wojny domagali się dostaw uzbrojenia. Ale korzenie tożsamości współczesnych Zielonych to przecież partia ruchu pokojowego, antyatomowego i antyzbrojeniowego. Ich działacze w latach 80. protestowali przeciwko tzw. podwójnej decyzji NATO, czyli instalacji rakiet średniego zasięgu w RFN, na którą zgodził się kanclerz Schmidt. Założyciele Zielonych, jak Petra Kelly czy Gerd Bastian wychowywali się na wielkich demonstracjach, zadymach, blokadzie Bundestagu. Ciągłość tej tradycji została wyraźnie zerwana.
Ale to chyba nic nowego – przecież Zieloni w czasach Joschki Fischera wspierali bombardowania b. Jugosławii oraz udział Bundeswehry w misji pokojowej w Kosowie. To było już ponad ćwierć wieku temu.
Jasne, ale już wówczas robili to przede wszystkim w duchu liberalnego, opartego na regułach porządku światowego. Który, oczywiście, ma również swój globalizacyjny, ekonomiczny wymiar.
Dla Zielonych ważne są jednak prawa człowieka. Oni dość wcześnie zauważyli, że petropaństwo Putina nie dość, że eksportuje paliwa kopalne, to jeszcze nagminnie łamie prawa człowieka, dyskryminuje kobiety i mniejszości seksualne…
Zgoda, ale znów: to jest agenda otwartości na globalizację, na różnorodność, na mobilność. A na przeciwnym biegunie mamy Sojusz Sahry Wagenknecht i AfD, które w tym konflikcie ustawiają się po stronie „rozumiejących Putina”, ale też na pierwszym miejscu stawiają tradycyjnie rozumiane interesy narodowe: wojnę w Ukrainie sprowokował Zachód i NATO, kiedy my tymczasem potrzebujemy gazu i ropy z Rosji. Co ciekawe, takie podejście znajdziemy nie tylko w części SPD, ale również we… wschodniej CDU. Oni są najbardziej sceptyczni wobec polityki konfrontacji z Rosją i zbrojeń i nie przypadkiem to właśnie Michael Kretschmer, pochodzący z Görlitz premier landu Saksonia, powiedział już, że kiedy wojna się skończy, powinniśmy znów importować rosyjskie nośniki energii.
Jak pan interpretuje przyczyny tak szerokiej sympatii czy przynajmniej „zrozumienia” dla Rosji właśnie we wschodnich landach? To jednak nie jest takie oczywiste, że jeśli ktoś był w bloku wschodnim przez blisko pół wieku i czytał w szkole Puszkina w oryginale, to powinien z tego powodu szczególnie lubić Putina…
Socjalizacja w NRD ma oczywiście duże znaczenie, bo obowiązujący przez dziesiątki lat przekaz był zawsze krytyczny wobec NATO i coś z tego, zwłaszcza w starszym pokoleniu, na pewno utkwiło w głowach. Ale zależności gospodarcze też są bardzo ważne. To rurociągi z Rosji zaopatrują rafinerie we wschodnich Niemczech, jak w Leuna w Saksonii-Anhalcie czy w brandenburskim Schwedt, więc kiedy brakuje stamtąd dostaw, biznes się kurczy, trzeba zwalniać ludzi, itd.
To wszystko prowadzić może do wniosku, że z polskiej perspektywy byłoby najlepiej, gdyby Niemcami do końca świata rządziły jednak te partie „demokratycznego środka” i to najlepiej bez polityków ze wschodu. Bo w innym przypadku Niemcy na pewno wrócą do polityki status quo ante, czyli appeasmentu wobec Rosji…
Mimo wszystko nie wydaje mi się to bardzo realistycznym scenariuszem. Poparcie dla wyraźnie antyputinowskiego kursu i solidarności z Ukrainą w tej wojnie jest jednak dość powszechne; w końcu poza Polską Niemcy przyjęły najwięcej uchodźców z tego kraju. Natomiast zgadzam się, że podział wschód-zachód ma spore znaczenie i w tym obszarze, tzn. na wschodzie, wątpliwości i sceptycyzmu wobec obecnej polityki rządu jest najwięcej.
A czy na polityce zbrojeń wschodnie landy też mogą skorzystać?
Politycy z pewnością o tym myślą, ale też trzeba pamiętać, że niemiecki przemysł zbrojeniowy rozmieszczony jest przede wszystkim w Bawarii, Badenii-Wirtembergii, Nadrenii Północnej-Westfalii czy Dolnej Saksonii, przytłaczająca większość jest więc na zachodzie, a największe skupiska są wokół Monachium i w Zagłębiu Ruhry. Być może wschód – np. zakłady w Zwickau – będzie mógł skorzystać na restrukturyzacji przemysłu samochodowego tak, by produkował komponenty uzbrojenia. Zbrojeniówka od pewnego czasu puka do drzwi fabryk samochodowych czy maszynowych i pyta nie tylko o pracowników, ale też okres potrzebny do przestawienia możliwości produkcyjnych. Trudno jednak powiedzieć, czy to się dokona, zwłaszcza na wschodzie, na skalę, która by kompensowała straty związane z odcięciem handlu z Rosją.
A propos Rosji, wróćmy do kwestii AfD. Na ile uzasadnione jest mówienie o różnych kulturach politycznych i stosunku do demokracji we wschodnich i zachodnich, względnie „nowych” i „starych” landach Niemiec?
Landy „starej” Republiki Federalnej i te z b. NRD mają zupełnie różne doświadczenie demokracji, a tym samym inne jej rozumienie. Cała opowieść o „demokracji uzbrojonej” czy o „patriotyzmie konstytucyjnym” wypływa z historii Niemiec Zachodnich. „Nauczyliśmy się czegoś”, „wyciągnęliśmy wnioski z historii”… A Ossi na to: ale czego się nauczyliście? Bo my chyba czegoś innego… Tak samo spór o AfD prowadzony jest głównie w tych ramach: wiadomo, wychowaliście się w dyktaturze i wciąż się z tego nie otrząsnęliście. To jest też kwestia bycia częścią Zachodu i kto o tym decyduje: my w RFN po 30 latach byliśmy już tam dobrze zakotwiczeni, a wy wciąż idziecie w tym kierunku i nie możecie dojść…
Ale u was też krążą memy z mapą Niemiec, na której zachód jest na czarno, wschód na niebiesko – w barwach AfD – i tylko w środku niego czarna wysepka Berlina. To zupełnie jak polskie mapy, na których „widać zabory”, bo granice obszarów, gdzie wygrywają PiS lub PO bardzo pasują do mapy sprzed 1914 roku.
Akurat ostatnie mapy wyborcze są coraz bardziej mylące. Taki czarno-niebieski efekt uzyskamy wtedy, gdy zaznaczymy obwody, w których Alternatywa dla Niemiec zwycięża. Patrząc na wyniki z 2025 roku zauważymy jednak, że AfD całkiem dobrze osadziła się już na Zachodzie, np. sporo mandatów dostała w Zagłębiu Ruhry czy w Nadrenii-Palatynacie, a w Badenii-Wirtembergii mają w sondażach około 20 procent. Zatem naprawdę trudno mówić o Alternatywie jako typowo „wschodnim” problemie, choć wiele czynników, które jej sprzyjają, występuje szczególnie mocno właśnie tam.
Średnia wieku? Poziom bezrobocia i płac?
Np. niższy poziom przywiązania do partii politycznych. Problemy ekonomiczne na pewno są kluczowe, ale odnoszę wrażenie, że ważniejsze nawet są te kulturowo-polityczne. Dyskurs publiczny w Niemczech prowadzi zachodnioniemiecka elita, która wie dokładnie, co jest słuszne, co nie, a równocześnie wielu rzeczy, z powodu własnego paternalizmu, nie rozumie. Nie wyobraża sobie, jak bardzo inne biografie ukształtowały ludzi na wschodzie – i w NRD, i w czasie transformacji; jak inne rozumienie demokracji z tego wynika.
Przede wszystkim jednak Wessis nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich własne pojmowanie demokracji jako takiej jest bardzo specyficznie RFN-owskie. Że tak potężne sądownictwo konstytucyjne i jurydyczna kontrola decyzji demokratycznej większości, ale też kontrola konstytucyjna partii z prawem delegalizacji włącznie – to nie jest „złoty standard” demokracji po II wojnie światowej, tylko raczej wyjątek, związany z tym, co działo się w Niemczech po I wojnie światowej.
Kiedy mowa o różnicach kulturowo-politycznych, warto chyba przypomnieć, że w pewnych obszarach wschód Niemiec słabo pasuje do stereotypu „zacofania” – myślę o prawach kobiet. W RFN pracowało ich około połowy, w NRD przytłaczająca większość.
Owszem, i jest też interesujące, że np. modernizacja CDU w obszarze polityki rodzinnej nastąpiła właśnie wtedy, kiedy partią rządziła Angela Merkel, a więc kobieta z rodziny protestanckiej, socjalizowana w NRD-owskiej szkole. To była mała rewolucja, dokonana nie bez oporów i sprzeciwów, a jej elementem było prawo do miejsca w przedszkolu dla dziecka od 3. roku życia i niesamowita rozbudowa infrastruktury opiekuńczej.
