Twój koszyk jest obecnie pusty!
Nie ma solidarności bez praw człowieka, które obejmują „obcych”. Lekcja z Gdańska
Jako Europejskie Centrum Solidarności nie jesteśmy fabryką retrotopii, tylko środowiskiem, które uważa, że nasza tradycja demokratyczna przed kilkudziesięciu laty sformułowała odpowiedzi na wyzwania, które nadal są aktualne i nadal mogą być instrumentem rozwiązywania problemów naszych czasów – mówi Basil Kerski, dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności.
Rozmowa
Michał Sutowski: W filmie Miejsca transformacji z 2010 roku widzimy mocno podupadłe tereny po Stoczni Gdańskiej – tuż po tym, jak zainteresowali się nimi artyści. Poprosili oni trzy wybrane grupy ludzi o namalowanie swojej wizji przyszłości tego miejsca. I tak: sami artyści chcą, by spodziewane tam inwestycje prywatne, głównie deweloperskie, uwzględniły w planowaniu architektury i całej przestrzeni historyczną tożsamość tego miejsca. Okoliczni mieszkańcy chcieliby czegoś w rodzaju zielonego parku rekreacyjnego, a byli stoczniowcy – żeby w tym miejscu dalej budowano statki. Minęło 15 lat, a na historycznych terenach stoczni powstało m.in. Europejskie Centrum Solidarności, którego dyrektorem byłeś przez blisko półtora dekady. Która z tamtych grup mogłaby być dzisiaj najbardziej zadowolona z tego, co faktycznie zbudowano?
Basil Kerski: Twoje pytanie dotyczy tak naprawdę kwestii, gdzie my, Europejskie Centrum Solidarności (ECS), się znajdujemy, w jakiej przestrzeni obywatelskiej i historyczno-symbolicznej. Warto bowiem odczytać historię rewolucji Solidarności w przestrzeni miasta: topograficznie Stocznia Gdańska jest w takim miejscu, jakby Nowa Huta była przy Starym Rynku w Krakowie. Patrząc z lotu ptaka na Gdańsk, tuż obok terenów stoczniowych znajdziemy przecież część historyczną miasta, średniowieczną i renesansową, częściowo odbudowaną po wojennych zniszczeniach.
Ale stocznia to jednak nie jest, jak Nowa Huta, socjalistyczno-robotniczy stempel wbity tuż przy arcymieszczańskim grodzie.
Bynajmniej, choć jest to również efekt interwencji, jak by nie było, autorytarnego państwa pruskiego w XIX wieku. Bo po rozbiorach Polski to protestanckie, niemieckie, ale wpisane politycznie w strukturę Rzeczpospolitej miasto portowe straciło znaczenie, zwłaszcza gospodarcze. Przestało być oknem całej Europy Środkowo-Wschodniej na świat. Głównie z tego powodu, a także wojen napoleońskich i ogólnej izolacji upadło, a centrum regionu stał się Królewiec, z dużym portem i znaczącym uniwersytetem. W połowie XIX wieku w Berlinie zapadła jednak decyzja, by zbudować pierwszą w historii Niemiec państwową – królewską, pruską, a potem cesarską – stocznię, służącą budowie floty wojennej. Ekonomicznie, co prawda, większy sens miałoby zbudowanie jej przy Królewcu, ale chodziło o integrację polityczną odległego od stolicy Prus Gdańska. Powstał w ten sposób silny ośrodek przemysłowy, modernizacyjny i militarny, właściwie w samym środku średniowiecznego miasta. Powstała też Politechnika Gdańska, czyli wyższe szkolnictwo na użytek rozwoju stoczni, a zarazem ośrodek innowacji.
I przy okazji pewnie fermentu…
Na pewno ośrodek konfliktu społecznego, bo już w 1911 roku doszło w stoczni – wojennej w końcu, symbolicznie związanej z niemieckim państwem – do jednego z największych strajków robotniczych w historii Gdańska. Kilkadziesiąt lat później to też będzie symbol nowoczesności i modernizacji, tym razem w wydaniu socjalistycznym – i w tym też symbolicznym miejscu swój początek znajdzie pokojowy ruch Solidarności. Z kolei twórczy ferment, o który pytasz, również ma związek z topografią, bo wszelkie protesty, właściwie wszystko to, co się dzieje w stoczni, jest zarazem w samym centrum miasta. Stąd interakcja między miastem a stocznią, między robotnikami a inżynierami i intelektualistami, a właściwie szerzej – mieszczaństwem, młodymi ludźmi, studentami.
Tylko czy ta interakcja robotników i mieszczaństwa, ten twórczy ferment, nie zakończył się aby wraz z upadkiem stoczni w latach 90.?
Gdy patrzymy na współczesną mapę Gdańska, to widzimy co najmniej kilka przestrzeni. Mamy centrum z wszystkimi problemami gentryfikacji, dominacji interesów turystyki nad potrzebami mieszkańców itd. Mamy całą – drugą, po latach 40. i 50. – współczesną falę odbudowy Gdańska ze środków kapitału prywatnego i samorządowych, co widać np. na Wyspie Spichrzów, ale także po rozwoju peryferyjnych dzielnic. Nadal mamy też przestrzeń stoczniową, w której jest silnie obecny przemysł. Tylko tego nie widać z najbliższej perspektywy placu Solidarności.
No tak, tylko w Stoczni Gdańskiej za PRL pracowało nawet 17-20 tysięcy ludzi, którzy współtworzyli tkankę społeczną miasta. Teraz ich nie ma.
