Świat

Puto: „Nie jesteśmy tacy jak oni”. Dlaczego potomkowie migrantów nie lubią migrantów?

Priti Patel; Marco Rubio; Sahra Wagenknecht; Fot. Jay Allen/Crown Copyright; Thomas Hawk/Flickr; Fraktion Die Linke/Bundestag; Ed. KP

Jak wynika z badań, migranci mogą przejmować antymigranckie nastroje gospodarzy, przywozić ze sobą uprzedzenia, zaś ci o wyższym statusie społeczno-ekonomicznym odcinać się od innych z obawy o utratę pozycji lub by odróżnić się od tych stygmatyzowanych.

„Bóg pobłogosławił mnie możliwością zostania amerykańskim synem” – powiedział kiedyś Marco Rubio. Gdy w 2016 roku konkurował z Donaldem Trumpem o republikańską kandydaturę w wyborach prezydenckich, oparł kampanię na historii swoich rodziców, migrantów zarobkowych z Kuby. Kilka lat wcześniej, jeszcze jako lokalny polityk walczący o głosy mieszkańców Florydy, twierdził wręcz – niezgodnie z prawdą – że byli uchodźcami, którym przyszło zwiać spod buta Fidela Castro. Dziś jako sekretarz stanu USA zamyka amerykańskie podwoje zarówno przed uchodźcami, jak i migrantami zarobkowymi. Wymieniany jest przy tym jako potencjalny kandydat na kolejnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tymczasem gdyby rozporządzenie Donalda Trumpa znoszące prawo ziemi obowiązywało w czasie jego narodzin, nie zostałby nawet „amerykańskim synem”.

Antyimigrancka obsesja Trumpa nabiera rozpędu. Zesłanie na Salwador niewinnych ludzi ma wywołać strach

Analogiczny paradoks wytknięto Priti Patel, brytyjskiej ministrze spraw wewnętrznych w rządzie Borisa Johnsona, która forsowała plan deportacji osób ubiegających się o azyl do Rwandy, a także szereg obostrzeń dla migrantów. W jednym z wywiadów przyznała, że w świetle proponowanych przez nią przepisów jej rodzice – imigranci z Ugandy pochodzenia indyjskiego – mogliby nie zostać wpuszczeni do Wielkiej Brytanii.

Jeszcze zacieklejszym przeciwnikiem migracji jest Tomio Okamura, polityk skrajnej czeskiej prawicy pochodzenia japońskiego. Zasłynął wezwaniami do wyprowadzania świń w pobliżu meczetów, bojkotowania kebabów, a także całkowitego zakazu praktykowania islamu. Swego czasu postulował również wysiedlenie Romów do Indii – a wszystko to w imię „obrony zachodniej cywilizacji”. W ostatnich wyborach zachęcał do siebie plakatami przedstawiającymi ciemnoskórego mężczyznę z zakrwawionym nożem. „Braków w służbie zdrowia nie rozwiążą importowani chirurdzy” – głosił podpis. Przed tak dramatycznymi uogólnieniami nie uchronił go fakt, że sam – jak twierdzi w wywiadach – wielokrotnie padał ofiarą rasizmu. W czeskim domu dziecka maltretowano go z powodu skośnych oczu, a gdy jako młody człowiek wyjechał do Japonii, jako „mieszaniec” nie mógł znaleźć pracy.

Acemoglu: Czy Ameryka potrzebuje wykształconych imigrantów?

Jest jeszcze Geert Wilders, holenderski polityk znany ze swojej antymigracyjnej retoryki. Jak wytknął mu na Twitterze jego własny brat, ich matka urodziła się w Indiach Wschodnich (dzisiejszej Indonezji), a żona Geerta jest Węgierką pochodzenia tureckiego. Albo Sahra Wagenknecht, twarz niemieckiego alt-leftu i córka imigranta z Iranu. W NRD-owskiej szkole szykanowana była za ciemną oprawę oczu, a dziś sprzeciwia się migracji. W odróżnieniu od reszty opisywanego tutaj towarzystwa – z lewicowych pozycji, to znaczy w trosce nie o niemiecką kulturę, a o zasoby niemieckiego państwa opiekuńczego.

Zakaźne uprzedzenia i lęk przed stygmatyzacją

Przykłady polityków z pochodzeniem migracyjnym, którzy sprzeciwiają się przyjmowaniu migrantów, można mnożyć. Zwykła polityczna hipokryzja? Z pewnością nie tylko – jeśli w ogóle. W wielu przypadkach to emocje przyniesione do polityki z ulicy. Migranci nie są bowiem monolitem, a zróżnicowani klasowo, religijnie, genderowo, etnicznie i na wiele innych sposobów, miewają między sobą napięcia.

To stwierdzenie może wydawać się banalne, jednak naukowcy, w tym przypadku ekonomiści, dopiero niedawno zaczęli na szerszą skalę prowadzić badania ilościowe na temat tego, jak migranci osiedleni już w danym kraju postrzegają innych migrantów – wcześniej skupiano się na ich relacjach z gospodarzami. Jak piszą Aflatun Kaeser i Massimiliano Tani w artykule Do immigrants ever oppose immigration, opublikowanym w 2023 roku w „European Journal of Political Economy”, zagadnienie to przykuło uwagę badaczy dopiero w 2016 roku, gdy zaskakująco wielu Latynosów oddało głos w wyborach prezydenckich na pomysłodawcę budowy muru na granicy USA z Meksykiem, czyli Donalda Trumpa. Z przeprowadzonych od tamtej pory badań wynika m.in., że migranci mogą przejmować antymigranckie nastroje gospodarzy, że przywożą ze sobą uprzedzenia, oraz że ci o wyższym statusie społeczno-ekonomicznym mogą odcinać się od innych z obawy o utratę pozycji lub by odróżnić się od tych stygmatyzowanych.

Bioniemcy, polaczki i gastarbeiterzy

Tego rodzaju napięcia wyraźnie widać w państwach z długą historią masowej imigracji – na przykład w Niemczech. Po drugiej wojnie światowej zaczęła zjeżdżać tam niemieckojęzyczna ludność z Europy Wschodniej, wygnana ze swoich domów jako Niemcy, jednak w ojczyźnie nierzadko nazywana „Polacken” („polaczkami” – dziczą ze Wschodu). W epoce „cudu gospodarczego”, czyli latach 50. i 60., rząd RFN ściągnął „gastarbeiterów” – obywateli Włoch, Grecji, Turcji, Hiszpanii i Jugosławii, którzy w zamyśle mieli wrócić do domu po zakończonych kontraktach (ale nie wrócili, co nie podobało się wielu miejscowym, w tym „polaczkom”). A że ich pozycja w nowej ojczyźnie w dużej mierze zależała od pracy, patrzyli podejrzliwie – oni i ich dzieci – na kolejne fale uchodźców (z komunistycznej Europy Wschodniej, z ogarniętej wojną Jugosławii, Syrii, wreszcie Ukrainy), którzy mogli liczyć na rozmaite przywileje. W międzyczasie doszła do tego bardzo zróżnicowana migracja z krajów rozsypującego się ZSRR oraz – nieco później – tych dołączających do Unii Europejskiej.

Migracja, czyli stać się kimś innym

Miałam okazję przyjrzeć się tym napięciom w mikroskali, przygotowując reportaż o Polakach mieszkających w Berlinie. Przedstawiciele emigracji solidarnościowej opowiadali mi, że czuli wyższość ze strony „bardziej niemieckich od Niemców” „aussiedlerów”, czyli obywateli Polski (niekiedy sprokurowanego) pochodzenia niemieckiego, którzy uzyskali w latach 70. zgodę na wyjazd do RFN (w zamian za nich Edward Gierek wynegocjował dla PRL m.in. nisko oprocentowany kredyt). Sami patrzyli krzywo na Polaków, którzy w latach 80. zaczęli zjeżdżać do Berlina Zachodniego w celu podjęcia nielegalnej zazwyczaj pracy.

Jeszcze bardziej wstyd im było, gdy zawiał wiatr przemian i Polacy zaczęli kojarzyć się berlińczykom z jednej strony z grupami przestępczymi (funkcjonującymi w myśl zasady „ukraść coś Niemcowi to jak wyegzekwować reparacje wojenne”), z drugiej – z handlującymi czym popadnie bywalcami „Polenmarktu”, nielegalnego „polskiego targu”, który funkcjonował w pobliżu placu Poczdamskiego. Przeszło trzy dekady później po polskich mafijkach i „Polenmarkcie” nie ma śladu, mało kto przyjeżdża tu już z Polski „po socjal”, ale polscy migranci wciąż znajdują powody, by odwracać się do siebie plecami w u-bahnie. Generalizując, przedstawicielka młodej klasy kreatywnej nie chce być kojarzona z osobą bezdomną – a trzeba wiedzieć, że obie te grupy reprezentowane są dziś przez Polaków w Berlinie wyjątkowo licznie.