Czyli Niemcy potrzebowali kanclerki z NRD, żeby wprowadziła im socjaldemokratyczną politykę rodzinną?
Potem Markus Söder z CDU wprowadzał rentę matczyną, w koalicji z SPD. Modernizacja chadecji w obszarze polityki rodzinnej uczyniła tę partię wybieralną dla kobiet z dużych miast, bo wcześniej oni popierali, w duchu katolickim, model mocno anachroniczny. W którym, oczywiście, to kobiety, najlepiej niepracujące, muszą się nimi zająć, bo jak w niemieckim systemie szkolnym dziecko wraca do domu około godziny 13, to trzeba mu obiad postawić na stole, a potem całe popołudnie odrabiać z nim lekcje. Mam wrażenie, że o tej modernizacji społecznej w czasach NRD, która obejmowała też prawo do aborcji, prawo rozwodowe i generalnie mniejszy wpływ religii na życie publiczne, mało się u nas mówi, tym bardziej o przełożeniu na życie publiczne dzisiejszych Niemiec.
Czy w Polsce powinniśmy bać się wpływu AfD na niemiecką politykę zagraniczną?
O tyle trudno powiedzieć, że to jest partia wciąż odległa od jakiejkolwiek praktycznej odpowiedzialności za rządzenie. A w takich warunkach rozkwitają w jej szeregach wszelakie radykalizmy, np. w partyjnym programie znajdziemy wyjście ze strefy euro. To jest przecież obłęd i nikt tego nie zrobi – pewnie z 85 proc. Niemców byłoby przeciw, na pewno też większość wyborców AfD, ale to trochę jak z pomysłem die Linke, żeby wystąpić z NATO. Takie idee można sobie głosić dopóty, dopóki nie trzeba ich wprowadzać w życie; to pozwala nieść wysoko sztandar radykalizmu i szczególnej wyrazistości.
A czy Alternatywa dla Niemiec z partii „skrajnej” – choć mówiliśmy o tym, że skraj ostatnio w Niemczech rośnie, a „środek” się kurczy – niebiorącej odpowiedzialności za swoje pomysły programowe, może zacząć kształtować Niemcy z pozycji rządowych?
W realistycznym scenariuszu przyszłoroczne wybory landowe raczej nie doprowadzą AfD do władzy, choć może powstać gdzieś rząd mniejszościowy, który pewne decyzje polityczne zdoła przegłosować tylko głosami AfD, nawet jeśli sama ta partia będzie w opozycji. To wszystko dotyczy szczególnie wschodnich krajów związkowych. Jeśli chodzi o poziom federalny, to przypomnę, że w całej powojennej historii Niemiec bezwzględną większość w Bundestagu udało się uzyskać raz, chadecji Konrada Adenauera w 1957 roku, ale to była sytuacja zupełnie jednorazowa. Dziś, co prawda, zdarzają się sondaże – np. w Saksonii-Anhalcie – gdzie AfD ma 40 procent poparcia. To jest bardzo dużo, ale są to jednak sondaże, a nie wyniki wyborów; nie sądzę też, by Alternatywie udało się uzyskać stanowisko premiera landu.
Czyli może tragedii nie będzie?
Jasne, że atmosfera sporu w Niemczech może podgrzewać się coraz bardziej i nie można wykluczyć także mało przyjemnych scenariuszy. Ale uważam, że analizując współczesną politykę, nazbyt obsesyjnie odwołujemy się w debatach do historii z lat 30., tak jak kanclerz Merz, który powiedział – oczywiście robiąc aluzję do AfD – że najbliższe wybory będą w roku 2029, a następne po nich w 2033. I że „jeden rok ’33 wystarczy”, tak Niemcom, jak i Europie. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości, ale nie wierzę, że jutro AfD będzie w rządzie, a pojutrze Europa obudzi się z faszystowskimi Niemcami w środku.
**
Philip Manow – niemiecki politolog, profesor Wydziału Filozofii Uniwersytetu w Siegen, autor książki Demokracja liberalna pod lupą (przeł. Adam Peszke) wydanej właśnie przez poznański Instytut Zachodni w serii Speculum, a wcześniej także m.in. Endemokratisierung der Demokratie (2020) oraz Die Politische Ökonomie des Populismus (2018). Autor był gościem festiwalu spraw polsko-niemieckich „Między Nami Mówiąc” organizowanego przez Fundację „Kultura nie boli” przy współpracy Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.


































Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.