Czytaj dalej, Weekend

Czemu aktywiści nie są weganami? 5 podstawowych wymówek

Jest weganką. Często jedyną w towarzystwie. Nieraz wzbudza to zaciekawienie, a potem wywołuje tłumaczenie się innych z tego, że sami jedzą mięso i nabiał, że biorą udział w systemowej przemocy wobec zwierząt. W książce „Feminizm to weganizm. Dlaczego feministki powinny walczyć o prawa zwierząt” Karolina Skowron-Baka zebrała różne usprawiedliwienia, jakie słyszała latami.

Regularnie zawodowo uczestniczę w dużych polskich i międzynarodowych zjazdach organizacji działających na rzecz praw człowieka, klimatu, demokracji i sprawiedliwości społecznej. W ponad 90 proc. przypadków jestem jedyną weganką na sali, rzadziej zdarza się, że znajdzie się jeszcze jedna lub dwie osoby (prawie zawsze kobiety).

Ponieważ jest to często kłopotliwe dla organizatorów, którzy zamiast po prostu zamówić wegański catering (odpowiedni i dla wegan, i wegetarian, i osób jedzących zwierzęta), decydują się zazwyczaj na przygotowanie dla mnie odrębnego dania. Chcąc nie chcąc, zwracam tym samym na siebie uwagę pozostałych osób, co prowokuje z ich strony dyskusje na temat weganizmu. Są one nieco inne od rozmów z osobami, które nie są aktywistami. W przypadku osób niezaangażowanych w jakąkolwiek działalność społeczną częste jest oczekiwanie, że będę się ze swojego wyboru tłumaczyć, albo pojawia się pozorna troska o zwierzęta i pytanie, co stanie się z krowami, kurami i świniami, gdy przestaniemy je jeść.

Czy można zjeść mięso i dalej być feministką? [rozmowa]

Przed osobami aktywistycznymi tłumaczyć się zwykle nie muszę, ponieważ mają przynajmniej podstawową świadomość o torturach, jakie człowiek zadaje zwierzętom w chowie przemysłowym. Znacznie częściej spotykam się za to z deklarowanym podziwem, bo „oni by tak nie mogli, oni by nie wytrzymali”, ale bardzo moje „poświęcenie” szanują. Równie często słyszę, że sami już takie (nieudane lub nietrwałe) próby podjęli, albo że są „prawie” weganami (choć po dłuższej rozmowie okazuje się często, że to „prawie” oznacza, że jedzą nabiał, jaja, ryby i w sumie też kilka razy w tygodniu mięso). Schemat jest za każdym razem podobny: po takiej deklaracji osoby te, nieproszone o to, przechodzą do tłumaczenia się ze swojego udziału w systemowej przemocy wobec zwierząt.

Dziesiątki argumentów, jakie przez lata usłyszałam, można podzielić na pięć kategorii: zdrowotne, kulturowe, wykluczenia społecznego, rozważania o odpowiedzialności jednostek w kontekście systemu kapitalistycznego oraz argumenty ekologiczne. Przyjrzyjmy się im bliżej.

Nie, bo zdrowie

W ramach pierwszej kategorii pojawiają się wymówki tyleż egoistyczne („moje idealne biologiczne parametry są ważniejsze od braku eksploatacji innych istot”), co z gruntu fałszywe, bo wszystkie rzetelne badania naukowe udowadniają, że dieta roślinna jest dla człowieka zdrowsza.

Osoby wygłaszające argumenty z tej kategorii są najczęściej doskonale wykształcone i mające do wiedzy na temat żywienia łatwy dostęp, ale decydują się po nią nie sięgać. Dla własnej wygody chętnie powtarzają to, czym karmi nas lobby produktów odzwierzęcych (jedno z najbogatszych globalnie lobby, mających środki nie tylko do masowego marketingu kłamstw, lecz także do kupowania naukowców czy docierania do szkół).

