U Barei świat jest na niby, jak atrapy domów w „Misiu”. Za dekoracją nie ma nic: ani pracy, ani lojalności, ani zwykłych ludzkich relacji. Miarą upadku jest pustka. Ale w tej komedii nie śmiejemy się sami z siebie, bo żeby się śmiać, trzeba oglądać ten „nienormalny” świat z zewnątrz. Co zatem jest „normalnością”?
Na pewno wszyscy pamiętają Misia Stanisława Barei. Lubimy się pośmiać z – jak to się mówi – „absurdów PRL-u”, ale może przyszedł czas, żeby też chwilę pomyśleć. Film miał premierę 4 maja 1981 roku. Trwał karnawał „Solidarności”.
Kogo właściwie oglądamy, kiedy patrzymy na Misia-Rysia oraz całą galerię chamów, karierowiczów i prostaków obu płci, którzy pojawiają się na ekranie? „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!” – mówił Horodniczy w Rewizorze Gogola. U Barei na pierwszy rzut oka jest podobnie, ale już na drugi chyba nie. Warto się temu przyjrzeć, bo stawką jest obraz nas samych w chwili wielkiej zmiany rozpoczętej strajkami w sierpniu 1980 roku i dokonanej ostatecznie po okrągłym stole.
czytaj także
Co stało się z przeszłością, czyli z Polską Ludową? Kim byliśmy? Kim właściwie jesteśmy? Filmy Barei wzbudzały zachwyt, więc coś musi być na rzeczy.
Apokalipsa
Gogol przyszedł mi do głowy nie przez przypadek. Jego komedie są świetną satyrą społeczną i obyczajową, ale mają pewien naddatek. To samo wrażenie miałem, oglądając na nowo Misia, Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz i Alternatywy 4. U Gogola czasami interpretowano ów naddatek na sposób teologiczny. Byli na przykład tacy, którzy widzieli Rewizora jako obraz przyjścia Antychrysta. Nie musimy wnikać w subtelności prawosławia, bo jedno wydaje się ważne: krytyka okazuje się na tyle miażdżąca, że mamy wrażenie obcowania z czymś wręcz diabelskim. Bohaterowie przestali być podobni do ludzi; są nimi tylko z pozoru i po wierzchu, bo tak naprawdę zdradzili wszystko, co ludzkie. Okaleczyli się do tego stopnia, że wylądowali po drugiej, demonicznej stronie. Teolog powiedziałby, że zaprzeczyli własnej istocie.
Można to nazwać antyutopią, ale to za mało. Nie chodzi jedynie o „system”, ale właśnie o diabelską deformację, w której stajemy się poniżającą karykaturą samych siebie.
Wykreowany przez Krzysztofa Kowalewskiego dyrektor Pol-Pimu Krzakoski, jego zastępca Dudała (Stanisław Tym), Danusia, córka kogoś ważnego, która zaszła w ciążę z Krzakoskim (Ewa Ziętek) to w Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz właśnie takie postaci. Podobnie jak Ryszard Ochódzki z Misia. Dudała – idiota i zarazem spryciarz – nie widzi nic poza końcem własnego nosa i w chwilach szczególnego napięcia myśli intensywnie w nim dłubie; nieobecna i znudzona Danusia zachowuje się jak marionetka, właściwie nic jej z nikim nie łączy, nawet z ojcem jej dziecka. Krzakoski dla zachowania stołka jest w stanie poświęcić wszystko. Wydaje się, że pozbył się wszelkich ludzkich uczuć, potrafi je tylko udawać, żeby manipulować innymi.
czytaj także
W świecie Barei nie ma więzi społecznych, brakuje ludzkich relacji nawet na najbardziej podstawowym poziomie – między kochankami, przyjaciółmi, krewnymi. Wojna wszystkich ze wszystkimi. Społeczeństwo również, podobnie jak bohaterowie, stało się własną karykaturą. W tej pustce liczy się właściwie tylko władza. Jest jedyną przyjemnością i jedynym pragnieniem, na jakie ci ludzie jeszcze reagują. Kto może, okazuje wyższość i wrogość innym. Sprzedawczyni w sklepie, pan w biurze, robotnik. A ci, co nie mogą, bo żadnej władzy nad innymi nie mają, kipią od bezsilnej złości.
Wyłania się z tego wszystkiego jakiś świat z tektury, fikcyjny i na niby, jak atrapy domów w Misiu – dekoracja, za którą nic nie ma. Miarą apokalipsy jest pustka. Wszystko jest tu skłamane, a kłamstwo okazuje się normą i zasadą. Ludzie udają, że są ludźmi, udają relacje, udają, że pracują. Nie ma żadnej obowiązującej normy, nikomu nie można ufać, bo w świecie kłamstwa nie istnieje wierność ani lojalność. Dudała wykiwa szefa i z miedzianym czołem powie tylko: „Zmiany, zmiany, zmiany”.
Wszystko na opak
U progu transformacji PRL wydaje się światem postawionym na głowie. Nikt nie zajmuje się tu swoją pracą, a każda praca jest tylko pozorem, doprowadzonym do skrajnego absurdu. W kiosku sprzedaje się schab zawinięty w „Politechnika” i wątróbkę w „Poradnik Speleologiczny”, w mięsnym pan w białym kitlu wyciąga z chłodni linkę od sprzęgła do syrenki. Klient nie jest klientem, sprzedawca sprzedawcą, dozorca domu nie jest dozorcą. W dodatku to świat zrobiony przez chamów, w którym tylko cham wyjdzie na swoje. Chamstwo zawsze jest ostatnim, rozstrzygającym argumentem.
Tego rodzaju satyra zakłada pewnego rodzaju odbiorcę. Żeby się śmiać, trzeba widzieć absurdy, a żeby je widzieć, trzeba postawić się na zewnątrz. Wiedzieć, jak wygląda świat nieabsurdalny. Bo mieszkańcy świata Barei już dawno uznali, że wszystko jest w porządku i że właśnie tak powinno być, jak jest. Śmiejemy się z dzikusów, od których dzieli nas przepaść. Komedie Barei opowiadają o rzeczywistości za oknem, ale jednocześnie jest ona odległa, nie nasza, jak gdyby widzowie nie mieszkali w PRL-u, ale byli tu kimś w rodzaju turystów na safari.
czytaj także
Mechanizm odbioru jest mniej więcej taki: to jest nienormalne, ale ja jestem normalny, choć żyję w nienormalnym świecie zrobionym przez kogoś innego, ludzi z zupełnie innej gliny, przez Krzakoskiego z Dudałą. Czyli nie śmiejemy się z siebie.
Konsekwencje są przynajmniej dwie: po pierwsze, w świecie postawionym na głowie chciałoby się znaleźć choć odrobinę normalności; po drugie, skoro już będzie normalnie, to co zrobić z nienormalnymi?
Do normalności i jej przywrócenia zaraz wrócimy, najpierw zajmijmy się nienormalnymi. Właściwie trudno z nimi gadać. Nadają się tylko do resocjalizacji, chyba przymusowej, bez pytania o zdanie w jakiejkolwiek sprawie. Z karykaturami ludzi i ze sługami szatana się nie dyskutuje. Są błędem, który trzeba skorygować. Patrzymy na „homo sovieticusa”, zanim wymyślił go ksiądz Tischner.
Temu wszystkiemu towarzyszy potężna dawka pogardy. Nie pomylę się chyba za bardzo, jeśli powiem, że jest to pogarda inteligenta dla chamów i prostaków. Bo – jak zwróciła mi na to uwagę Anna Zawadzka – miarą normalności pozostaje u Barei zagubiony inteligent. Jego wcieleniami są grani przez Bronisława Pawlika kompozytor Michał Karcz z Męża swojej żony (1961) i fotograf Roman Ferde z Co mi robisz, jak mnie złapiesz (1978), Stanisław Maria Rochowicz, czyli Marysia z Poszukiwany, poszukiwana (1972), albo Jan Filikiewicz (Jacek Fedorowicz) z Nie ma róży bez ognia (1974). Są zagubieni, bo pochodzą z prawdziwego świata i w świecie na opak nijak nie mogą się odnaleźć. Jeśli gdzieś przetrwały prawdziwe ludzkie relacje, to tylko wśród nich – i to z nimi ma się utożsamiać widz. Z tymi, którzy wiedzą, jak powinno być. W zderzeniu z zagubionym inteligentem prostactwo wywołuje niechęć i przemożne pragnienie pokazania chamom, gdzie ich miejsce.
czytaj także
Kiedy w Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz Ferde powtarza „L’ordre règne à Varsovie”, słowa ministra spraw zagranicznych Francji komunikującego klęskę powstania listopadowego i zdobycie Warszawy, nikt wokoło nie rozumie, o co mu chodzi. A ten „porządek w Warszawie” to karykatura porządku. Na satyrycznym rysunku z epoki pod tym samym tytułem widzimy Kozaka z fajeczką, a wokół ponabijane na lance głowy warszawiaków. Ferde jest jedynym, który pamięta, wie i potrafi porównać.
Prostacy Barei są ludźmi, którzy powinni słuchać, a nie rozkazywać; podlegać normom, zamiast je stanowić. Świat stoi na głowie właśnie dlatego, że władza znalazła się w rękach grupy, która nie powinna jej sprawować i zrobiła z kraju karykaturę. Jedyną przewagą tych zadowolonych z siebie idiotów i spryciarzy jest umiejętność pływania w mętnej wodzie, ale ich działania mogą doprowadzić tylko do katastrofy. „Zawód dyrektor” – mówi o sobie jeden z bohaterów filmu Poszukiwany, poszukiwana. Poza tym nie jest w stanie zliczyć do trzech i wyręcza się gosposią, która tak naprawdę jest inteligentem – facetem na poziomie.
Obraz nowych elit i obraz tak zwanych dołów to dwie strony tego samego medalu. Przechodnie z ulicy, sprzątaczki, panie z biur, ekspedientki, pijani robotnicy – to ten sam gatunek. Ich destrukcyjne działanie jest może ograniczone, ale łączy ich to samo – brak zasad, agresja, chamstwo, egoizm i pogarda dla całej reszty. Przede wszystkim kompletna niewiedza, jak powinno wyglądać i na czym tak naprawdę polega życie między ludźmi. Faceta, który rozpycha się łokciami w autobusie, a kiedy zwraca się mu uwagę, wybucha: „Przecież powiedziałem »Przepraszam«! Powiedziałem!”, można śmiało postawić obok Krzakoskiego, Dudały i Rysia-Misia.
Spojrzenie Barei i nasz śmiech są głęboko klasistowskie. Już wtedy można się było zorientować, że to nie wróży nic dobrego.
Przebudzenie
Nad tym wszystkim fruwa miś. „Wiesz, co robi ten miś? – mówi Ochódzki. On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest miś na skalę naszych możliwości. Ty wiesz, co my robimy tym misiem? My otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie, mówimy, to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo”. Stworzony przez Ochódzkich i Dudałów kraj jest potworkiem jak tytułowy miś. I do niczego się nie nadaje.
A normalność? W finale Bareja daje odpowiedź. Jesteśmy gdzieś na przedmieściach: zamarznięte jeziorko, stodoła, za nią kratownica wielkiego słupa wysokiego napięcia. Chaotyczny polski pejzaż i ludowy nastrój. W tym wszystkim scena Bożego narodzenia. Ewa Bem śpiewa kolędę do słów Stanisława Tyma z muzyką Jerzego Derfla.
Coś się odradza. Nastrój z komicznego zamienia się w podniosły. Nie ma wątpliwości – chodzi o tożsamość. O tradycję, a raczej Tradycję wielką literą, tę samą, którą reprezentował Ferde w Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz. Ludzie bez korzeni, których tylu oglądamy w Misiu, nie wiedzą co to takiego. Nie wiedzą, kim są i dlatego wytwarzają świat na opak. To właściwie kwintesencja apokalipsy – zapomnieć, kim się jest, i zdradzić to, co najbardziej własne. A jesteśmy przecież Polakami!
Bareja tworzy mit PRL-u jako królestwa „ludzi znikąd” (jak to określił dużo później pewien profesor i polityk) i uzupełnia mitem „normalności”. Trzeba podmienić dzieci. W PRL-u niedouczony i zagubiony prostak mógł nazwać swoje dziecko Tradycja, bo w telewizorze słuchał co chwila, że „narodziła nam się nowa świecka tradycja”. Ale tak naprawdę tylko jedno Dzieciątko zasługuje na to miano i właśnie jemu śpiewa się kolędy.
Wystarczy popatrzeć: Boże narodzenie i wokół Polacy. Jako pastuszkowie z piszczałkami, chłop w kożuchu i futrzanej czapie, bardzo swojski, jak z jasełek, i wąsaty kmieć – dostojny na swój sposób przedstawiciel polskiego ludu. Narodowe porno. Nikt tu nie jest pijany i wszyscy zachowują się przyzwoicie, bo wreszcie znaleźli się na swoim miejscu. Przebudzona Polska, która uświadomiła sobie, kim jest, to zupełnie co innego niż PRL. Ma swoją godność. Tylko urwana z helikoptera kukła opryskała ludzi błotem.
czytaj także
Trudno byłoby chyba wymyślić coś bardziej konserwatywnego. I mamy normalność. A normalności nikt nie podskoczy, bo jak nie, to chyba przyszedł ze świata na opak.
W serialu Alternatywy 4 pojawia się marcowy docent. Taki co to miał dostać mieszkanie po syjonistach, ale kolega był sprytniejszy. Nazywa się Zenobiusz Furman i gra go Wojciech Pokora. Docent ma skłonność do donosicielstwa i lizusostwa. Jest śliski i nie cofa się nawet przed grubymi świństwami. Orłem w swojej specjalności raczej nie jest, bo profesurę próbował zdobyć, jeżdżąc na polowania z szefem.
W ostatnim odcinku odkupuje jednak winy – ratuje sąsiadkę z pożaru. „Bądź Polakiem!” – krzyczy kobieta i Furman staje się Polakiem. Nic dodać, nic ująć. Kochajmy się!