Za to w pobliżu ECS działa jeden z największych przemysłowych zakładów pracy w polskich rękach, czyli Stocznia Remontowa, która nie tylko przebudowuje, ale także buduje nowe statki i zatrudnia 8 tysięcy ludzi. Mamy mniejsze podmioty, mamy transformację – chyba wreszcie udaną – firmy, która nadal nazywa się Stocznia Gdańska, choć produkuje już nie statki, tylko infrastrukturę dla energetycznego wykorzystania Bałtyku. Działa w naszym sąsiedztwie duńska stocznia produkująca kutry. Inny zakład budujący statki, stocznia Christ, przeniósł się do Gdyni, ponieważ przestrzeń w Gdańsku była niewystarczająca dla jego rozwoju. Mówię o tym wszystkim, bo teza, że w Gdańsku upadł przemysł stoczniowy, jest zwyczajnie nieprawdziwa.
Ale chyba mocno dostał po głowie.
Nawet jeśli ta branża doświadczyła wszystkich zjawisk transformacji w Polsce – od totalnego załamania, przez nieudane inwestycje, nieudane prywatyzacje, nieudane lokowanie pieniędzy publicznych i prywatnych itd., to całkowicie negatywny obraz rozwoju mija się z prawdą. Wraz z uczelniami i wielkim portem kontenerowym to wszystko sprawia, że Gdańsk zachował swoje kompetencje i znaczenie w gospodarce morskiej. Nadal jest ważnym ośrodkiem stoczniowym.
I gdzie w tym wszystkim mieści się wielki statek na lądzie, czyli Europejskie Centrum Solidarności? Skoro to nie tak, że kiedyś byli robotnicy, maszyny i statki, a teraz tylko turyści mają fajne muzeum?
Pomiędzy tymi wszystkimi przestrzeniami w centrum Gdańska, miejskim i przemysłowym, pozostał fragment, do którego odwołałeś się na początku. W latach 90. Stocznia Gdańska pozbywała się części terenów, które nie nadawały się do nowoczesnej produkcji. To były tereny najstarsze historycznie i zarazem najbardziej symboliczne. Wchodzą tutaj deweloperzy, którzy za bardzo nie wiedzą, co z tym zrobić, bo jeszcze nie ma kapitału, ale zarazem w ogóle nie ma dyskusji o tym, że to jest teren o symbolicznym znaczeniu, z obywatelską tradycją – i że powinien służyć także funkcjom niekomercyjnym, kulturalnym. I aby ożywić ten teren postoczniowy, deweloperzy zapraszają artystów.
Np. ludzi związanych z Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia”.
Tak, Aneta Szyłak, kuratorka, wizjonerka, która nadała temu formę i sens, oraz wybitny artysta Grzegorz Klaman chyba jako pierwsi tak wyraźnie dostrzegli, jak ważna symbolicznie jest to przestrzeń, jak głębokie procesy społeczne i mentalne tu zachodziły. Pytali nie tylko o historię stoczni czy ruchu Solidarności, ale i o to, dlaczego w tym właśnie miejscu wybrzmiał z taką mocą język i temat praw człowieka – i co z tym potencjałem zrobić dalej. Zaprosili tu do pracy artystów z całego świata – po latach ich pracy przyszedłem ja i powstało ECS. Którego, dodajmy, nie było w ogóle w planach dla tego miejsca, bo ono miało przejść transformację na wzór terenów dawnego garnizonu we Wrzeszczu, czyli w kierunku budowy loftów i biurowców.
Czyli zapanowałby radosny kapitalizm deweloperski.
Faktycznie, powstał nawet plan zagospodarowania, który nie zakładał żadnych ograniczeń: biura, apartamentowce, proszę bardzo, ale o wartości symbolicznej, obywatelskiej tej przestrzeni można zapomnieć – to byłby naprawdę turbokapitalizm. Tyle że w Polsce nie było wtedy inwestorów zdolnych to zagospodarować, a po 2008 roku, po światowym kryzysie finansowym, także zagraniczni deweloperzy mocno osłabli. Równocześnie trwał cały ten artystyczny ferment, co to zmieniał świadomość ludzi miasta – do tego doszedł fakt, że Gdańsk ubiegał się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury na rok 2016. Władze wtedy zrozumiały, że bez tej tradycji – stoczniowej, solidarnościowej, ale i prawnoczłowieczej – trudno go będzie uzyskać.
I wtedy postanowiliście wejść w sojusz z artystami?
Tak. Ta współpraca powstała w naturalny sposób, przez troskę o dziedzictwo stoczni. Szczególnie ważny był dla mnie i mojej zastępczyni w ECS, Patrycji Medowskiej, dialog ze wspomnianą już Anetą Szyłak. Duży wpływ na naszą percepcję miasta miały też pierwsze biura ECS. Maciej Zięba, od 2008 do 2010 dyrektor ECS – wtedy jeszcze instytucji bez stałej siedziby przy Pomniku Poległych Stoczniowców – wynajął pomieszczenia dla nas w budynku dyrekcji stoczni, miejscu początku strajku, z niesamowitą, skumulowaną historią. Z moim zespołem weszliśmy na ten teren, widząc cały jego potencjał, ale i wszystkie zaniedbania. Wtedy dialog z lokalnymi społecznikami na temat historii stoczni i jej znaczenia dla kultury przekształcił się w naturalny sojusz.
Dlaczego naturalny?
I ich, i nas przeraża niszczenie, upadek tej wybitnej przecież architektury, ale także ignorancja, której mur oddziela tę niegdyś robotniczą część miasta od centrum. Właśnie w tym momencie wydarzyły się dwie ważne rzeczy naraz. Po pierwsze, ECS zaczęło za własne pieniądze robić pierwszą dokumentację zabytków na tym terenie i z konserwatorem zabytków nadaliśmy tym budynkom charakter chroniony. Pomogła Unia Europejska, bo staramy się o tytuł European Heritage Label dla „politycznych” obiektów stoczni, Pomnika Poległych Stoczniowców na placu Solidarności, Bramy nr 2 Stoczni i Sali BHP, w której 31 sierpnia 1980 roku podpisano Porozumienie Gdańskie. W tej historycznej przestrzeni w sierpniu 2014 roku otwarto nową siedzibę ECS – zupełnie nowy obiekt, którego otwarta przestrzeń publiczna tworzy współczesną agorę, nawiązującą do tamtej, którą zbudowali stoczniowcy w sierpniu 1980 roku, aby zmusić komunistyczne władze do prawdziwego dialogu ze społeczeństwem. A siedziba samego ECS jest także elementem European Heritage Label, programu promującego najważniejsze miejsca dla historii Europy, pod nazwą „Historyczna Stocznia Gdańska”.
Ale problem z logiką deweloperów w otoczeniu ECS – niektórzy powiedzą, że „rabunkowego” dążenia do zysku – chyba nie zniknął?
Faktycznie, do gry wszedł kapitał prywatny, szczególnie ten polski, który wykorzystuje do maksimum ten bardzo liberalny plan zagospodarowania z początku wieku. W efekcie powstaje przestrzeń bardzo niespójna. Mnie nie chodzi o to, żeby wykluczyć funkcję komercyjną tych terenów wokół ECS, ale żeby zachować dostępną przestrzeń obywatelską. Jakoś, co prawda, sprzyja nam zmiana topografii kultury młodzieżowej Trójmiasta, od tej wysokoartystycznej po czysto komercyjną.
Na czym ta zmiana polega?
Inne miasta, jak Gdynia, a szczególnie Sopot, straciły pod tym względem na znaczeniu. A o ile dzisiaj historyczne centrum Gdańska to przede wszystkim turystyka masowa, o tyle już tutaj, na terenie stoczni, bije serce i tej komercyjnej, i tej niezależnej kultury młodzieżowej. My, artyści, a także przemysł, jesteśmy dla młodych ludzi ciekawym tłem. To jednak nie zmienia faktu – w ECS cały czas to podkreślamy – że państwo polskie i samo miasto powinny być silniejszym moderatorem tej nowej odbudowy Gdańska, by funkcje komercyjne łączyć ze świadomością kulturową, nie tylko historyczną. Po to np. w styczniu 2025 roku zaproponowałem budowę Centrum Obywatelskiego im. Pawła Adamowicza w pobliżu ECS i historycznej bramy stoczni, które by wzmocniło charakter placu Solidarności jako prawdziwej agory. Powstałoby silne europejskie centrum demokratyczne. Ale debaty na ten temat brakuje i w Gdańsku, i w Polsce. Dużo mówimy o micie Stoczni Gdańskiej, o Solidarności, o pamięci, o dawnych zasługach i przewinach, ale trudny jest dialog miedzy deweloperami, politykami, mediami i ludźmi kultury na temat mądrego rozwoju terenów stoczniowych, który będzie łączył perspektywę obywatelską, kulturową i komercyjną.
A właściwie dlaczego tej debaty nie ma?
Chyba z dwóch powodów. Po pierwsze, wszystkie partie polityczne są bardzo powściągliwe w tym temacie. Tak jak się kłócą o każdy szczegół biografii dawnych bohaterów czy o wystawę Nasi Chłopcy o powierzchni 200 m2, tak jakoś nie wchodzą w spór na temat funkcji stoczniowych terenów. Mimo patriotycznej retoryki NSZZ „Solidarność” jest bardzo pasywna, gdy chodzi o stoczniowe dziedzictwo, PiS też. Miasto oczywiście argumentuje, że plany zagospodarowania przestrzeni są takie, a nie inne, że każda zmiana to koszty, że nie stać ich na korektę. Nikt, moim zdaniem, nie był przygotowany na to, że te tereny powrócą jako obywatelskie centrum miasta. I że nie muszą symbolizować tylko walki o demokrację w czasach imperium sowieckiego, ale mogą też organizować codzienność demokracji, której potrzebne są takie miejsca spotkań.
Jest jeszcze drugi problem, czyli media. U nas legalne są tzw. partnerstwa medialne, więc wszyscy inwestorzy prowadzą bardzo sprytną politykę wizerunkową, integrując różne grupy interesu i blokując krytyczną debatę. Kupują po prostu opinię mediów na temat swoich inwestycji. Trudno w takich warunkach spierać się o jakość budowanej architektury, o możliwość uzyskania sytuacji win-win – żeby funkcje komercyjne nie zabijały DNA tego miejsca.
Ktoś potrafi postawić temu granice?
Ważna była w ostatnich latach rola wojewódzkich konserwatorów zabytków. Ciekawy przykład: dzięki Igorowi Strzokowi, pomorskiemu konserwatorowi zabytków za czasów rządu Zjednoczonej Prawicy, udało się przynajmniej wymusić obniżenie o dwa piętra budynku stawianego obok ECS, dzięki czemu Centrum i Sala BHP nie zostały zupełnie przytłoczone. Ale to było indywidualne działanie człowieka przeciwko mainstreamowi. A ja bym chciał normalnej, publicznej dyskusji o jakości miast. Pamiętam, jak gościłem w ECS polityków z Hamburga – żadna z nich lewica, raczej probiznesowe centrum. Wtedy akurat powstawała Wyspa Spichrzów, szliśmy spacerem przez miasto i oni pytali: na jakich warunkach te obiekty zostały wybudowane? Ja pytam: ale o co wam chodzi?
Jakie warunki? Przyszedł inwestor, kupił, to buduje!
A oni: „ale ile przestrzeni i mieszkań publicznych, ile przedszkoli, miejsc w szkołach…”. To naprawdę byli hamburscy liberałowie, dla których oczywisty był dialog między prywatnymi a publicznymi interesami w mieście. Oni zakładali, że jak się interes kapitału zderza z żywą tkanką miasta, to będą negocjacje, jakieś kompromisy. Byli mocno zdziwieni, że tu nie ma czegoś takiego. Dla nas było zawsze oczywiste, że nie możemy w naszych miastach być wyłącznie konsumentami. Miejscami spotkań nie mogą być tylko galerie handlowe, bo to dzięki instytucjom kultury możemy czuć się obywatelkami i obywatelami. Silnie tej obywatelskości doświadczamy w ECS. Potrzebujemy więcej niekomercyjnych przestrzeni spotkań w większych i mniejszych miastach.
Tylko czy takie instytucje nie prowadzą nieraz – nawet wbrew intencjom twórców – do gentryfikacji całego obszaru? Atrakcyjne, ciekawe architektonicznie centrum kultury podnosi przecież ceny nieruchomości.
Wszystkie instytucje kultury i artystyczne – z tych rozpoznawalnych poza Gdańskiem – wniosły coś ważnego do zmiany przestrzeni miasta. Tak było z Muzeum II Wojny Światowej, tak było z Teatrem Szekspirowskim, budowanym z perspektywy placu Solidarności po drugiej stronie historycznego centrum miasta, tak jest wreszcie z ECS. To są przykłady ambitnej współczesnej architektury, która buduje połączenia.
Co to znaczy?
Choć sama w sobie jest autonomiczna, to bardzo silnie odnosi się do miejsca, tzn. jest nowoczesna, ale wpisana w tradycję. Podobnie było z Łaźnią, dziś już instytucją publiczną, ale powstałą z oddolnej inicjatywy artystów, która odmieniała przestrzeń Dolnego Miasta – robotniczej, niegdyś bardzo biednej dzielnicy Gdańska. To nie są przykłady gentryfikacji, lecz nobilitacji; podobnie jak Łaźnia 2 w Nowym Porcie, też dzielnicy peryferyjnej. Te wszystkie instytucje kultury pełnią funkcje kulturalne na najwyższym poziomie, jak rezydencje dla artystów czy wystawy, a jednocześnie są np. biblioteką lokalną czy po prostu miejscem spotkań mieszkańców. Czasem też, jak Muzeum Bursztynu w Młynie, po prostu nadają nowe życie znaczącym zabytkom.
Ale czy te „przekształcenia przestrzeni” zawsze odpowiadają mieszkańcom?
W Gdańsku tworzenie instytucji kultury zawsze zderzało się z dynamiką społeczną i często była to, przyznaję, niełatwa debata: ale co w tym miejscu powstanie? Czy ten obiekt będzie ładny? Czy on będzie ludziom służył? Dyskusję wokół ECS jako zespół bardzo przeżywaliśmy. Nieufności było wiele: po co to właściwie powstaje? Czy to będzie Ministerstwo Solidarności, taki wielki biurowiec, gdzie znajdą się synekury dla bohaterów Sierpnia 1980? Przecież to nie będzie dla nas! Ta inwestycja była naprawdę bardzo niepopularna, z Teatrem Szekspirowskim było zresztą podobnie. Ale to są spory, które bardzo dobrze się zakończyły, bo wszystkie te instytucje mają dziś niezwykłą renomę obywatelską, mimo często trudnej, ambitnej misji. A zespoły tych nowych instytucji kultury i ich kierownictwa mają świadomość, że kultura służy dzisiaj przede wszystkim obronie godności i wolności człowieka. W przypadku ECS promocja idei solidarności opartej na uniwersalnych prawach człowieka, nie narodowych czy etnicznych egoizmach, jest wręcz wpisana w naszą publiczną misję.
A czy wymienione instytucje kultury zdobyły publiczność?
Najwyraźniej tak, w ubiegłym roku ponad milion gości z całego świata odwiedziło ECS. Na bardzo wysokim poziomie jest frekwencja w każdej nowej gdańskiej instytucji muzealnej czy kulturalnej. Ludzie do nas przychodzą i to buduje siłę instytucji, która pomaga przetrwać wielkie konflikty polityczne. Zwłaszcza te w ostatniej dekadzie, bo wcześniej panował jednak konsensus – i na szczeblu samorządowym, i ogólnokrajowym – że musimy naszą historię opowiedzieć. I muzeum POLIN, i Muzeum Powstania Warszawskiego miały, co prawda, długą i burzliwą historię, ale panowała zgoda, że tu się coś ważnego przydarzyło dla nas i dla świata. I trzeba to właśnie sobie i światu opowiedzieć.
Mówisz o konsensusie wokół opowiadania historii, ale przecież spory, co ma się w takim muzeum jak ECS – a wcześniej np. w POLIN – znaleźć, trwały chyba od zawsze?
Zgoda, ale w środowiskach profesjonalnych muzealników panowała solidarność i wzajemny respekt, przekonanie o sensie takich działań, mimo różnic ideowych czy środowiskowych. Przypomnę, że jak w 2005 roku podpisywaliśmy akt erekcyjny ECS na placu Solidarności w Gdańsku, to na miejscu był i Janusz Śniadek z NSZZ „Solidarność”, i Lech Wałęsa, i prezydent Aleksander Kwaśniewski, i przedstawiciele rządu Marka Belki. Konsensus obejmował wtedy środowiska postkomunistyczne i postsolidarnościowe. A kiedy 30 sierpnia 2014 roku otworzyłem siedzibę ECS z wystawą stałą, to jednym z pierwszych, którzy mi pogratulowali, był Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego – świadomy przecież, że nasze muzea wywodzą się z różnych środowisk politycznych. Ważne było jednak, by we wzajemnym szacunku pokazać, jak bardzo potrzebujemy tych wszystkich opowieści o polskich losach, szczególnie XX wieku.
A kiedy skończył się konsensus polityczny w sprawach kultury pamięci?
Ja za cezurę uważam rok 2010. Wszyscy słusznie kojarzymy z nim katastrofę smoleńską, ale ona wtedy rzuciła też cień na 30. obchody rocznicy narodzin Solidarności. To było wtedy, gdy jeszcze wszyscy protagoniści sceny politycznej razem obchodzili tę rocznicę, a Henryka Krzywonos wstała i zapytała: ale co się stało z tą naszą Solidarnością? Kiedyś szukaliśmy tego, co nas łączy, a teraz szukamy tego, co nas dzieli. To było też pokłosie kampanii prezydenckiej, w której Jarosław Kaczyński przegrał z Bronisławem Komorowskim. A przecież jeszcze w listopadzie 2007 roku, gdy ECS rejestrowano jako instytucję, to formalno-prawnie jego współzałożycielem był rząd Jarosława Kaczyńskiego.
Czyli ECS to także dziecko PiS-u?
To właśnie tamten rząd zatwierdził ten charakter instytucji pamięci, który potem był bardzo trudny dla polityki historycznej PiS-u. Założyciele ECS – miasto Gdańsk, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Marszałek Województwa Pomorskiego i NSZZ „Solidarność” – zmienili pierwotną koncepcję. Nie powstało po prostu muzeum Solidarności, choć ono też, ale ośrodek, który ma dbać o uniwersalne prawa człowieka, o rozwój społeczeństwa obywatelskiego i demokracji. O takie zatem pojęcie solidarności, które nie jest tylko narodowe, nie jest tylko chrześcijańsko-katolickie, lecz uniwersalne, związane z ideą subsydiarną, obywatelską i europejską. Integracja europejska to tak samo ważny element aksjologii naszej instytucji, jak polska samorządność.
Ktoś mógłby zarzucić, że to bardzo współczesna i stronnicza interpretacja.
Akt założycielski ECS to jest translacja programu NSZZ „Solidarność” z 1981 roku: Samorządna Rzeczpospolita, suwerenna Polska możliwa tylko w ramach solidarności europejskiej, ruch nie tylko robotniczy, lecz praw człowieka. Jak mówił francuski socjolog i badacz Solidarności, Alain Touraine – ruch mówiący językiem praw, a nie interesów. Rząd Kaczyńskiego się pod tym w 2007 roku podpisał! Tylko za chwilę upadł, więc ludzie pamiętają głównie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza i premiera Donalda Tuska jako polityków wspierających budowę ECS.
To co się takiego zmieniło? Czy polska polityka tak bardzo się spolaryzowała, że Muzeum II Wojny Światowej czy ECS mogły być już tylko albo Platformy, albo PiS-u, a nie całej Rzeczpospolitej?
W 2010 roku, kiedy zapadła decyzja o finansowaniu budowy siedziby ECS, pierwszy raz w historii Komisja Krajowa NSZZ „Solidarność” przestała być zdominowana przez ludzi z Pomorza, którzy wszyscy się tu znają, więc czują się jakoś zmuszeni do zawierania kompromisów. Przyszła ekipa z drugiej strony Polski – co samo w sobie było dobre – ze Śląska, z Małopolski, ludzie Piotra Dudy. Piotr jest tu obcy i nie bardzo może się odnaleźć w Gdańsku. A do tego wszystkiego od 2008 roku mamy nowego metropolitę gdańskiego, arcybiskupa Sławoja Leszka Głodzia. Skończyła się na Pomorzu epoka mądrego i charyzmatycznego biskupa Tadeusza Gocłowskiego, a wraz z nim ekumenizm polityczny i dialog. Głódź najpierw zachęcał „Solidarność” do radykalizacji partyjno-politycznej, mieszał się też w konflikty o pamięć – jego bardzo ważnym odkryciem politycznym jest zresztą Karol Nawrocki. To są niby detale, ale te wszystkie detale…
…połączyły się w całość, gdy PiS wygrał wybory w 2015 roku?
Wybory mieliśmy jesienią 2015 roku, ale sierpniowe obchody, jubileusz 35-lecia Solidarności, odbyły się jeszcze wspólnie latem. ECS było już otwarte, Piotr Duda był na rocznicy razem ze mną, uroczystości finansował rząd Ewy Kopacz. Ale już w czasie kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński w Poznaniu skupił całą swą politykę historyczną na dwóch kwestiach: budowano wtedy Muzeum II Wojny Światowej, więc trzeba je odzyskać, bo to „niemieckie” muzeum, itp. Równocześnie krytykował też ECS, ale tu miał problem braku wpływu, bo było już otwarte, a nie można było za bardzo zmienić eskpozycji stałej. No i do tego instytucja była i jest współprowadzona przez Gdańsk i marszałka Pomorza. Z tych wszystkich powodów nie łatwo wywierać bezpośredni wpływ na ECS. A Muzeum II WŚ jest wyłącznie finansowane przez rząd.
Ale rozumiem, że zawsze można się przyczepić do treści czy wydźwięku wystawy. Że kogoś pomija czy nadto eksponuje.
Oczywiście, tyle że tworzyliśmy ją w konsultacji z wieloma środowiskami, także bliskimi prawicy, jak np. prof. Wojciech Polak, bliski tradycji Porozumienia Centrum. Podobnie wiceminister kultury PiS Jarosław Sellin nie bardzo miał za co skrytykować wystawę – bo przecież Andrzej Gwiazda czy Anna Walentynowicz zajmują w niej eksponowane miejsca. Były potem za czasów rządów PiS próby zmiany naszej wystawy stałej, pod populistycznym hasłem „zmieniła się ocena historycznej roli Wałęsy po publikacji teczek Kiszczaka” , co nie miało nic wspólnego z obiektywną perspektywą naukową. Według mnie jednak bardziej od narracji historycznej polityków Zjednoczonej Prawicy bolało co innego. To mianowicie, że jako instytucja kultury pełnimy rolę kontrolną wobec władzy, bo pytamy głośno: a gdzie ta solidarność oparta o prawa człowieka? Bo włączamy się w spory publiczne na tematy migracji, praw mniejszości. To są też niewygodne pytania wobec każdego rządu, także aktualnej lewicowo-liberalnej koalicji. Ale to stawianie trudnych pytań jest wpisane w rolę instytucji kultury w Polsce z misją taką jak nasza.
Na początku działalności ECS prof. Ireneusz Krzemiński przeprowadził badania na temat stosunku do „Solidarności” i wykazał bardzo ciekawy wzorzec pokoleniowy. Starsi – wtedy to byli ci urodzeni przed rokiem 1964 – byli zainteresowani przede wszystkim tym, jak jest ukazana historia ruchu i jak rozłożone zasługi bohaterów. Choć współczesna polityka wydawała się tak bardzo ich nie interesować, to po latach to pokolenie zaczęło się polaryzować. Jedni zaangażowali się w ruchy w rodzaju KOD-u, widząc w PiS nowe wcielenie komuny, inni zaczęli ex post żałować, że PRL upadł bez radykalnych rozliczeń. Czy Europejskie Centrum Solidarności może w takich warunkach opowiadać całościową historię – skoro tu nie chodzi tylko o pluralizm perspektyw, ale po prostu o ich sprzeczność? Z kolei młodsze pokolenie spośród tych przebadanych przez Krzemińskiego najbardziej interesowało się tym, jaką aksjologię niosła „Solidarność”, a jeszcze bardziej: co z tej historii mogłoby wynikać na przyszłość.
ECS miał te oczekiwania połączyć, co było bardzo ambitne, przyznaję. Pesymizm w czasie, gdy powstawaliśmy, był naprawdę duży: a po co taka instytucja, a czy nie za późno na opowieść o Solidarności? Pamiętam, jak próbowałem rozładować sytuację żartem, choć żartem na poważnie. Mówię: dobrze, szanowni państwo, ale ile lat po rewolucji francuskiej powstało w Paryżu Muzeum Rewolucji Francuskiej? Użyłem takiej przepięknej polskiej metody „autorytarnej wiedzy”: wiesz, nie wiesz, już masz stres… Cisza na sali, ludzie zestresowani, że nie wiedzą. Ja mówię: kochani, spokojnie, nigdy tam nie powstało. Wyobraźcie sobie Europę, nie tylko Francję, 25-30 lat po rewolucji francuskiej: przecież nawet Francuzi by się o to muzeum pozabijali. To, co robimy, jest zatem bardzo ambitnym i odważnym projektem bez precedensu i mam tego świadomość.
A co z tamtej historii najbardziej warto przypominać w kontekście tych rozjeżdżających się poglądów?
Cóż, dynamika pamięci u świadków nie ma wiele do czynienia z faktyczną historią, co Krzemiński w tych późniejszych badaniach dobrze pokazał. Część świadków zapomina zupełnie, w jakim kontekście międzynarodowym odbywały się np. rozmowy Okrągłego Stołu i 25 lat później woleliby mieć bardziej radykalną, krwawą rewolucję niż ta „samoograniczająca się” Solidarności pod przywództwem Wałęsy. Ale jeśli chodzi o tę część normatywną – jakie wnioski na dziś z tego płyną – to mam wrażenie, że my, Polacy, trochę się oszukujemy relatywizując wartości, na których nasza demokracja się opiera.
Jakie konkretnie?
Ruch Solidarności to była oświeceniowa rewolucja, ale prowadzona ze świadomością, jak bardzo każda rewolucja ze swoim utopijnym potencjałem może wejść w fazę przemocy. Nie tylko w sensie czołgów radzieckich, czyli potencjału przemocy w ówczesnym bloku sowieckim, ale też tego, jak krwawe konflikty niosły ze sobą polityczne i społeczne rewolucje przez 200 lat w całej Europie. Inaczej mówiąc: zapominamy, że pokojowy charakter tamtej rewolucji nie był żadną miękkością czy naiwnością.
Tylko wyrazem zrozumienia konieczności?
Czymś więcej, bo programem. Pamiętam rozmowę z Joanną Penson, profesorką Akademii Medycznej w Gdańsku, byłą więźniarką niemieckiego obozu koncentracyjnego Ravensbrück, a od 1980 roku lekarką Lecha Wałęsy. Mówiła mi: wiesz, dlaczego podziwiam Wałęsę? Bo nigdy nie widziałam przywódcy, który miałby tyle władzy nad masami i zarazem wiedział, gdzie jest granica, której nie może przekroczyć, granica przemocy. On naprawdę był pokojowo nastawiony, naprawdę o tę granicę dbał. Joanna Penson jako ofiara totalitaryzmów była Wałęsie wdzięczna za to jego pokojowe przywództwo. Dziś wielu Polaków tej politycznej mądrości liderek i liderów historycznej Solidarności nie szanuje. Wielu fascynują te bardziej krwawe, militarne doświadczenia w historii Polski.
A więc po pierwsze: non-violence.
Druga rzecz – to Bogdan Borusewicz pięknie powiedział – nawet te 10 milionów czy więcej ludzi nie wystarczyło, żeby zmienić sytuację geopolityczną w Europie Środkowej. Potrzebna była rewolucja europejska. Więcej takich ludzi, odważnych kobiet i mężczyzn, nie tylko w Polsce. I oni się pojawili. Na Węgrzech, w Czechosłowacji, w sowieckiej Ukrainie, krajach bałtyckich, w NRD, w środowiskach obrońców praw człowieka, komitetach helsińskich, kościołach, wśród artystów i ludzi kultury. Dlatego mówienie o europejskim wymiarze antykomunistycznej, antysowieckiej rewolucji nie jest żadną ucieczką od interesów narodu polskiego. To był i jest warunek rewolucyjnej zmiany, która otworzyła Polsce drogę do niepodległości i demokracji.
Zatem po drugie: nie da się zrobić rewolucji w jednym kraju, tym bardziej pokojowej.
I teraz dalej: my kompletnie zapominamy, że jesteśmy współautorami nowej integracji europejskiej, bo ta nasza rewolucja Solidarności i rozpad Związku Sowieckiego wywróciły cały tutejszy porządek, nie tylko na wschodzie kontynentu, po 1989 roku. Porządek całej Europy zmienił się także dlatego, że największe państwo demokratyczne Europy, czyli Niemcy, stało się po upadku muru berlińskiego częścią postkomunistycznej transformacji. A zjednoczenie Niemiec przyśpieszyły zmiany polityczne na całym kontynencie. Właśnie dzięki tym zmianom powstał nowy ład Europy, dla Polski korzystny, ponieważ nasz kraj znalazł się w przestrzeni demokratycznych sojuszy militarnych, politycznych i ekonomicznych, To był obiektywny warunek, o którym nie chcemy pamiętać przy obecnym konflikcie niemiecko-polskim. Inaczej mówiąc, kiedy się rozpadały Sowiety, to Thatcher nie wiedziała, co robić, Mitterrand patrzył z boku, ale rząd zachodnioniemiecki kanclerza Kohla był w to włączony na całego. Kohl, wspierany przez prezydenta USA George’a Busha seniora, dążył do szybkiego zjednoczenia Niemiec.
Tylko co z tego wynika na dziś?
W Niemczech połączyły się dwa światy: transformacji zachodniej Europy i tej postkomunistycznej. Nasza polska rewolucja wywołała zmiany europejskie i musiała się do nich odnieść: polska suwerenność potrzebowała nowej kultury relacji międzynarodowych. Potrzebowaliśmy integracji europejskiej, żeby zjednoczone Niemcy połączyć z interesami reszty narodów, kontrolować i utrzymać w Europie. Nie chcieliśmy przecież „neutralnych” Niemiec, jak chciał kiedyś Stalin, bo to byłaby po prostu strefa wpływów mocarstw, w tym Rosji. Integracja europejska jest zatem drogą wyjścia z polityki stref wpływu mocarstw i to dlatego młoda polska demokracja tak bardzo chciała silnej integracji, silnej Unii Europejskiej, która, nawiasem mówiąc, powstała przecież po upadku Żelaznej Kurtyny. W tym sensie dzisiejsza Unia Europejska jest dzieckiem rewolucyjnych przemian wywołanych przez Solidarność. Warto to dziś przypomnieć nacjonalistycznym polskim politykom, którzy odwołują się do jej dziedzictwa.
A zatem po trzecie: bez wspólnej Europy nie będzie naszej suwerenności?
Tak, bo też musimy pamiętać, że współczesny etap integracji europejskiej, czyli Traktat z Maastricht z 1993 roku, na podstawie którego powstała Unia Europejska i wspólna waluta Euro, to są w dużej mierze francuskie inicjatywy polityczne, które miały ograniczyć potęgę zjednoczonych w 1990 roku Niemiec. Po to, żeby Republika Berlińska nie mogła zdominować Europy. To znaczy: bez europejskiego, instytucjonalnego ograniczenia polityki mocarstw będzie znacznie groźniej, a już zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej, która bez bezpiecznych, demokratycznych sąsiadów nie przetrwa. Dlatego właśnie dla mnie temat integracji europejskiej, a także misja europejska ECS, to nie jest tylko dyskurs na temat środków unijnych i wspólnego rynku, a postawa, w której chodzi o pokój w Europie. Wspólna Europa to projekt budowy silnej wspólnoty państw demokratycznych, opartych o prawa człowieka, który przeciwstawia się mocarstwowej polityce budowania globalnych stref wpływów. A dziś ta wizja europejska nie tylko przeciwstawia się autorytarnym mocarstwom takim jaki Chiny czy Rosja, ale także nacjonalizmowi amerykańskiej plutokracji Donalda Trumpa.
Wśród wartości, które przyświecały ruchowi społecznemu lat 80. wymieniłeś subsydiarność, czyli coś wprost z katalogu aksjologii unijnej. To nie jest aby anachronizm?
Aby zrozumieć czasy, w których żyjemy, warto także odczytać przeszłość, wiedzieć, skąd idziemy. Ja nie jestem muzealnikiem nostalgicznym, który uganiałby się za retrotopią i który uważa, że rewolucja Solidarności była doskonała. Ale chcę, byśmy pamiętali, że w tej historycznej Solidarności, która była efektem wielkich konfliktów, napięć, sporów i budowania konsensusu, panowały pewne zasady, o które i dzisiaj trzeba zadbać. I to jest między innymi subsydiarność: zdecentralizowane państwo narodowe, oparte o silny samorząd i jakąś formę solidarności europejskiej. Przy czym ten silny samorząd obywatelski obejmuje nie tylko władze lokalne, niezależne od władzy centralnej. Rozmawialiśmy na początku o tym, czym jest kultura i przestrzeń miejska. Otóż one muszą być dostępne dla wszystkich obywatelek i obywateli, nie mogą być poddane wyłącznie logice komercyjnej. Już Kołakowski mówił o tym, jak cenna jest symbioza tradycji demokratycznych, pisał o konserwatywno-liberalnym socjalizmie.
Demokracja, do której to wszystko się sprowadza, zakłada jakiś demos. Jak go wyprowadzić z tradycji Solidarności?
Dopełnieniem tej solidarnościowej tradycji – mówię to także w kontekście naszej koszmarnej kampanii prezydenckiej – jest definicja narodu polskiego jako narodu politycznego, a nie etnicznego. Weźmy uchwałę o mniejszościach narodowych I zjazdu NSZZ „Solidarność” z 1981 roku. Jej przesłanie jest następujące: jesteśmy za tym, żeby Ukraińcy, Niemcy, Żydzi i inni mieli swoje prawa. PRL to oczywiście negował, a przecież te mniejszości etniczne czy religijne są integralną częścią Polski. Bo Solidarność, powtórzę, definiowała naród polski na przekór moczaryzmowi i na przekór endecji, właśnie jako naród polityczny, obywatelski. Cóż, mam nadzieję, że to jest przekonujące: nie jesteśmy fabryką retrotopii, tylko środowiskiem, które mówi, że nasza tradycja demokratyczna przed kilkudziesięciu laty sformułowała odpowiedzi na wyzwania, które nadal są aktualne i nadal mogą być instrumentem rozwiązywania problemów naszych czasów.
Jeszcze 15 lat temu powiedziałbym, że to byłaby świetna puenta. Pasująca jakoś do opowieści, że przecież „zaczęło się w Gdańsku”, tzn. cała ta droga do zjednoczonej Europy praw człowieka, z Polską silnych samorządów i jakąś uniwersalną wizją „dobrego życia” dla wszystkich. Ale dzisiaj? Co ECS chce powiedzieć o przesłaniu Solidarności po Brexicie, z Trumpem w Waszyngtonie, z wojną w Ukrainie i przy powszechnym kwestionowaniu fundamentów świata liberalnego?
Z wyzwaniami jak najbardziej współczesnymi mierzymy się od dawna. Sądzę, że byliśmy tak dużym problemem dla PiS-u w drugiej kadencji także dlatego, że byliśmy azylem dla wielu nowych aktorek i aktorów społecznych, ruchów miejskich, obywatelskich, genderowych, broniących praw mniejszości, ale także samorządowych. Pamiętam też, jak silne reakcje – uderzające także w moją wiarygodność – dostaliśmy w grudniu 2021 roku.
Za co?
Podczas obchodów rocznicy stanu wojennego powiedziałem, że to słabe, że rząd, który tyle mówi o pamięci i patriotyzmie, właśnie w rocznicę stanu wojennego wprowadza stan wyjątkowy na części terytorium naszego kraju, na pograniczu przy Białorusi. I że nawet zwalczając wojnę hybrydową Putina i Łukaszenki można używać innych metod niż ograniczenia praw obywatelskich– oraz że to świadczy o kompletnym braku wyobraźni i świadomości historycznej.
Ale to są argumenty, które można zastosować także wobec obecnego rządu. Nie tylko w kontekście granicy polsko-białoruskiej, ale także ignorowania praw mniejszości, ulegania językowi nacjonalistycznemu wobec Ukraińców…
Zgoda, mamy bardzo trudną misję w czasach, kiedy również polityczne centrum próbuje się umocnić, obronić swą pozycję czy po prostu przetrwać, sięgając po argumenty prawicowego populizmu. Moim zdaniem to jest fatalna strategia przetrwania, bo przejmowanie języka tamtej strony podważa same fundamenty demokracji. Na przykład taki, że demokracja, podobnie jak solidarność, musi być oparta o uniwersale prawa człowieka. Nie może być tylko solidarnością dla moich najbliższych, rodziny, religii czy narodu. A to jest przecież dzisiejsza obietnica populizmu: czy to Trump, czy to Putin, czy to jakiś demokratyczny populista, czy totalitarny, jak chiński, oni wszyscy mówią: zawężajmy solidarność, ograniczmy jej zasięg. Wtedy będziemy politycznie skuteczni, będzie bezpiecznej i lepiej dla rozwoju naszego narodu. My zaś, obrońcy solidarności opartej o szacunek dla każdego człowieka, nie jesteśmy naiwni ani oderwani od rzeczywistości. Bardzo trzeźwo patrzymy na świat, ale mam świadomość realiów funkcjonowania demokratycznych systemów.
Co to znaczy? My też chcemy bezpieczeństwa i szerokiego dobrobytu. Ale dla nas demokracja, czyli wspólnota wolnych obywatelek i obywateli, funkcjonuje jak ekosystem. Każda drobna zmiana jego postaw może doprowadzić do poważnych naruszeń systemowych. Nieposzanowanie godności innych ludzi, nawet dla nas obcych, prowadzi do zasadniczych ograniczeń praw człowieka, które w efekcie będą dotyczyły wszystkich. Bo to, co się dzieje złego na krańcu ekosystemu, w końcu uderzy także w sam jego środek. To jedno z najważniejszych doświadczeń XX wieku. Dlatego nasze demokracje i państwa prawa po II wojnie światowej, po doświadczeniu Zagłady, zostały tak mocno oparte o uniwersalne prawa człowieka, o szacunek wobec innych, obcych, wobec mniejszości.
**
Basil Kerski – niemiecko-polski menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia iracko-polskiego, od 2011 roku dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.
*
Tekst powstał w ramach realizacji przedsięwzięcia „Muzea w czasach polikryzysu” finansowanego przez Krajowy Plan Odbudowy i Zwiększania Odporności (KPO).






























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.