Pogłoski o śmierci Zielonego Ładu są przedwczesne, unijne porozumienia nadal obowiązują. A co, gdyby obecny lub przyszły polski rząd poszedł w zaparte i twardo odmówił rezygnacji z węgla? Polexit byłby tylko początkiem naszych problemów.
Politycy Zjednoczonej Prawicy na czele z Jarosławem Kaczyńskim są regularnie laureatami konkursu „Klimatyczna Bzdura Roku”. Marek Sawicki z PSL bohatersko powtórzył od kilkunastu już lat debunkowany mem o wulkanach, które emitują więcej gazów cieplarnianych niż cywilizacja człowieka, a Marek Jakubiak (Republikanie) błyskotliwie dowiódł, że istnienie mazurskich jezior obala twierdzenie o antropogenicznym globalnym ociepleniu.
Można jednak odnieść wrażenie, że twardy negacjonizm klimatyczny z hasłami o „zielonym kłamstwie” ma już swoje najlepsze lata za sobą i jest w polskiej polityce w odwrocie. Jego prominentny przedstawiciel, Grzegorz Braun, uważa to za ideowy upadek prawicy i w programie wyborczym zarzuca swojemu niedawnemu sojusznikowi, że „zmiany klimatu przypisywał winie człowieka, co usprawiedliwiać może szaleńcze polityki unijne”. Sławomir Mentzen, bo o nim mowa, rzeczywiście przyznaje, że „człowiek ma istotny wpływ na zmianę klimatu”. Zarazem jednak krytykuje UE za nadgorliwość, bo „odpowiada wyłącznie za kilka procent światowej emisji gazów cieplarnianych, ale postanowiła popełnić gospodarcze samobójstwo w imię ochrony klimatu”.
Odkrycie, że na Ziemi zmienia się klimat oraz że za tę zmianę odpowiada działalność ludzi, nie powstało w głowach unijnych biurokratów i nie jest żadną nowością. Przypuszczenie, że transfer dużych ilości węgla ze skorupy ziemskiej do atmosfery, związany ze spalaniem paliw kopalnych, spowoduje ocieplenie się klimatu Ziemi, wysunął Svante Arrhenius w 1896 roku.
W latach 70. XX wieku, kiedy średnia globalna temperatura była o skromne 0,3 st. C wyższa niż w początkach rewolucji przemysłowej, hipoteza antropogennego ocieplenia zaistniała na politycznych salonach. Prezydent Carter otrzymał od swojego doradcy naukowego, geofizyka Franka Pressa, notatkę zatytułowaną „Uwalnianie dwutlenku węgla z paliw kopalnych i możliwość katastrofalnych zmian klimatycznych”. Press pisał w niej:
„W ciągu ostatnich 100 lat spalanie paliw kopalnych zwiększyło się wykładniczo. W wyniku tego stężenie dwutlenku węgla w atmosferze jest aktualnie o 12 proc. wyższe w porównaniu z poziomem sprzed rewolucji przemysłowej i może jeszcze wzrosnąć półtora do dwóch razy w ciągu kolejnych 60 lat. CO2 generuje »efekt szklarniowy«, więc większe stężenie tego gazu wywoła globalne ocieplenie klimatu, w granicach od 0,5 do 5 st. C”.
Dalej autor przestrzega, że „Problem jest pilny […], bo gdy skutki zmian klimatycznych staną się widoczne, co nastąpi niedługo po roku 2000, sytuacja może wymknąć się spod kontroli, zanim znajdziemy alternatywne źródła energii i podejmiemy inne skuteczne działania zaradcze”.

Notatka, na której przybito pieczątkę „PREZYDENT PRZECZYTAŁ”, zestarzała się dobrze. Od 1977 roku poziom dwutlenku węgla faktycznie wzrósł i jest teraz o 54 proc. wyższy niż na początku XX wieku, a średnia temperatura przy powierzchni Ziemi wzrosła o półtora st. C. Jest już „niedługo po roku 2000” i rzeczywiście, skutki zmiany klimatu są widoczne, szczególnie w postaci rosnącej częstości ekstremalnych zjawisk pogodowych. Wiadomo też, że postępujące ocieplenie wpłynie negatywnie na bezpieczeństwo żywnościowe i dostępność wody pitnej oraz spowoduje masowe migracje, a koszty adaptacji do zmian będą gigantyczne. Czy zatem podjęliśmy „skuteczne działania zaradcze”?
Mamy już technologie potrzebne do zahamowania globalnego ocieplenia, jednak polityczny entuzjazm dla walki z kryzysem klimatycznym wyraźnie osłabł. W Europie nawet centrowi politycy prześcigają się w kwestionowaniu propozycji Zielonego Ładu, a USA – historycznie największy emitent dwutlenku węgla – po raz drugi wycofały się z Porozumienia Paryskiego. Prezydent Trump ogłosił, że globalne ocieplenie to „oszustwo”, a nowa administracja usunęła wyniki badań klimatu z rządowych serwerów. Generalnie jednak ludzkość przyjęła do wiadomości wyniki badań i, choć z oporami, stara się ograniczyć emisję gazów cieplarnianych.
Od początku XXI wieku emisje gazów cieplarnianych bogatych państw Zachodu mają tendencję spadkową. Grupa OECD osiągnęła szczyt emisji w 2007 roku, a od tamtej pory zredukowała ilość produkowanych gazów cieplarnianych o 17 proc. Ten ubytek z dużym naddatkiem uzupełniły jednak kraje rozwijające się i w skali globalnej emisje ciągle rosną. Politycy państw na dorobku podkreślają, że wszyscy ludzie mają równe prawa do ziemskiej atmosfery, więc „sprawiedliwość klimatyczna” powinna opierać się na emisji mierzonej per capita. To daje większe przyzwolenie na dalszą destabilizację klimatu Indiom i Nigerii niż Norwegii albo Polsce.
Jednak nawet niska emisja per capita zwielokrotniona przez wysoką liczbę ludności może dać grube gigatony, więc w rozważaniach o wpływie krajowych gospodarek na klimat nie można pomijać sum emisji. Ponadto państwa na dorobku niekiedy sprowadzają sprawiedliwość klimatyczną do licencji na psucie klimatu. Chiny strzegą swojego statusu państwa rozwijającego się, co jak na kraj wysyłający sondy na Marsa jest groteskowe, jednak pozwala wygodnie uzasadnić potężne inwestycje w sektor węglowy.

Celem Porozumienia Paryskiego, które od 2015 roku do dziś zostało przyjęte przez niemal wszystkie państwa świata, jest ograniczenie wzrostu średniej temperatury globalnej „znacznie poniżej 2 st. C”, licząc od poziomu z początku epoki przemysłowej. Każde państwo zobowiązało się do określonej redukcji emisji, jednak w porozumieniu nie przewidziano sankcji za niedotrzymanie owych zobowiązań. Dyplomatyczne naciski mają zmotywować sygnatariuszy do przyjmowania ambitnych celów, proporcjonalnych do wielkości historycznych emisji, żeby zadośćuczynić zasadzie „powszechnej, ale zróżnicowanej odpowiedzialności” za katastrofę klimatyczną. Najbogatsze państwa dopinguje się ponadto do finansowania działań proklimatycznych w krajach biedniejszych.
Dekarbonizacją trzeba z mozołem zarządzać, bo firmy oraz obywatele bez dodatkowej motywacji ze strony państwa odkładają wydatki. Marchewką są państwowe dotacje na rozwój OZE, dopłaty do poprawy efektywności energetycznej (na przykład ocieplania domów) oraz wspieranie rozwoju technologii produkcji, przesyłu i magazynowania energii. Kijem – systemy handlu emisjami (emissions trading system, ETS).
Zadaniem systemu ETS jest ograniczenie szkód dla klimatu wynikających z tego, że państwa i korporacje mają nieustanną pokusę zwiększania emisji gazów cieplarnianych, bo napędza to ich zysk. ETS wyznacza więc pulę, jaką można wyemitować, dzieli ją na części i sprzedaje emitentom. Zakupionymi prawami do emisji można handlować. Można też otrzymać je podmiot, który inwestuje w działania proklimatyczne, na przykład wykupując i chroniąc tereny zabagnione albo stare lasy, które najlepiej wychwytują dwutlenek węgla z atmosfery i trwale wiążą w biomasie duże ilości węgla.
Mimo luk, które niekiedy wykorzystują oszuści, ETS pozostaje skutecznym sposobem kontroli emisji. Unia ma zamiar wykorzystać go do realizacji celów Zielonego Ładu, w tym znienawidzonego na prawicy programu „Fit for 55” (zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych o 55 proc. do 2030 roku).
W Polsce to politycznie gorący temat z uwagi na cenę pozwoleń na emisję. Do 2020 roku nie przekraczała ona 20 euro za tonę, później jednak wystrzeliła do 100, a w tej chwili oscyluje wokół 70 euro. Szybko znalazło to odbicie w cenach prądu, aktualnie ETS odpowiada za kilkanaście procent kwoty na fakturze. Jest to efekt dużego udziału węgla w naszym miksie energetycznym: z węgla kamiennego i brunatnego produkujemy dwie trzecie prądu, nieporównywalnie więcej niż sąsiedzi (Słowacja 7 proc., Niemcy 32 proc., Czechy 43 proc.). Unijna średnia wynosi 15 proc., więc nigdzie poza Polską ceny pozwoleń nie wpływają silnie na wysokość rachunków za energię. To tłumaczy umiarkowane zainteresowanie członków Unii polskimi pomysłami naruszenia czy demontażu systemu ETS.
czytaj także
Największą wadą systemów ETS jest to, że działają tylko lokalnie, a pule emisji są arbitralnie (i bardzo hojnie) wyznaczane przez niezależnych zarządzających. Oprócz Unii Europejskiej własne systemy tego rodzaju mają między innymi Kanada, Korea Południowa i Chiny, a nawet stan Kalifornia. Najpewniej nie powstanie jednak system światowy – wymagałoby to nie tylko dogadania się skonfliktowanej w wielu dziedzinach wielkiej czwórki generującej połowę gazów cieplarnianych, ale także 190 państw dorzucających resztę.
Czy ETS się sprawdza? Na razie udało się co najwyżej spowolnić globalny wzrost emisji. Gdybyśmy w tej chwili uparli się, by osiągnąć cel Porozumienia Paryskiego, czyli zahamować globalne ocieplenie nim sięgnie dwóch stopni Celsjusza, należałoby natychmiast podjąć działania, które w ciągu 20 lat zwielokrotniłyby spadek emisji obserwowany podczas pandemii. „Przygotujcie się na trzy stopnie” – trzeźwo radzi swoim klientom bank inwestycyjny Morgan Stanley.
Niektóre kraje odnoszą spektakularne sukcesy na drodze do neutralności klimatycznej. Paragwaj produkuje 100 proc. prądu z energii odnawialnej, Dania 80 proc., a Portugalia 60 proc. Średnia UE to 40 proc., a w skali świata jedna trzecia energii pochodzi OZE. Nasze skromne 25 proc. nie wygląda dramatycznie źle, zważywszy, że na początku wieku zaczynaliśmy niemal od zera, ale mamy sporo do nadrobienia. Już tylko kilka państw na świecie (m.in. Indonezja, RPA i Indie) ma miks energetyczny podobny do polskiego, równie mocno zależny od XIX-wiecznej technologii utleniania węgla.
W skali globalnej polskie emisje pozostają niewielkie: w 1990 roku stanowiły 1,3 proc., a w 2023 roku 0,6 proc. światowych. Gdyby jednak przyjąć, że kluczowa jest emisja na osobę, to Polska staje się czarnym charakterem: emitujemy jak Chińczycy, a to druga gospodarka świata. Mimo to w każdej kampanii wyborczej powraca temat błogosławieństw, jakie spłynęłyby na nasz kraj, gdybyśmy tylko odważyli się wywrócić unijny ekologiczny stolik. Receptą prawicowych polityków na rozwój i tanią energię jest zatem „nasz polski węgiel”, a przeszkodą – unijne regulacje środowiskowe. Prezydent elekt bardzo precyzyjnie określił, jaka jest najlepsza ścieżka rozwoju dla Polski: „tania energia z węgla – fedrować, wydobywać, rozwijać”.
W rzeczywistości węgiel kamienny, fedrowany w Polsce średnio na 700 metrach, nie może być konkurencyjny cenowo z węglem z płytko zalegających pokładów, a nawet odkrywek, w Donbasie, Kolumbii albo Australii. Trzeba by zatem pomóc naszemu górnictwu wysokimi cłami na import. W libertariańskim wariancie antyklimatycznego zwrotu cła, rzecz jasna, nie wchodzą w grę, więc duet górnictwo-energetyka węglowa musiałby okazać się konkurencyjny w nowym dla siebie środowisku: z minimalnymi podatkami, ale także bez państwowych subwencji.
Ratunkiem dla branży węglowej mogłoby być kilka nowych odkrywek węgla brunatnego, którego złoża są w Polsce nadal bardzo duże i technicznie łatwe w eksploatacji. Budowa odkrywki i towarzyszącej jej elektrowni trwa kilka lat, a ich eksploatacja – kilkadziesiąt. Potencjalny inwestor chciałby mieć pewność, że nie zostanie przytłoczony opłatami klimatycznymi, wydatkami na instalacje wychwytujące dwutlenek węgla albo frymuśne filtry na kominach. A jest co odfiltrowywać ze spalin po węglu brunatnym, bo zawierają kilka razy więcej związków siarki i innych zanieczyszczeń, w tym metali ciężkich, niż spaliny po węglu kamiennym.
Taką pewność w perspektywie wielu lat dawałby tylko polexit, w polityce wewnętrznej poparty trwałym zwrotem w prawo, a w zewnętrznej odrzuceniem – à la Trump – naukowych ustaleń w sprawie globalnych zmian klimatu. Polska miałaby wtedy stabilne dostawy taniego prądu, porównywalnego kosztowo z OZE, i gospodarkę produkującą stosunkowo tanie dobra. Tylko kto je będzie kupował?

Po wyjściu z Unii Europejskiej (a przynajmniej: po jednostronnym zerwaniu wielu umów) najprawdopodobniej stracilibyśmy większość unijnych rynków, a to aktualnie trzy czwarte naszej wymiany handlowej. Byłaby to pewnie polityczna kara za sam exit, tak jak w przypadku Wielkiej Brytanii.
Ważniejszą rolę mogłoby jednak odegrać pryncypialne przywiązanie UE do ochrony klimatu. Polexit uwolniłby nas z okowów ETS, ale jako zewnętrzny eksporter na rynki unijne musielibyśmy zmierzyć się z wprowadzanym właśnie mechanizmem dostosowania granicznego emisji dwutlenku węgla (Carbon Border Adjustment Mechanism). CBAM jest cłem naliczanym w UE od importu dóbr generujących duży ślad węglowy. Produkty utuczone na „naszym polskim węglu” mogłyby więc okazać się na rynku unijnym dość luksusowe.
Zielony Ład, wbrew temu, co sugerował Rafał Trzaskowski podczas debaty prezydenckiej, nie został rozmontowany, a neutralność klimatyczna do połowy wieku pozostaje oficjalnym celem Unii. UE nie zamierza jednak zostać „zielonym frajerem”. Gospodarczo jest zawodniczką wagi ciężkiej, nie opłaca się z nią nie handlować, więc CBAM będzie silnym bodźcem skłaniającym jej partnerów do inwestycji w niskoemisyjne gospodarki.
Podatek obniży także opłacalność „węglowego outsourcingu”, który niszczy europejski przemysł i podważa sensowność kontroli emisji. Precyzyjnie wyłożył to na wiecu wyborczym w Bełchatowie Sławomir Mentzen: „Mamy zamykać fabryki, bo emitują dwutlenek węgla. Ale co się wydarzy, jak zamkniemy fabrykę w Europie? Ktoś taką fabrykę otworzy w Chinach albo w Indiach i tam będzie emitował ten dwutlenek węgla”.
Z upływem czasu proporcja państw, które zainwestowały w dekarbonizację, powinna się powiększać, a międzynarodowa tolerancja dla klimatycznych leni stanie się coraz bardziej ograniczona. Oprócz honorowych zobowiązań paryskich, ETS-ów, ekologicznych ceł i podatków węglowych jest wiele innych potencjalnych sposobów nacisku. Można na przykład wyobrazić sobie, że zwiększenie emisji gazów cieplarnianych będzie interpretowane przez prawników jako z rozmysłem wdrożony projekt geoinżynieryjny (bo nauka już ustaliła, jaki jest mechanizm ocieplania się klimatu), a dotknięte klęskami żywiołowymi państwa uznają emitentów za sprawców szkód i wyegzekwują od nich odszkodowania.
Strasząc wyborców dekarbonizacją, politycy podkreślają jej koszty. Rzeczywiście, są one olbrzymie i dla polityków niewygodne: kadencja trwa kilka lat, pieniądze trzeba wyłożyć natychmiast, a pozytywne efekty inwestycji pojawią się w horyzoncie czasowym dekad. Koszty zaniechania (też odłożone w czasie) będą jednak jeszcze większe. Na szczęście opowieść o utopijnym idealizmie Unii, która samotnie podjęła wysiłek powstrzymania globalnego ocieplenia, jest fałszywa: krajów dążących do neutralności klimatycznej będzie szybko przybywać.
**
Konrad Hałupka – adiunkt w Zakładzie Ekologii Behawioralnej Uniwersytetu Wrocławskiego; zajmuje się badaniami adaptacyjnego znaczenia zachowań zwierząt i wpływem zmian klimatycznych na przyrodę. Prowadzi wykłady z ekologii i ochrony środowiska.