Ustawa azylowa wbrew prawu i głosom ekspertów, za to z poparciem Ordo Iuris

Niemieccy politycy zaczęli śledzić te niesnaski tym pilniej, im łatwiej było o niemieckie obywatelstwo (a więc i prawo do głosowania). Obecnie, czyli od roku, otrzymać je można po zaledwie pięciu (a w wyjątkowych przypadkach nawet trzech) latach mieszkania w RFN i nie trzeba w tym celu rezygnować z drugiego paszportu. Najsprawniej śledztwo w tej sprawie poszło oczywiście prawicowym populistom, czyli AfD, która już od kilku lat stara się trafić do nowych obywateli pochodzenia postradzieckiego i tureckiego.

Jak dowodzi najnowsze badanie Niemieckiego Centrum Badań nad Integracją i Migracją (DeZIM), odnosi w tym sukcesy. W lutowych wyborach parlamentarnych obywatele pochodzący z byłego ZSRR byli skłonni głosować na AfD o 19,4 punktów procentowych chętniej, niż wyborcy bez tła migracyjnego. Niemieccy Turcy byli w tej kwestii o 9,4 punktu procentowego mniej entuzjastyczni niż „bioniemcy”, ale to i tak spory wzrost w stosunku do 2017 roku, kiedy w analogicznym badaniu głosowania na AfD nie zadeklarował żaden Turek. Obie grupy znacznie chętniej deklarują również głosowanie na krytyczny wobec migracji Sojusz Sahry Wagenknecht.

Biedni i źli Niemcy. Kryzys gospodarczy znów karmi prawicowy populizm

Ukraińcy w Polsce: między solidarnością a wrogością

O Polsce AD 2025 też trudno myśleć inaczej niż jako o kraju imigracyjnym, jednak nie dorobiliśmy się jeszcze na naszej scenie politycznej (eks)migranta, który nie lubi innych migrantów, chyba że zaliczyć do tego grona dwóch prorosyjskich przedstawicieli „środowisk kresowych”, którzy startowali w 2019 roku do europarlamentu z list Konfederacji. W ostatnich wyborach parlamentarnych kandydowało zaledwie pięć osób z pochodzeniem migracyjnym, wśród których nie znalazł się żaden Ukrainiec.

– Migrantów w Polsce jest sporo, ale tych naturalizowanych wciąż za mało, by ktoś liczył się z ich głosami – tłumaczy Olena Babakova, dziennikarka i badaczka migracji. – By ubiegać się o polski paszport, nie mając polskiego pochodzenia lub małżonka-Polaka, trzeba mieszkać w Polsce osiem lat bez możliwości dłuższego wyjazdu oraz zdać egzamin językowy, na który trudno się dostać. Polski paszport w ostatnich 15 latach uzyskało co prawda już 50 tysięcy Ukraińców, jednak mieszkają oni w różnych okręgach wyborczych.

– Inna sprawa, że ukraińska diaspora jest słabo zintegrowana z polską agendą społeczno-polityczną – dodaje Babakova. – Wielu migrantów nie wie nawet, kto jest premierem Polski, a od tego do startowania w wyborach daleka droga.

W Hajnówce rusza proces piątki aktywistów. Przestępstwo? Ratunek dla siódemki dzieci i trojga dorosłych

Historia Polski jako kraju imigracyjnego zaczęła się na dobre dopiero po 2015 roku, gdy w kraju pojawiła się stała, znacząca statystycznie ukraińska migracja. – Dlatego ciężko jeszcze mówić o tak złożonych relacjach między grupami migrantów, jak w Niemczech czy we Francji – mówi Babakova. – Na podstawie własnych obserwacji mogę skomentować napięcia wewnątrz diaspory ukraińskiej. Większość Ukraińców, która przyjechała do Polski przed 2015 rokiem, pochodzi z ukraińskojęzycznego zachodu, więc na przybyszy z innych części Ukrainy, szczególnie tych rosyjskojęzycznych, patrzyła z rezerwą. Z kolei migranci, którzy przyjechali po 2015 roku, mogli być nieco zazdrośni o przywileje, które otrzymywali uchodźcy po 2022 roku. Niemal pełen dostęp do rynku pracy, możliwość założenia jednoosobowej działalności gospodarczej, bezpłatny NFZ – są tacy, którzy mieszkają i płacą podatki w Polsce od 10 lat i nadal tych przywilejów nie mają.

Obserwacje Babakovej potwierdza Grzegorz Demel z Instytutu Studiów Politycznych PAN, który od kilku lat pracuje w zespole badającym społeczności ukraińskie w Polsce. Zauważa przy tym, że dawny podział na zachód i wschód zyskał wraz z wybuchem pełnoskalowej wojny nowe brzmienie. – Nasi rozmówcy z południa czy ze wschodu Ukrainy opowiadają niekiedy, że słyszą w Polsce od ludzi z zachodu Ukrainy, że wojna wybuchła przez nich, bo mówią po rosyjsku. Sami nie pozostają jednak dłużni, skoro w odpowiedzi potrafią zapytać: „No dobra, a ty co tu w Polsce robisz, skoro twoje miasto jest względnie bezpieczne? Niech zgadnę – przyjechałeś wziąć 800 plus, a swoje mieszkanie wynajmujesz ludziom z Chersonia za potrójną stawkę?”.

Czerwony Bór musi być biały. Tego wymaga polska wrażliwość

Trudniej zmapować napięcia między Ukraińcami a innymi narodowościami, które zagościły na polskich ulicach na szerszą skalę dopiero w ostatnich latach. – Na jednej z prawicowych demonstracji przeciwko uchodźcom w 2015 roku spotkałam grupkę z ukraińską flagą – wspomina Babakova. – Zagadnęłam ich o to, czy nie przeszkadzają im antymigranckie hasła na proteście. Odpowiedzieli, że migranci to są ci czarni, a oni przyjechali do Polski legalnie pracować. Myślałam o nich rok później, gdy widziałam brytyjskich Polaków na demonstracjach za Brexitem.

Babakova wspomina też o negatywnej emocji Ukraińców do Białorusinów, która pojawiła się na początku pełnoskalowej wojny. – Był taki krótki moment, w którym Ukraińcy dawali Białorusinom do zrozumienia: nie jesteś u nas, w Polsce, mile widziany, bo jesteś obywatelem państwa, które na nas napadło i nie protestowałeś lub nie protestowałeś tak zaciekle, jak my na Majdanie.

Babakova sporadycznie spotyka się też z uprzedzeniami wobec obywateli państw Kaukazu czy Azji Centralnej, których korzenie sięgają Związku Radzieckiego, a częściowo nawet czasów rosyjskiego kolonializmu. – Z tych jednostkowych komentarzy nie powstała jednak żadna popularna wśród diaspory narracja – ocenia dziennikarka. – Nawet nagonka polityków na Gruzinów nie poruszyła ukraińskiej opinii publicznej, choć można byłoby się spodziewać krytycznych uwag w stylu: „Gruzini psują stosunek Polaków do migrantów”.

Skąd ta powściągliwość? – Ukraińcy lubią uważać się za „lepszych” migrantów w Polsce, niemniej wiedzą, że gdy polityk powie „migrant”, większość Polaków zrozumie: „Ukrainiec” – przypuszcza Babakova. – A zatem hejt na innych migrantów wcale nie podniósłby statusu Ukraińców jako białych uprzywilejowanych migrantów, a zgniótłby ich na równi z innymi.

Najciekawsze, uważa Babakova, dopiero przed nami. – Za 10-15 lat w dorosłość zaczną wchodzić migranckie dzieci, które przeszły przez cały polski system edukacji. Dziś standardem polskiej szkoły jest dziecko, które po kilku tygodniach przynosi ci do domu zdanie: „w Polsce mówi się po polsku”. A potem reaguje na to różnie. Albo radykalnie się asymiluje i staje turbopolskim nacjonalistą, albo buntuje się i mówi kolegom: „nigdy nie będę taki jak wy”, albo zaczyna mieć problemy psychiczne z powodu tych rozterek tożsamościowych, bo ze swoim krajem pochodzenia już słabo się identyfikuje. Trudno przewidzieć, jak będą głosować te dzieci, gdy wejdą w dorosłość.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka, redaktorka i komentatorka spraw międzynarodowych. Specjalizuje się w regionie Europy Wschodniej, Kaukazu Południowego i Niemiec. Pasjonuje się tematyką przemian społecznych, urbanistyki i transportu, w tym szczególnie kolejnictwa. Laureatka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego (2020), nominowana do Grand Press (2019) i Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego (2024). Publikuje w mediach polskich, niemieckich i międzynarodowych. Związana z Krytyką Polityczną i stowarzyszeniem n-ost - The Network for Reporting on Eastern Europe. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Korporacja Ha!art. Absolwentka MISH i filozofii UJ, studiowała także wschodoznawstwo w Berlinie i Tbilisi. Uczy dziennikarstwa na SWPS w Warszawie.
Zamknij