Nieraz są to osoby, które mają problemy zdrowotne i autentyczne obawy o wpływ diety roślinnej na swoje przypadłości. Przypominam sobie rozmowę z obrończynią praw dziecka i osobą zaangażowaną w lewicową działalność polityczną, która gorąco przekonywała mnie, że ze względu na swoje alergie na trzy warzywa (seler, pietruszka, pomidory) nie jest w stanie porzucić produktów odzwierzęcych, które spożywała w ogromnej ilości.

Inna działaczka, doskonała organizatorka międzynarodowych obozów klimatycznych, autentycznie troszcząca się o stan planety, próbowała być weganką przez miesiąc. Doszła do wniosku, że jej to nie służy, bo trochę słabiej się czuje, i porzuciła ten pomysł równie szybko jak na niego wpadła. Podczas rozmowy okazało się, że jej dieta roślinna polegała głównie na odstawieniu produktów zwierzęcych i jedzeniu tylko tego, co wcześniej było dodatkiem (na przykład ziemniaki z sałatą). Nie zastępowała białka zwierzęcego białkiem roślinnym, nie zbilansowała diety, popełniając podstawowe błędy takie jak spożywanie niemal samych węglowodanów, co jest na początku drogi do weganizmu powszechnym doświadczeniem.

Wraz z drugą weganką obecną na tym zjeździe próbowałyśmy jej delikatnie podpowiedzieć, gdzie szukać informacji, jak stopniowo, bezboleśnie przestawić się na pełnowartościową dietę roślinną. Nie była tym wsparciem zainteresowana, po nieudanej miesięcznej próbie uznała, że weganizm nie jest dla niej i zamknęła temat. Najbardziej utkwił mi w pamięci moment, gdy poczęstowała nas chipsami, a my odruchowo zerknęłyśmy na skład dla upewnienia się, że nie ma tam (częstych w chipsach) składników odzwierzęcych takich jak serwatka z mleka. Powiedziała nam wówczas, przechodząc w dłuższy wywód, że w jej przekonaniu sprawdzanie składników produktów to już forma ekstremizmu (w myśl założenia, że coś jest niewegańskie, tylko jeśli to widać gołym okiem). […]

Nie, bo kultura

Drugą kategorią argumentów są kwestie kulturowe. Spotykam się z nimi najczęściej w rozmowach z działaczkami z krajów, w których jedzenie znajduje się w centrum zainteresowania. Są to kultury, w których bliskość budowana jest poprzez siadanie do wspólnego stołu i dzielenie się posiłkami stojącymi na środku stołu, przeznaczonymi dla wszystkich.

Miałam ostatnio okazję spędzić sporo czasu przy jednym stole z różnorodną, pochodzącą z wielu krajów grupą działaczy klimatycznych i prawnoczłowieczych. Obok mnie siedziała koleżanka z Grecji, która po długim monologu o wspólnocie kobiet ze zwierzętami i naszym podobnym losie zaczęła mi tłumaczyć, dlaczego bycie weganką byłoby z jej strony niegrzeczne. Jak twierdziła, sprawiłaby przykrość osobom ze swojego kraju, rodzinie i znajomym, z którymi często je wspólne posiłki i którzy byliby przez nią zmuszeni do roślinnego jedzenia. Nie rozumiała mojego pytania, czy nie mogliby zasiąść razem do dobrego, wegańskiego posiłku i także się nim podzielić.

 

Niemal wszyscy, niezależnie od narodowości, pochodzimy przecież z rodzin, w których jadło się zwierzęta. Większość z nas spożywa czasem posiłki z bliskimi, którzy niestety weganami nie są. Nasza konwersacja odbywała się w restauracji bliskowschodniej, w której organizatorzy zamówili dla nas typowe dla tej kuchni dania roślinne. Koleżanka jako jedna z nielicznych zamówiła sobie specjalnie inny posiłek – martwą rybę.

Argumenty kulturowe, czy też kulturowo-religijne, są wyjątkowo plastyczne i sprytnie można nimi manipulować, bo w każdej kulturze świata istnieje ogrom okrutnych praktyk wobec zwierząt, a zarazem w kręgu aktywistycznym ochrona kultur (szczególnie uciskanych lub mniejszościowych) jest ważna i to delikatna sprawa, a podważenie prawideł danej kultury grozi ostracyzmem w środowisku, w którym te osoby żyją. Niezliczone, barbarzyńskie zwyczaje utrzymują się tylko z powodu takich argumentów. […]

Nie, bo społeczeństwo

Trzecią kategorią wymówek, często związaną z argumentami o kulturze, są te o wykluczeniu społecznym. Dotyczą przede wszystkim cen gotowych produktów wegańskich, których kwoty bywają zawrotne dla ludzi z wielu grup społecznych. Weganizm jest zatem w takich dyskusjach klasyfikowany jako „elitarny”, a dyskusje o nim jako „problemy pierwszego świata” (sformułowanie o tyle w tym przypadku niefortunne, że decyzje o diecie wpływają bezpośrednio na jedyny świat zwierząt, na samo ich istnienie).

Faktem jest jednak, że produkty takie jak roślinne mleka, sery, masła, kiełbasy czy szynki wciąż są droższe od odzwierzęcych odpowiedników. Choć ich ceny stopniowo się wyrównują, to skala produkcji, regulacje oraz dotacje unijne dla produktów odzwierzęcych na razie nie pozwalają na sprawiedliwe ceny żywności.

Czas na podatek od mięsa

Wegańskie zamienniki są w większości jednak produktami kompletnie zbędnymi w diecie i/lub mogącymi służyć jako urozmaicenie, a nie podstawa diety. Pełnowartościowa, naturalna dieta roślinna nie kosztuje więcej niż mięsna czy wegetariańska. Sezonowe warzywa i owoce, kasze, ryże, produkty zbożowe, ziemniaki, warzywa strączkowe, a nawet tofu to wszystko powszechnie dostępne, zdrowe i stosunkowo (tj. relatywnie) niedrogie produkty.

Każda dieta może być tania lub droga, zależnie od wybranych produktów, ale nic nie uzasadnia nazywania weganizmu elitarnym. Naturalnie dużą niesprawiedliwością, a nawet dyskryminacją jest fakt, że w wielu sklepach i kawiarniach musimy zapłacić więcej za mleko roślinne (zamiast krowiego). Co więcej, jest to rasizm dietetyczny, czyli konstrukt społeczny stworzony przez rasową większość, która zakłada, że jedzenie przez nich spożywane wpływa na inne rasy w ten sam sposób. Całkowicie ignoruje choćby fakt, że osoby o innym kolorze skóry niż biały mają w większym stopniu nietolerancję na laktozę, która powoduje u nich poważne problemy zdrowotne. Dlatego też coraz częściej mówi się o tym, że obowiązujące w wielu krajach wytyczne dietetyczne publicznych instytucji (wpływające na przykład na standardy wyżywienia w szkołach czy na dostępność oraz ceny poszczególnych produktów) są rasistowskie.

Niektórzy nadal nazywają weganizm „uprzywilejowaną dietą białych”, ale rzeczywistość jest zgoła odmienna. Tradycyjne diety zachodnioafrykańskie bazują na roślinnych produktach i to właśnie amerykańsko-europejskie wpływy spowodowały radykalny wzrost konsumpcji produktów odzwierzęcych na świecie. Osoby kolorowe mają bezcenny wkład w globalny ruch prozwierzęcy, a weganizm jako praktyka polityczna ma miejsce we wszystkich stronach świata.

Co więcej, weganizm jest dla wielu nieodłączną częścią krytyki kolonialnego systemu kapitalistycznego i sposobem na odzyskanie pamięci i dziedzictwa rdzennych ludów. Zbiór esejów Sistah Vegan pod redakcją A. Breeze Harper pokazuje cały przekrój przemyśleń czarnych, wegańskich feministek. Odwaga i wkład tych kobiet w walkę o sprawiedliwość społeczną, także dla zwierząt, jest zbyt często pomijana.

To Kimberlé Crenshaw, amerykańska prawniczka, filozofka, feministka, ukuła socjologiczny termin „intersekcjonalność”, którym posługuję się w książce [Feminizm to weganizm] do pokazania analogii między sytuacją kobiet i zwierząt, i po raz pierwszy opisała nakładające się na siebie opresje: rasizm i seksizm. Dlatego przeciwstawianie się weganizmowi poprzez próbę sportretowania tej praktyki jako białej jest w samej swojej esencji rasistowskie. Nie ma bardziej inkluzywnego wyboru niż weganizm, który włącza wszystkich i dla wszystkich jest odpowiedni w przeciwieństwie do pozostałych diet.

Nie, bo jednostka nie zmieni systemu

Kolejna kategoria wymówek przed weganizmem wynika z często toczonych wśród aktywistek i aktywistów dyskusji o tym, gdzie leży odpowiedzialność za wyzysk jednych nad drugimi. Większość z nas zgadza się, że w przypadku globalnych i narodowych problemów potrzebne są systemowe rozwiązania. Ostateczną odpowiedzialność za system ponoszą rządy, korporacje czy międzyrządowe organizacje. Nie można tej odpowiedzialności zrzucać na pojedynczego człowieka. Czy to jednak zwalnia tego pojedynczego człowieka ze wszelkiej troski, czy zwalnia go z odpowiedzialności za swój współudział w systemowej opresji, czy zwalnia go z moralności?

Niewątpliwie winą polityków jest brak przemyślanych rozwiązań (oraz wystarczającej woli), które chroniłyby kobiety przed ogromną skalą przemocy, a jej sprawców pociągały nieuchronnie do odpowiedzialności. Co byśmy powiedziały, gdyby mężczyzna otwarcie twierdził, że będzie bił żonę, dopóki system nie znajdzie dla niego alternatywy lub go nie ukarze, bo on jest tylko pojedynczym człowiekiem? A gdyby bezpośredni świadkowie tej przemocy postanowili nie reagować, bo to nie ich sprawa i nie ich odpowiedzialność, tylko na to muszą być rozwiązania systemowe? Tak się oczywiście dzieje, ale nie oceniamy takiej postawy pozytywnie. W przypadku krzywdy zwierząt chętnie się tą odpowiedzialnością systemu jednak zasłaniamy. To jest trochę tak, jakbyśmy mówiły, że będziemy krzywdzić tak długo, dopóki to system nie zmusi nas, abyśmy przestały. […]

Nie, bo ekologia

Ostatnia kategoria wymówek najczęściej dotyczy osób zaangażowanych w aktywizm klimatyczny i troszczących się o przyrodę. To są osoby szczególnie świadome tego, jak działalność człowieka – w tym w ogromnym stopniu masowy chów przemysłowy zwierząt – wpływa na środowisko i na zmiany klimatu. Jednocześnie to wśród nich napotykam na najbardziej absurdalne wymówki, żeby nie przejść na dietę roślinną.

W 2021 roku pojechałam do Brukseli na zjazd osób zajmujących się zawodowo i aktywistycznie ochroną klimatu i przyrody z dziesięciu krajów. Byłam tam jedyną weganką i jak zwykle przy stole wciągnięto mnie w dyskusję na ten temat. Siedząca obok mnie działaczka, która z powodzeniem prowadzi rzecznictwo na poziomie europejskim, stwierdziła, że nie jest i nie będzie weganką, ponieważ orzechy nerkowców i awokado są nieekologiczne, a zatem dieta roślinna także jest „nieekologiczna”. Trudno jej było uwierzyć w to, że można jeść lokalne rośliny, nie chciała też rozmawiać na temat wpływu produkcji zwierzęcej na środowisko. Wspominała o tym, ile wody zużywa się do wyhodowania awokado, ale nie przyjmowała do wiadomości, że jedna trzecia światowych zasobów świeżej wody zużywana jest do wytwarzania produktów odzwierzęcych. Do zrobienia jednego hamburgera potrzebne jest 2498 litrów wody, czyli odpowiednik dwóch miesięcy brania pryszniców.

Koleżanka siedząca obok nas, liderka ważnej organizacji klimatycznej w Europie, z kolei najbardziej martwi się zalewem plastiku. Podczas rozmowy stwierdziła, że gotowe produkty wegańskie są zazwyczaj opakowane w plastik (zapomniała, że niestety podobnie rzecz ma się z mięsem, serem i innymi produktami odzwierzęcymi), co jej wystarczało za silny argument przeciwko diecie roślinnej. Trzecia aktywistka, jako osoba zaangażowana we wsparcie ekologicznych rolników w Belgii, stwierdziła, że weganizm to jest czerwona linia, której nigdy nie przekroczy, bo hodowla zwierząt i ich odchody są niezbędne do ekologicznej uprawy roślin. W związku z tym żywiła przekonanie, że i ona powinna produkty odzwierzęce spożywać.

Nie umiała odpowiedzieć na pytanie, czy obecność odchodów zwierząt wymaga koniecznie ich torturowania i zabijania. Nie była też zainteresowana dalszą dyskusją o tym, jak chów przemysłowy zwierząt wpływa na sytuację zwykłych rolników (szczególnie tych ekologicznych), czy faktem, że gdyby nie „hodowla”, na planecie panowałaby właściwa bioróżnorodność, która lepiej spełniałaby funkcję, na której jej zależy.

Ta postawa obronna, choć ubrana w argumenty „ekologiczne”, nie różni się w swoim źródle od podejścia innych ludzi, w tym także dziennikarzy, komentatorów i decydentów. Z wyjątkiem denialistów klimatycznych, większość z nas rozumie już, że stoimy na progu katastrofy klimatycznej i że jest to wynik działalności człowieka. […] Choć powszechnie mówi się o wpływie paliw kopalnych, nadal kwestią niemal całkowicie przemilczaną (bo niewygodną), są konsekwencje wybieranej przez nas diety przekładające się na ocieplenie klimatu.

Przemysłowy chów zwierząt emituje więcej gazów cieplarnianych niż cały światowy transport. Nie jest to tylko CO2, lecz także podtlenek azotu i metan, który to ostatni jest znacznie silniejszym gazem cieplarnianym. Z technicznego punktu widzenia ma on większy wpływ na globalne ocieplenie. Gdy weźmiemy pod uwagę standardowe stuletnie ramy czasowe, okaże się, że metan jest 20–28 razy mocniejszy pod tym względem od dwutlenku węgla. Zmieniając jednak perspektywę na dwudziestoletnie ramy czasowe, zobaczymy, że wpływ metanu się zwiększa i staje się o 84 razy silniejszy. Według raportu ONZ hodowla zwierząt odpowiada za 37 proc. produkcji metanu związanego z działalnością człowieka oraz 18 proc. CO2. Inne źródła mówią, że chów zwierząt jest faktycznie odpowiedzialny za emisję 32,6 milionów ton CO2 rocznie, czyli aż 51 proc. emisji spowodowanych działalnością człowieka. Zarazem globalny transport lotniczy, samochodowy, kolejowy i wodny odpowiada jedynie za 13 proc. światowej emisji.

Chów przemysłowy zwierząt powoduje więc wyjątkowo wysoką emisję gazów cieplarnianych, ale także wylesianie na ogromną skalę, utratę bioróżnorodności, marnowanie wody, zatrucie ziemi, oceanów i wód lądowych. Jednocześnie z powodu masowej hodowli zwierząt pojawiają się poważne problemy społeczne na skalę światową. Jednym z nich jest globalny kryzys zdrowia i choroby cywilizacyjne wynikające w znacznej mierze z nadmiaru produktów zwierzęcych w diecie. Borykamy się nadal z problemem głodu na świecie, zużywając ziemię do przemysłowego chowu zwierząt zamiast na produkcję żywności bezpośrednio dla ludzi, co praktycznie rozwiązałoby kwestię światowego głodu. Wylesianie spowodowane używaniem ziemi wpływa z kolei na liczne ludy tubylcze, które tracą swoje tereny.

Co więcej, lokalnych konfliktów i wielkiego kryzysu uchodźczego, szczególnie w Europie, nie można wytłumaczyć, pomijając zjawiska klimatyczne. Zmiany klimatu spowodowane w znacznej mierze masową hodowlą zwierząt są zagrożeniem dla praw człowieka i demokracji. Ponadto chów przemysłowy doprowadza do kryzysu etycznego i moralnego, którego skutki ciężko przewidzieć.

Te twarde fakty są wiedzą dostępną, łatwą do znalezienia, a zarazem kompletnie ignorowaną przez większość działaczek i działaczy klimatycznych. […]

Podwójne standardy

Analiza wszystkich pięciu kategorii wymówek podawanych przez aktywistki ruchów sprawiedliwości społecznej, praw człowieka i klimatu nie pozwala uciec od refleksji o podwójnych standardach. Krzywda ludzi uruchamia w nas głęboką niezgodę, oburzenie i silne reakcje. Ta sama lub gorsza krzywda wobec zwierząt jest dla większości przezroczysta także wtedy, gdy są z nią skonfrontowani. Nawet w najbardziej progresywnych środowiskach opresja liczy się wtedy, gdy dotyka ludzi. Progresywne wartości są odmieniane przez wszystkie przypadki tak długo, dopóki dotyczą naszego gatunku. Inaczej stają się „przesadą”, „atakiem na wolność” i indywidualne wybory, a nawet, co paradoksalne, „opresją” czy „dyskryminacją”. Absurd takiego myślenia można pokazać jedynie na skrajnym przykładzie.

Nigdy nie mówilibyśmy o ograniczaniu wolności i indywidualnych wyborów mężczyzn, którym nie wolno gwałcić, a oni przecież „nie mogą wytrzymać”. Ten sam argument mógłby dotyczyć pedofilów, rasistów, homofobów i wszystkich, którzy wyzyskują, dyskryminują i stosują przemoc wobec drugiego (ale tylko drugiego człowieka) dla własnej korzyści i z powodu własnych uprzedzeń. Wyzysk zwierząt pozaludzkich przez człowieka nie różni się niczym oprócz tego, że nagle te same krzywdy – gwałt, tortury, zadawanie śmierci – relatywizujemy, uzasadniamy „wyższymi” potrzebami, nazywamy mniej lub bardziej „humanitarnym”, choć w każdym przypadku, obiektywnie patrząc, są złem.

**

Karolina Skowron-Baka – działaczka społeczna i rzeczniczka praw zwierząt, praw kobiet oraz osób LGBT+. Od lat łączy ruch prozwierzęcy z feministycznym między innymi jako inicjatorka Centrum Zwierząt, założycielka Vegan Ladyboss Poland. Jest prezeską zarządu Animal Advocacy Careers. W latach 2020–2024 była dyrektorką zarządzającą Akcji Demokracji. Ukończyła socjologię na The London School of Economics, dyplomację globalną na SOAS (Uniwersytet w Londynie) i retorykę w Polskiej Akademii Nauk.

Fragment książki Feminizm to weganizm. Dlaczego feministki powinny walczyć o prawa zwierząt Karoliny Skowron-Baki (Wydawnictwo Krytyki Polityczne 2025). Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji. W opublikowanym fragmencie pominięto przypisy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij