Kultura

Padł kolejny rekord zakażeń wirusem kapitalizmu

Czy w kapitalizmie prywatna firma może sponsorować sztukę? Może, ale wtedy nie mamy już do czynienia ze sztuką, a z reklamą.

Artysta nie ma co jeść i za co się leczyć. Odbiorca już nawet nie czuje głodu sztuki, bo martwi się o to, co włoży do garnka, a przy okazji – zadłuża, kupując komplet garnków, którego wcale nie potrzebuje. Co na to państwo? Oddaje wszystko w ręce wolnego rynku i mówi: „Niech jedzą serowe chrupki”.

Halo, sanepid? Proszę przyjechać do galerii sztuki!

Taki telefon miałam ochotę wykonać, oglądając zdjęcia z wystawy w przestrzeni BWA Warszawa. Galeria weszła we współpracę z producentem serowych chrupek (pomińmy markę, to mogła być każda) i na tydzień zmieniła się w jedną wielką żywą reklamę firmy, obfotografowaną wzdłuż i wszerz przez influencerów.

Można tam było zobaczyć prace wykonane z wykorzystaniem promowanego produktu, rzeźby uwalone muśnięte charakterystycznym pomarańczowym osadem. Tym samym, który marketingowcy poetycko nazwali pyłkiem (dust) i który zwykle zostaje na palcach w czasie spożywania wspomnianych przekąsek. Nie wiem jak u was, ale we mnie uruchamia to raczej odruch wymiotny, chociaż chipsowy gust mam raczej mało wyrafinowany.

Zastanawiam się też, czy macanie stołów obsypanych tym czymś spełnia wymogi sanitarne, jednak twórcy przedsięwzięcia przekonywali, że sztuka jest najważniejsza i że w ten sposób można tworzyć własne dzieła w imię frajdy. „Jako pędzle posłużą palce, a jako farby sam produkt” – przeczytałam w komunikacie promującym wydarzenie jeszcze głębiej uprawomocniające powszechne przekonanie, że sztukę współczesną, to znaczy nowoczesną, mógłby robić byle pięciolatek i że w sumie to każdy z nas kiedyś był artystą, gdy tworzył rzeźby skonstruowane ze śliny i kukurydzianych chrupek.

Tanie życie, czyli ostateczny kryzys kapitalizmu [rozmowa]

Łatwość strywializowania sztuki, sprowadzenia jej do wspólnego dla wszystkich mianownika śmieciowej konsumpcji koncern zawdzięcza państwu. Bo to państwo stworzyło systemowe bariery, które pozbawiają społeczeństwo możliwości uczestniczenia w kulturze oraz narzędzi do odczytywania prac artystycznych. To oczywiście było prostsze i tańsze niż dbanie o inkluzywność: szeroki dostęp do twórczości artystów, zaprzestanie dzielenia sztuki na wysoką i niewysoką (cokolwiek te określenia znaczą) i sprawianie, by próg wejścia do kontaktu ze sztuką współczesną był możliwy do pokonania.

Z jednej strony mogę się dziwić, że BWA daje temu okejkę, ale z drugiej domyślam się, że taki mamy gospodarczy klimat, więc galerie muszą jakoś na siebie zarabiać (w Polsce najczęściej wychodzą na zero). Garstki artystów zaś, którzy wzięli udział w wystawie-reklamie, nikt do serowego przedsięwzięcia nie zmuszał.

Zawód artysty jest niewidzialny dla systemu, a więc ryzykowny i niezasługujący na prawa pracownicze i świadczenia socjalne, w społeczeństwie zaś funkcjonuje jako coś między hobby a fanaberią. Jest zatem duże prawdopodobieństwo, że próbujące utrzymać się przy życiu osoby artystyczne znajdują się pod silną presją ekonomiczną. Dlatego przyjmują takie, a nie inne zlecenia, stojąc przed wyborem – robić sztukę w zgodzie ze sobą albo cheesy-sztukę za porządny (a przynajmniej za jakiś) hajs.

Nie wiem, jak było w tym przypadku, ale trochę wątpię w tę wolną wolę na rynku sztuki, który – jak często słyszę – trzeba jak najszerzej oddawać w ręce prywatne i zobaczyć „naturalny” odsiew wartościowej i nic niewartej sztuki, której – zdaniem wielu – generalnie jest za dużo. BWA jest więc w rękach prywatnych i komu dała reprezentację w centrum miasta? Dużej marce spożywczej. Absurdalność pomysłu, ale i to, że wystawa otworzyła się z początkiem kwietnia, prowokowało pytania, czy aby nie był to primaaprilisowy żart.

Pewnego dnia kapitalizm się skończy

czytaj także

Nikt nie żartował, wystawa zdążyła się już zamknąć, galeria zarobiła. O co więc ten ambaras? O to, że kiedy kapitalizm już wchodzi we współpracę z artystami, zwykle robi to w sposób, który nie pozwala traktować sztuki poważnie. Nie interesuje go sztuka, a wyłącznie promocja marki. W społeczeństwie z kolei nie brakuje głosów, że dobra twórczość obroni się sama. Tak? To nie dziwmy się, że na wolnym rynku sztuka albo śmierdzi serowymi chrupkami, albo nie przynosi zysku, więc nie istnieje.

Jaką mamy alternatywę? Dotować sztukę z budżetu, oczywiście, jak to się robi wszędzie tam, gdzie społeczeństwo uznaje, że działalność artystyczna wnosi jakąś istotną wartość. Na to jednak kapitaliści-darwiniści i kowale własnych losów podnoszą raban, że wsparcie ze strony instytucji państwowych uzależnia twórczynie od państwa, ogranicza im wolność i zmusza do maczania palców w partyjno-politycznych rozgrywkach zamiast w pobudzającym wyobraźnię (albo torsje) pomarańczowym pyłku.

Nie ma rozwiązań idealnych? To prawda, bo sama otwieram oczy ze zdumienia, gdy widzę, że w placówkach istniejących „za nasze pieniądze” swoje kolekcje pokazują ludzie, którzy dawno powinni być – jeśli wierzyć prawicy, że w tym kraju cancel culture działa z pełną mocą – wykluczeni z życia publicznego. Na przykład, gdy Wojciech Fibak po aferze ze sponsoringiem młodych kobiet zbiera publiczne laury za to, że wspiera młode artystki (sic!) i otwiera wystawę swoich zbiorów w Mazowieckim Centrum Sztuki Współczesnej Elektrownia w Radomiu. Zgrzytam zębami, gdy Muzeum Sztuki Nowoczesnej bywa galerią luksusowych aut, a większość instytucji staje się łupem politycznym dla krewnych i znajomych zwycięskiego w wyborach królika.

Pamiętam, w jakiej gospodarce żyjemy. Ale też wiem, że kryzysy biorą się z braku wyobraźni. Potrzebujemy sztuki, żeby tę wyobraźnię pobudzać i próbować dążyć do zmian – choćby i w gospodarce. Uparcie więc wyobrażam sobie, że państwo podchodzi do sztuki poważnie, kupuje od artystów prace i dotuje sektor kultury oraz dostęp do niego. W efekcie w przestrzeniach wystawienniczo-galeryjnych bywałoby więcej sztuki niż Fibaków, samochodów i marek gwiżdżących na wartości artystyczne i społeczne w imię zysku i marketingowego ośmieszania idei, które za sztuką stoją.

Żeby mi tu nikt nie obalał systemu! Organizacje pozarządowe w kapitalizmie

Nie wszystko to pozostaje w sferze fantazji, bo na całe szczęście ze środków publicznych w placówkach niekomercyjnych powstają też takie wystawy jak Tygrysia Krew, którą można (i warto) obejrzeć do 30 kwietnia tego roku w warszawskiej Galerii Foksal.

Biorąc pod uwagę to, o czym opowiada, oraz pokrętną logikę tłumu, mogłabym sanepid przekierować z BWA właśnie do tej placówki, założonej dekady temu przez artystów i krytyków. Powszechny stosunek do wirusa HIV i choroby AIDS, które są głównymi bohaterami wystawy, stanowi bowiem mieszaninę społecznej pogardy i lęku, podbijanych przez konserwatywną opowieść o grzechu (seks! narkotyki!) i karze oraz przez to bliźniaczo podobne, neoliberalne memento: – jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

Na szczęście i nieszczęście – zależy, czego baliście się bardziej – zaglądając na Foksal, dowiecie się, że to niewłaściwy adres sanitarnej interwencji. Wirusem, którego powinniśmy się bać najbardziej (nie lekceważąc profilaktyki zakażeń) i który niszczy sztukę oraz sprawia, że ludzie mogą masowo umierać na AIDS, jest nie HIV, lecz pasożytniczy i destrukcyjny, antyhumanitarny kapitalizm.

Pod kuratorskim okiem Martyny Stołpiec swoje prace wreszcie prezentują seropozytywni artyści i ich sojusznicy: Szymon Adamczak, Martyna Baranowicz, Antoni Grabowski, Przemysław Piniak, Viktor Witkowski i Paweł Żukowski. Piszę „wreszcie”, bo dotychczas narrację o życiu z HIV w Polsce zawłaszczały albo sensacyjne nagłówki straszące narkomanią i śmiercią, albo polityka i Kościół stygmatyzujące osoby LGBT+. Reszta była wymownym, krzywdzącym milczeniem.

Słuchaj podcastu autorki tekstu:

Spreaker
Apple Podcasts

Chciałoby się powiedzieć, że to narracja wyłącznie prawicowa, ale Paweł Żukowski przypomina, że nawet prowadząca działalność charytatywną żona lewicowego prezydenta Jolanta Kwaśniewska podczas wizyty w Centrum Diagnostyki i Terapii AIDS w Chorzowie stwierdziła: „To przykre, że wiele tych miłych osób skazało się samych na ten straszliwy los, że ich podkusił diabeł i dołączyli do koszmarnej statystyki”. Tak było w 2002 roku. A dziś?

Oczy wszystkich skierowane są na radykalnie prawicowych kapitalistów. Elon Musk i Donald Trump w imię rzekomych zysków dla Ameryki tną środki przeznaczone dotąd na pomoc międzynarodową pod szyldem USAID. Choć prawica śmieje się, że dzięki temu jej idole zza oceanu ukręcą nosa lewackim organizacjom pozarządowym z całego świata, trzeba zdać sobie sprawę, że olbrzymią część tych dotacji latami przeznaczano na profilaktykę i leczenie związane z niezważającymi na poglądy polityczne HIV/AIDS. Mało tego, decyzja Trumpa zablokowała projekt BRILLIANT, prowadzony przez naukowców z Republiki Południowej Afryki, którzy pracowali nad obiecującą szczepionką przeciwko wirusowi.

Amerykański prezydent i jego świta nie są zresztą pierwsi na tym polu, bo szlak przecierał im opisany na naszych łamach przez Katarzynę Jaremko Karol Wojtyła. Kościół za pontyfikatu Jana Pawła II zakazywał korzystania z prezerwatyw, a remedium na zakażenia upatrywał w powstrzymywaniu się od seksu. Nie mam informacji, czy w literze kanonicznego prawa cokolwiek w tej kwestii się zmieniło. Na pewno nie w kościelnej mentalności.

Za Wojtyły Kościół narażał ludzi w Afryce na okrutną śmierć

Te dwa tropy nadają Tygrysiej krwi ­ważne konteksty – historyczny i współczesny, które w sposobie patrzenia na HIV i AIDS nie wydają się wcale odległe, a za sprawą amerykańskiej polityki mogą nas cofnąć do czasów, gdy słowo epidemia będzie jak najbardziej zasadne.

Strach i wszelkie rodzaje paniki nie są jednak tym, czego można doświadczyć w Galerii Foksal. Zwłaszcza że – jak pisze w tekście kuratorskim Martyna Stołpiec – za sprawą „współczesnych przełomów w terapii HIV, takich jak udowodnione badaniami, że osoba z niewykrywalną wiremią nie jest zakaźna względem innych, czy możliwość stosowania profilaktyki przedekspozycyjnej, która polega na przyjmowaniu leków, które mogą uchronić przed zakażeniem HIV”. Dzięki temu – czytam dalej – „zmienia się i normalizuje dyskurs o życiu z HIV”, a także „perspektywa: zamiast skupiać się na śmierci z powodu AIDS, coraz bardziej koncentrujemy się na długotrwałym życiu z HIV”.

Tygrysia krew – biorąca swój tytuł od kontrowersyjnej wypowiedzi Charliego Sheena, który otwarcie mówi o swojej seropozytywności – pokazuje jednak, że wspomnianą szansę na długie życie znacząco obniża stygmatyzacja. Tak silna, że rodziny osób zmarłych na AIDS wolą niekiedy podać do publicznej wiadomości przedawkowanie narkotyków jako przyczynę śmierci, byle nie ujawnić prawdy. Strach i wstyd wynikające z tabuizacji choroby i wykluczenia społecznego, które towarzyszą osobom podejrzewającym u siebie zakażenie, opóźniają diagnozę i leczenie. Placówki medyczne pomagające pacjentom z wirusem pomijają to w swoich nazwach, a sami pacjenci robią wszystko, by jakiekolwiek atrybuty związane z leczeniem, choćby opakowania po lekach, nie ujrzały świata poza murami przychodni.

Długo HIV funkcjonował jako problem dotyczący wyłącznie osób queerowych. To tłumaczy zarówno tabuizację, jak i fakt, że uwzględniano go głównie w działaniach organizacji zajmujących się prawami osób LGBT+. Ale i one nie chciały być kojarzone tylko z chorobą, a wstyd zatruwał społeczność także od środka. Ujawnienie diagnozy stało się więc niezwykle silnym doświadczeniem, podobnym do outowania się w kwestii orientacji psychoseksualnej lub tożsamości. Skoro zaś – jak podkreśla Żukowski – w 2025 roku mimo dostępności leków ludzie nadal umierają na AIDS i nikt o tym specjalnie nie mówi, to znaczy, że kłopot leży w podtrzymywanym przez kapitalizm braku społecznej solidarności.

Wszystko to, odważnie i szczerze podejmowane w pracach pokazywanych przez Galerię Foksal, sprowadza się do przekazu, który Christine Stegling, dyrektorka wykonawcza organizacji International HIV/AIDS Alliance w 2018 roku ujęła następująco: „Osiągnięcia medycyny już nie wystarczą: zdrowie publiczne jest ściśle związane z rozwojem społecznym. Im więcej dyskryminacji i represji ze względu na płeć, orientację seksualną czy pochodzenie, tym łatwiej rozprzestrzenia się HIV/AIDS”.

„Ci, którzy stoją na czele walki z AIDS, od dawna przekonują, że choroby nie można pokonać w izolacji. Trzeba ją zwalczać przez powiązanie działań o charakterze społecznym, kulturowym, gospodarczym i prawnym” – dodaje Stegling. W te działania, które nie przynoszą czystego zysku tu i teraz – trzeba jednak inwestować. Niestety, żyjemy w rzeczywistości, która lepiej wycenia serowe chrupki.

**
Od redakcji: gdy przygotowywaliśmy tekst do publikacji, dotarła do nas smutna wiadomość, że właśnie zmarł Przemysław Piniak. Zapamiętamy go jako odważny i ważny głos w sztuce. Rodzinie i bliskim składamy kondolencje. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Autorka książki „Gównodziennikarstwo” (2024). Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij