W katolickim wychowaniu poświęcenie i ofiara są modelem życia i wzorem emocjonalnym. Kiedy więc podczas pierwszej komunii ksiądz opowiada o codziennym trudzie rodziców, a ci słuchają i szlochają, co myślą ich dzieci? Rodzice oddali przecież dzieciom całe swoje życie. No i co wy na to, niewdzięczni gówniarze?
Byłem kilka lat temu na komunii bratanka. Kościoły obchodzę szerokim łukiem, ale tu co innego: uroczystość ważna dla drogich mi osób, więc poszedłem. Dziewczynki w bieli, chłopcy w białych tunikach na pierwszych w życiu marynarkach. Klasyka, ale dla mnie jakby coś nowego – odzwyczaiłem się.
Na kazaniu ksiądz mówił o wychowaniu. Rozwodził się długo nad poświęceniem rodziców, a jego oratorskie popisy robiły wielkie wrażenie. „Nieprzespane noce… matczyne serce… troski i codzienny trud…” Kobiety szlochały cichutko, mężczyźni stali dostojnie z poważnymi minami, niektórzy dyskretnie wycierali chusteczką łzę z kącika oka.
Nie mogłem wyjść z osłupienia i, prawdę mówiąc, do dzisiaj nie mogę. „Biedne dzieciaki…” – myślałem. Ciężko mieć rodziców, którzy się poświęcają, w końcu powinni być szczęśliwi! Szczęście i zachwyt rodziców należą się dzieciom jak psu buda. Poza tym wszystkie zdrowe, pełne życia i energii, więc o co chodzi?
Jestem programowo przeciwny poświęcaniu się i nie bardzo rozumiałem, po co pakować się w sytuację, w której ludzie najwyraźniej niewygodnie się czują. Bo poświęcenie zaczyna się tam, gdzie brakuje spontanicznej radości z tego, co przeżywamy.
Kiedy przyszła na świat nasza córka, bardzo staraliśmy się oboje – moja nieślubna i ja – żeby nikt się nie poświęcał. To było nasze rodzinne BHP (bezpieczeństwo i higiena pracy – czy to jeszcze istnieje w kapitalizmie?). Owszem, były nieprzespane noce, także „troski” się zdarzały, podobnie jak „codzienny trud”, ale do głowy by mi nie przyszło słowo „poświęcenie”. Dziecko wymagało opieki, z tego czy owego trzeba było zrezygnować, bo zwyczajnie nie było miejsca ani czasu, a jednocześnie bardzo dużo wnosiło do życia naszej trójki i tak pozostało do dzisiaj.
Zatrute jabłuszko
Wróćmy jednak do komunii. Zastanawiam się, jakiego rodzaju wzruszenia przeżywali zgromadzeni wtedy w kościele rodzice i jaki przekaz aplikowano dzieciom.
Spróbujmy się wczuć, najpierw w rodziców. Każdemu przyjdzie to pewnie z łatwością, bo wzór jest bardzo głęboko wdrukowany. Wystarczy potrącić jedną strunę, a odezwie się cały skomplikowany akord. Bo w katolickim wychowaniu – takie było moje doświadczenie – poświęcenie i ofiara są modelem życia i wzorem emocjonalnym.
czytaj także
Wydawałoby się, że pierwsza komunia jest świętem dzieci. Rytuał inicjacyjny, pierwszy próg na drodze do dojrzałości. Ale ksiądz wyraźnie zwracał się do rodziców i chciał, żeby się wzruszyli. Założę się, że we własnym przekonaniu wynagradzał im trudy wychowania. I tu jesteśmy u sedna gry, którą proponował wiernym. Rodzice ronili łzę nad swymi pociechami, ale oferowano im przede wszystkim wzruszenie nad sobą. Nad wspaniałością ich poświęcenia i ofiary. Jakże byli wielkoduszni! Ile z siebie dali, nie bacząc na nic i jak bardzo bezinteresownie!
Na pewno wśród zgromadzonych był niejeden zdrowy i rozsądny człowiek, który brał z tej uroczystości, co sam chciał, ale przemówienie księdza było, jakie było. I w tym przemówieniu wielkoduszność oraz bezinteresowność podlegały pewnej manipulacji. W końcu mówiono o niej rodzicom w obecności dzieci. Po co?
Ofiarę trzeba składać w dyskretnym milczeniu. Nie można mówić o własnym poświęceniu, bo to popsułoby całą zabawę. Cierpimy w pokorze – niedostrzegani, zapomniani, może nawet odrzuceni. Zapieramy się samych siebie w służbie dla innych, jak Pan Jezus. Niesiemy swój krzyż, umieramy na krzyżu bez rozgłosu, codziennie, to jest nasza modlitwa. Dobrze to znacie, co?
Oczywiście każdy jest człowiekiem i niczego bardziej nie pragnie jak tego, żeby go zobaczono. Wypłata spływa codziennie, ale na zablokowane tymczasowo konto: widzi nas przecież sam Bóg i wszystko nam wynagrodzi. Niestety, po śmierci, w przyszłości. A że samej nadziei na wypłatę nie włoży się do garnka i trzeba jakoś na co dzień wiązać koniec z końcem w życiu psychicznym, ksiądz wziął na siebie rolę tego, który docześnie, z okazji święta daje tłustą premię. Zauważył niedostrzeganych, i to przy tych, którzy przechodzą do porządku dziennego nad ich poświęceniem.
Jeszcze czuję na ciele rozkoszne dreszcze… Przyjemność polega na podawaniu najbliższym zatrutego jabłuszka. Na co dzień pułapka jest dobrze zamaskowana. Wydaje się, że każdy robi, co do niego należy: dzieci rosną, bawią się, psocą i – jak to dzieci – sprawiają kłopoty, rodzice przygotowują kanapki, dają całusa na „do widzenia” i ogarniają całość. Sami tego chcieli, wszystko w porządku. Aż tu nagle przychodzi ksiądz dobrodziej i mówi ich pociechom: szach, mat! Rodzice są zachwyceni, to przecież w ich imieniu. Ogólne wzruszenie.
Worek bez dna
Okazuje się, że bezinteresowny dar nie był jednak za darmo. Dług rósł z każdym dniem, chociaż nikt o nim nie mówił, aż urósł do monstrualnych rozmiarów. Rodzice oddali przecież dzieciom całe swoje życie. No i co wy na to, niewdzięczni gówniarze? Nie pomylę się chyba za bardzo, jak powiem, że takiego kąska nie da się przełknąć: musi stanąć w gardle. Właśnie dlatego, że dar okazał się ofiarą. No bo kim właściwie jest obdarowywany: ciężarem? Co dał z siebie? Raczej niewiele… Będą mu powtarzać, że kochają go dla niego samego, ale jego wartość pozostanie czystą abstrakcją. W praktyce – i pewnie w odczuciu samych zainteresowanych – nie miał nic do zaoferowania, skoro trzeba było się aż tak bardzo poświęcać.
I jeszcze jeden ważny szczegół – kto tu jest dobry, a kto nie tak bardzo. Komunia to trudny moment dla rodziców: dzieciństwo ich dzieci odchodzi w przeszłość, relacja z nimi musi się zmienić. Trzeba się będzie z czymś pożegnać i zbudować coś nowego. Ale żal – ludzka rzecz – zabarwia się czymś bardzo niepokojącym. Rodzice mogą pławić się w poczuciu wyższości. Ksiądz mówi o ich poświęceniu i docenia je, ale dzieci… Czy będą wdzięczne i czy będą pamiętały? Miejmy nadzieję, że nie – chciałoby się powiedzieć – tylko w ten sposób zdołają ocaleć. Ale odpowiedzi podsuwane przez księdza są innego rodzaju. Raczej w duchu: odejdą, zostawią, znów będziemy cierpieć w milczeniu. W łagodnej wersji: bo tak musi być; w ostrej: zmarnowałem dla ciebie życie! Bóg to widzi!
Gdyby w dawaniu nie było poświęcenia, ale przyjemność i radość, to co innego. Wtedy można wziąć, co się dostało, być wdzięcznym i zrobić z tym, co się chce, a więc dorosnąć.
Dzieciaki pierwszokomunijne nie miały tak łatwo. Będą musiały ciągnąć za sobą umęczone trupy mamy, taty i Pana Jezusa. Jako oprawcy swoich najbliższych – rodzice cierpieli przecież jak sam Chrystus – mają do wyboru dwie drogi: mogą być grzeczne albo niewdzięczne. Ksiądz nie omieszkał przypomnieć im o ich winach i stosownie zawstydzić. Jakże często zasmucali rodziców…
Jeśli zdecydują się być „dobrymi dziećmi”, mają – kolokwialnie mówiąc – przechlapane. Widziałem ich twarze, byli przestraszeni – wyraźnie czuli pismo nosem. Ksiądz chciał, żeby poddali się szantażowi i wzięli na siebie ten dług, tyle że jego przecież nie da się spłacić. U poświęcających się bez reszty rodziców deficyt jest nieskończony. Ktoś, kto w języku kazań „zaparł się samego siebie”, innymi słowy zrezygnował z tego, co dla niego ważne, i zapomniał o sobie, musi przeżywać dojmujące poczucie straty. Tego nie da się zrekompensować. Cokolwiek byś tam wrzucił, zawsze będzie mało. Bo nikt z zewnątrz nie zwróci ci życia, o które sam nie zadbałeś i którego sam nie przeżyłeś w sposób, który będzie dla ciebie samego satysfakcjonujący i który da ci poczucie spełnienia. Dzieci nie są odpowiedzialne za to, co zrobili ze sobą ich rodzice.
czytaj także
„Dobre dziecko” pamiętające o poświęceniu mamy i taty będzie jednak próbowało zwrócić dług. Nie zasmucać rodziców i wynagrodzić im ich trudy. Jeśli nie zorientuje się w porę i nie zwieje, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa samo straci siebie. Frustracja zagospodarowana przez niedzielne kazania poprowadzi go prostą drogą – poświęci się dla własnych dzieci i będzie w czasie ich komunii przeżywać podobną Schadenfreude, kiedy ksiądz przypomni o jego poświęceniu na wzór Chrystusa. A jeśli zwieje, wcale nie będzie tak łatwo wyplątać się z poczucia winy i kompleksu niewdzięczności.
Armagedon
Poświęcenie i ofiara nie przewidują dbania o siebie. Przynajmniej za czasów, kiedy chodziłem do kościoła, graniczyło ono z egoizmem i trudno było te dwie rzeczy od siebie odróżnić. W przypadku rodziców – szczególnie matek – sytuacja wyglądała beznadziejnie. Podstawowe ruchy zabezpieczające przed otchłanią frustracji uznawano za nienormalne, a stąd było już bardzo blisko do niemoralne. Po takim przygotowaniu, kiedy zostawiałem córkę w żłobku, czułem się niemal, jakbym zostawiał ją w przytułku dla podrzutków. I niewiele pomagało codzienne doświadczenie, które dowodziło niezbicie, że przez te kilka godzin z innymi dzieciakami jest jej dużo lepiej niż w domu.
Tymczasem dbanie o siebie pozwala zachować równowagę. Kiedy mam własny świat – z partnerem/partnerką bez dziecka oraz z innymi ludźmi bez partnera/partnerki i dziecka – bycie z nimi zupełnie inaczej wygląda. Mogę wracać chętnie i z radością – wcale nie jako niedzielny tatuś. Nie mam poczucia, że życie jest gdzie indziej, a ja siedzę z najbliższymi jak w więzieniu. A przy małym dziecku – między zupką i kupką, a potem zabawami, którym jest w stanie sprostać kondycyjnie tylko inne dziecko albo triatlonista czy jakiś inny ekstremalny długodystansowiec, łatwo o zmęczenie szybko przechodzące w chroniczną frustrację.
Pamiętam katary w pierwszym roku żłobka – córka nabierała odporności – kiedy zmienialiśmy się przy niej pół na pół. Praca i wyjścia na miasto dawały powietrze, którym oddychała cała nasza trójka. W efekcie mogłem mieć radość z bycia z córką, bo nie płaciłem za to samym sobą. Zmęczenie w takim układzie nie jest wcale takie groźne. Mam wrażenie, że i ona to czuła. Dzisiaj potrafi powiedzieć: „Jak będę miała dziecko, to będziecie z nim zostawać, bo przecież muszę czasem pójść do kina!”. Zdaje się, że z naszych cotygodniowych eskapad we dwoje z jej matką wyciągnęła wniosek, że ona też ma i będzie miała prawo zadbać o siebie.
A bez tego? Popatrzmy na wzór, czyli na Jezusa Chrystusa. Doskonałe poświęcenie zakończyło się w jego wypadku ofiarą z życia – symbolicznie i dosłownie. Gdybym sam to przeszedł, byłbym strasznie wkurzony, tym bardziej, im mniej byłoby miejsca, żeby o tym powiedzieć i wykrzyczeć złość. Okazuje się, że Jezus Chrystus też w końcu nie wytrzymał i zaczął pluć jadem. Apokalipsa, czyli wybuch Bożego gniewu na wszelkich niewiernych oraz ich ostateczne odrzucenie i zagłada to rodzaj karczemnej awantury, którą niejeden z czytelników i czytelniczek zna pewnie z życia rodzinnego albo przeczuwa w samym sobie.
czytaj także
Niegrzeczne dzieci, zamiast grać w grę, którą proponował ksiądz, i samemu się ukrzyżować na rodzinnym krzyżu, wybrały jakąś osobną, własną drogę. Niewdzięcznicy wyszli na zewnątrz. Na coś takiego można zareagować tylko w jeden sposób: zabić! Zostawię! Pójdę sobie! W wersji autodestrukcyjnej: wyjdę przez balkon! (To wtedy, kiedy złość jest do tego stopnia zablokowana, że można się już wściekać tylko na siebie samego). Zabójstwo przez odrzucenie, zupełnie jak w jeziorze ognia. Groźny sędzia to tylko rewers kochającego Jezusa – właśnie tego kochającego aż po krzyż. Gdyby nie było krzyża, nie byłoby pewnie konieczności Armagedonu.
Armagedon religijny jest jak armagedon w życiu rodzinnym, kiedy wybuchają poświęcający się rodzice. Wylewa się cały gromadzony dzień po dniu jad, żniwo poświęceń i ofiar, a więc nienawiść do tych, dla których zapomniało się o sobie. Druga strona medalu. Powtórne przyjście mamusi albo tatusia w formie końca świata.
Cała nadzieja w tym, że jednak można wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Znaleźć się na zewnątrz. Nie lękajcie się! I nie poświęcajcie! Fajnie jest mieć dzieci.