31 marca 1938 roku sejm uchwalił ustawę o pozbawieniu obywatelstwa Żydów, którzy przebywali za granicą dłużej niż 5 lat i utracili „więzi z państwowością polską”, jeśli nie potwierdzą w konsulacie ważności paszportu. Władza liczyła na to, że wielu z nich po prostu zignoruje rozporządzenie. I nie myliła się.
W ostatnich dniach października [1938 r. – przyp. KP] w Niemczech rozpoczyna się tak zwana Polenaktion. Do mieszkań polskich Żydów w różnych miastach wchodzą funkcjonariusze policji. Czasu na pakowanie nie ma.
– Pozwólcie mi zabrać płaszcz – prosi mężczyzna.
– Niepotrzebny panu, Żydzi to wytrzymały naród, nie zmarznie pan.
„Ci, których łapią na ulicy – napisze potem Ringelblum – nie mieli nawet szansy pożegnać się z najbliższymi”.
Pierwszy meldunek, który idzie do Warszawy 28 października 1938 roku, mówi o setkach, ale kolejne już o tysiącach ludzi błąkających się wzdłuż granicy w Wielkopolsce. Są dzieci bez rodziców, ludzie starzy i chorzy, kobiety z niemowlętami na rękach i w ciąży, mężczyźni z tytułami naukowymi i bezrobotni. Handlarze, stolarze, lekarze, nauczyciele. Prawnicy. I wszyscy sprawiają wrażenie, jakby byli w szoku. Policjanci meldują, że tych ludzi przywożą z głębi kraju pociągi, które zatrzymują się na ostatniej stacji po stronie Rzeszy, i jak tylko pozbędą się pasażerów, wracają, a niemieccy strażnicy kolbami karabinów przepychają wypędzonych w stronę polskiej granicy. Zendel Grynszpan wspominał:
„Po-żydki” z Marca ’68. Mieszkania, książki, wspomnienia – co zabrali wyjeżdżającym Żydom?
czytaj także
SS-mani okładali nas pejczami, bili maruderów, droga spłynęła krwią. Wyrywali nam z rąk walizki, traktowali nas niesłychanie brutalnie, po raz pierwszy zetknąłem się u Niemców z takim zezwierzęceniem. Krzyczeli do nas: „Biegiem! Biegiem!”. Zostałem uderzony i wpadłem do rowu. Syn pomógł mi wstać i powiedział: „Niech ojciec biegnie, bo go zamordują!”.
Z drugiej strony granicy przybyszów nikt nie wita.
Cóż, nie po to przyjęto nowe przepisy, żeby teraz otwierać granicę uchodźcom. Rządzący spodziewali się, że wobec działań nazistów w Austrii polscy Żydzi zaczną wracać z Niemiec do kraju, więc 31 marca 1938 roku sejm uchwalił ustawę o pozbawieniu obywatelstwa tych, którzy utracili „więzi z państwowością polską”. To oznaczało, że przez pięć lat, od chwili uzyskania przez Polskę niepodległości, przebywali oni za granicą. Nowe prawo mówiło, że jeśli do 28 października Żydzi nie potwierdzą ważności swojego paszportu w polskim konsulacie, przestaną być obywatelami Rzeczypospolitej i nie będą mieli prawa bez zezwolenia przekroczyć naszej granicy. Władza liczyła na to, że wielu z nich po prostu zignoruje rozporządzenie. I nie myliła się.
A Niemcy korzystają z pretekstu. 26 października, na dwa dni przed końcem ustalonego terminu, rozpoczynają akcję wysiedlania polskich „bezpaństwowców”. W rezultacie na pasie ziemi niczyjej, pod gołym niebem, pomiędzy dwoma krajami, których polityka okazuje się wyjątkowo spójna, z końcem października zaczyna koczować siedemnaście tysięcy osób.
Dołączają do nich – bez zbędnej zwłoki – głód, chłód i strach.
Polskie władze w końcu zgadzają się wpuścić wypędzonych do nadgranicznych miast, w tym do Zbąszynia, ale ani kroku dalej. Zamierzają pertraktować z Niemcami, domagać się, aby wypędzeni wrócili do domów. Na razie jednak liczba mieszkańców miasteczka, która do tej pory sięgała około pięciu tysięcy osób, powiększa się dwukrotnie.
Ringelblum stara się pobudzić wypędzonych do działania i wzajemnej pomocy. W błyskawicznym tempie powstaje małe miasteczko z kuchniami, składami odzieży, pocztą, wydziałem emigracyjnym, ambulatoriami. Uchodźcy sami prowadzą punkty medyczne, rzemieślnicze czy porad prawnych dotyczących obywatelstwa i majątku.
Mroczna turystyka i turystyka solidarnościowa: wakacje w obozie uchodźców zamiast na rajskiej plaży?
czytaj także
Michał Rudawski wspominał: „Mój ojciec od samego początku pracował w grupie stolarzy, którzy reperowali okna, drzwi i prycze w stajniach i koszarach”. Tam właśnie kwateruje się wypędzonych: w starych wojskowych stajniach, w szkole, w młynie, w dawnej strzelnicy, w hali gimnastycznej przy miejscowym stadionie. Bogatsi, którzy zdołali przemycić trochę pieniędzy, wynajmują pokoje u mieszkańców Zbąszynia. W mieście tworzy się żydowski chór i klub sportowy, który będzie rozgrywał mecze piłki nożnej z miejscowymi. Ruszają kursy stolarskie i krawieckie. Zostaje powołane biuro poszukiwania rodzin, a także dział opieki nad dziećmi, szczególnie tymi, które wysiedlono bez rodziców.
Na apel Gitermana odpowiadają organizacje żydowskie w Polsce. Ludzie jakby na przekór okrucieństwu i pogardzie, których doświadczają wypędzeni, suną w długich kolumnach do centrów pomocy, żeby ofiarować datki.
W Warszawie przy Lesznie 6/7 powstaje Komitet Pomocy Uchodźcom z Niemiec. Zbierana jest odzież, w tym bielizna i buty, żywność, szczególnie mleko dla dzieci, czy lekarstwa.
Pięćdziesięcioletniemu mężczyźnie głos więźnie w gardle. Wraz z grupą innych wypędzonych udało mu się wydostać z tymczasowego obozu, zanim jeszcze polskie władze tego zakazały. Dotarł do Warszawy. Siedzi teraz w Komitecie i próbuje odpowiadać na pytania. Studenci i studentki, którzy wypełniają arkusze rejestracyjne – imię, nazwisko, zawód, miejsce pochodzenia – widzą, że mężczyzna z trudem nad sobą panuje.
– Ze snu mnie wyrwano, nie pozwolono mi się ubrać, pożegnać z żoną i dzieckiem, ech. Krzywda? Delikatne słowo – mówi zrozpaczony.
Nie mija tydzień, a akcja pomocy – przygotowanie miejsc noclegowych, zbiórka odzieży, jedzenia i datków – obejmuje całą Polskę. W ciągu kolejnych tygodni udaje się uzbierać trzy i pół miliona złotych, z czego dwadzieścia procent ofiarowuje Joint. Gazeta „Nasz Przegląd” odnotowuje, że pieniądze na rzecz uchodźców przekazują także polscy intelektualiści, wśród nich profesor Tadeusz Kotarbiński, Zofia Nałkowska, Jerzy Andrzejewski, Maria Kuncewiczowa, Józef Czapski i inni. Prasa antysemicka hejtuje: „Wstrętne żydoluby, żydochwalcy, żydolizy…”.
Ringelblum zostaje w Zbąszyniu pięć tygodni. Razem z innymi, w tym z Michałem Rudawskim z JIWO, który pojechał szukać ojca wysiedlonego z Niemiec, pracuje po osiemnaście–dwadzieścia godzin na dobę. Rudawski widzi, jak te parę dni w Zbąszyniu zmieniło Emanuela: „Ten wysoki, barczysty mężczyzna o słowiańskim wyglądzie i łagodnej, zawsze uśmiechniętej twarzy teraz wydawał się o wiele starszy, przygarbiony, miał zapadnięte i zwilgotniałe od łez oczy”.
W Zbąszyniu Ringelblum potwierdza po raz kolejny, że ma zdolności organizacyjne, potrafi rozwiązywać problemy i szybko się uczy. Wyciągnął wnioski z nauk Gitermana i teraz nie ofiarowuje wypędzonym jałmużny, ale zachęca do działania. W końcowym raporcie odnotuje, że spośród czterystu dwudziestu pracowników rozmaitych wydziałów obozowych niemal wszyscy byli uchodźcami. Pisze do Mahlera, który w 1937 roku wyemigrował do Ameryki, że w Zbąszyniu nie ma rozróżnienia między „dającymi” a „biorącymi”, że w obozie panują dobre relacje, nieskalane poniżającą filantropią.
czytaj także
Nie zapomina przy tym, że jest historykiem. Zachęca zarówno swoich współpracowników, jak i uchodźców do składania relacji z tego, co przeżyli, liczy na to, że kiedyś uporządkuje je i wyda. Namawia ludzi, żeby wrócili do korzeni, do swojej dawnej kultury i mówili ze sobą w jidysz. Ściąga z Warszawy aktora, Noego Nachbusza, który gra w tym języku. Sam rozwesela
tłum bezdomnych ludowymi piosenkami. Szczególnie podoba się Rabejnu Tam jego kolegi Icyka Mangera. Zaprzyjaźnia się przy okazji z wieloma młodymi ludźmi, którzy przyjechali pomagać, między innymi z Arnonem Fiszmanem-Tamirem, członkiem organizacji Hechaluc, która zakładała kibuc na Grochowie. Wkrótce zostanie tam przesiedlona niewielka liczba wypędzonych. Kiedy parę miesięcy później wszystko się skończy, Emanuel będzie tęsknił za „tymi wspaniałymi ludźmi, pełnymi zapału idealistami”.
Niektórzy patrzą na niego, jakby był dobrze naoliwioną maszyną, dbającą nie tyle o ludzi, ile o sprawne działanie trybów administracji. On sam jednak przyznaje w listach do przyjaciół, że bardzo cierpi, widząc ten ogrom nieszczęścia. I – co musiał dostrzec Michał Rudawski – pewną noc przepłakuje z żalu i bezsilności. Po powrocie do Warszawy powie, że jest wykończony fizycznie i psychicznie, i dużo czasu jeszcze upłynie, zanim dojdzie do siebie.
Nie jesteśmy niewinni w sprawie Holocaustu. To wymaga przemyślenia antysemityzmu
czytaj także
Tymczasem prasa donosi, że mieszkający w Paryżu siedemnastoletni Herszel Grynszpan w zemście za tragedię wysiedlonej rodziny 7 listopada zabija urzędnika niemieckiej ambasady i trafia do więzienia. Żydowskie gazety, choć współczują zamachowcowi, potępiają jego czyn. Nie ma wątpliwości, że Niemcy wykorzystają zabicie Ernsta vom Ratha przeciwko całej ich społeczności. I faktycznie – mijają dwa dni, gdy podżegani przez bojówki SA i SS mieszkańcy wielu miast Rzeszy zaczynają atakować żydowskich sąsiadów. Ludzie są bici, ich dobytek – mieszkania, sklepy, warsztaty – demolowany. W szkle z rozbitych sklepowych witryn, które zasypało ulice, odbija się zniekształcona twarz niemieckiego społeczeństwa. Historia nazwie ten moment nocą kryształową. Zanim dopalą się zgliszcza synagog, zginie prawie setka Żydów, a dwadzieścia sześć tysięcy trafi do obozów koncentracyjnych.
W dniu, w którym Herszel zabija niemieckiego urzędnika, w warszawskim Komitecie Pomocy Wypędzonym, gdzie wciąż są zbierane datki, pojawia się starszy, ortodoksyjny Żyd. Wyjmuje z kieszeni chusteczkę, w którą zapakował rulon drobnych monet. Uzbierało się tego trzydzieści złotych.
– To w imieniu mojego syna – mówi. – Zginął wczoraj w Palestynie.
– Ot, cywilizacja… ludzkość… – dobiega z boku czyjś głos.
– Wszystko skończy się pomyślnie. Tu, w kraju naszym, nie dadzą nam krzywdy zrobić – odzywa się pocieszająco młoda dziewczyna, która nie przestaje spisywać wypędzonych. Przewraca stronę. – Nazwisko? Imię?…
1939. „Zostaję”
Ringelblum się boi. Ale nie wtedy, gdy chodzi po dachach warszawskich kamienic i razem z innymi gasi pożary po atakach bomb zapalających. Boi się, gdy niesie do szpitala kobietę, która zaczyna rodzić, a właśnie trwa ostrzał artyleryjski.
Kiedy rozlega się pierwszy alarm bombowy, niektórzy myślą, że to ćwiczenia. Jak Szachno Sagan, lider Poalej Syjon-Lewicy, „zawsze uśmiechnięty optymista”, który jedzie akurat pociągiem i ma zasłonięte okna. Po dotarciu do Warszawy jeszcze przez dwa dni nie będzie mógł uwierzyć, że zaczęła się wojna. Atak na żydowski sierociniec w Otwocku uzna za prowokację Polaków.
A przecież tu i ówdzie widać, że zmiotło z powierzchni ziemi jakiś budynek, że gdzieś tam urwało balkon, że brakuje kawałka dachu czy ściany. I że ludzie padają naprawdę, to nie ćwiczenia wojskowe.
6 września podpułkownik Roman Umiastowski, szef propagandy w sztabie naczelnego wodza, bez konsultacji z dowództwem obrony stolicy daje pierwszy sygnał do odwrotu. Apeluje do wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni, żeby opuścili miasto i ruszyli na wschód, gdzie zostaną zmobilizowani. Dwa dni później zarządzenie Umiastowskiego zostanie odwołane, ale tsunami uchodźców zdąży ruszyć.
W wygodnych limuzynach Warszawę opuszcza także rząd RP i drogą wiodącą na południe zmierza wprost na spotkanie z infamią. Ringelblum podsumuje to krótko: „Krytyka i rozgoryczenie” Artur Eisenbach nie znajduje wystarczająco dobrych argumentów, żeby namówić swojego szwagra na wyjazd.
Nigdy nie zapomnę długiej i ostatniej z nim rozmowy, prowadzonej w nocy z 6 na 7 września 1939 roku, gdy po opuszczeniu naszego mieszkania na Żoliborzu […] przybyłem wraz z żoną (siostrą Emanuela) i naszą córką do jego mieszkania przy ul. Leszno 18. Informowałem go, iż za dwie–trzy godziny wychodzę z Warszawy. Namawiałem, przekonywałem, byśmy razem wyszli, miał się też do nas przyłączyć jego młodszy brat Leon. Moje argumenty, jak również przyjaciół, którzy u niego się zebrali, nie odniosły żadnego skutku.
Ringelblum odbierze jeszcze około stu telefonów z pytaniem, czy wyjeżdża, i za każdym razem odpowiedź będzie taka sama: „Zostaję”.
To już kolejny raz, kiedy nie korzysta z możliwości opuszczenia Polski. W sierpniu 1939 roku jest w Genewie z delegacją Poalej Syjon-Lewicy na XXI Kongresie Syjonistycznym, gdy przychodzi wiadomość, że Ribbentrop i Mołotow podpisali pakt o nieagresji. Jeśli ktoś wierzył w cud, że wojna się nie wydarzy, teraz już nie może mieć wątpliwości. Znajomi namawiają go, żeby został za granicą, wróci, kiedy wszystko się uspokoi, ale on ma przecież obowiązki. Wobec rodziny, wobec partii, wobec swoich ludzi. „Poczucie obywatelskie” – jak sam je nazwie. Poza tym polskie wojsko nie jest wcale takie słabe, da radę obronić kraj. Tak wówczas myśli. Jeszcze tylko wysłucha mowy pożegnalnej Chaima Weizmanna o tym, że Europę ogarnął gęsty, czarny mrok – i opuszcza Genewę. Zabiera ze sobą w drogę niepewność i lęk, które właśnie wskoczyły na pierwsze miejsce listy towarów powszechnie dostępnych.
Badania nad Zagładą po rządach PiS: nie udawajmy, że nic się nie stało
czytaj także
Wrócić do Polski w tamtej chwili nie jest łatwo. Droga przez Niemcy odpada, zostaje trasa okrężna przez Włochy, Jugosławię i Węgry. Włosi jednak nie chcą przepuścić polskich delegatów, musi interweniować konsul. Mija czas i gdy wreszcie Ringelblum dociera do Warszawy, na miasto spadają pierwsze bomby.
Dworzec kolejowy za moment wykipi od tłumów, które przepychają się do peronów. We wnętrzu wagonów nie ma już miejsc, ale od czego są dachy. Gdzieś pod mostem Ringelblum dostrzega chłopczyka. Jest zgięty wpół. Chciał się schronić przed bombardowaniem i tak już został.
**
Fragment pochodzi z książki Marty Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci, która ukazała się w Wydawnictwie Czarne.
**
Marta Grzywacz – dziennikarka prasowa, radiowa i telewizyjna. Absolwentka Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka artykułów, reportaży historycznych i książek non-fiction: Obrońca skarbów. Karol Estreicher w poszukiwaniu zagrabionych dzieł sztuki (2017), Nasza pani z Ravensbrück. Historia Johanny Langefeld (2020) oraz Blizny. Prawdziwa historia „królików” z Ravensbrück (2022). Laureatka I Nagrody Klio za „wybitny wkład w popularyzację historii”. Publikuje w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”.