Objęcie umów-zleceń i umów o dzieło składką ZUS jest ze wszech miar słuszne. Byłoby za co dziękować politykom, gdyby zrobili to 10 lat temu, kiedy na takich umowach pracowało w Polsce półtora miliona osób. Dziś największy problem leży już całkiem gdzie indziej.
Polscy politycy przyzwyczaili nas do tego, że zabierają się do rozwiązywania problemów długo po fakcie. Gdy jakiś problem nabrzmiewa i jest właściwy czas, by się nim pilnie zająć, zwykle są tak zajęci sami sobą, że w ogóle go nie dostrzegają. Potem coś nagle wybucha, ktoś umiera, ktoś inny okazuje się agentem, na jaw wychodzą jakieś szokujące przewały czy przestępstwa – i dopiero wtedy politycy odgrywają swój teatrzyk: organizują na cito komisje, zarządzają kontrole, wprowadzają zakazy, delegalizują lub ogłaszają budowę jakiejś konstrukcji, która wszystko załatwi, albo naprędce piszą projekt ustawy, która staje się znana jako lex Iksiński.
Jednym z takich przeczekanych problemów jest oskładkowanie umów cywilnoprawnych. Umowy nazywane potocznie śmieciowymi były największym problemem literalnie dekadę temu, ale wiele wskazuje, że wreszcie w tym roku doczekamy się załatwienia sprawy. Polska elita władzy oczywiście nie zrobi tego z własnej woli, a tylko dlatego, że wymusza to na niej Unia Europejska. A dokładnie rzecz biorąc, kamień milowy A71G, którego spełnienie będzie jednym z warunków otrzymania kolejnej płatności z KPO.
Pierwotnie prawo miało się zmienić już w 2023 roku, ale – cóż za zaskoczenie – polski rząd się nie wyrobił. Rząd PiS nie widział szansy na otrzymanie pieniędzy z KPO, więc sprawę po prostu olał. Obecny rząd liberałów chce mieć lepsze kontakty z Brukselą, więc zamierza się do tego łaskawie zabrać.
czytaj także
W sprawie ozusowania umów-zleceń i dzieł Komisja Europejska pewnie nie będzie tak łaskawa jak w przypadku kamieni milowych dotyczących praworządności – wtedy ustawy okazały się niepotrzebne, a warunki uznano za spełnione, gdy tylko zmienił się w Polsce klimat polityczny. Pozostaje co prawda ryzyko, że Polska dokona kolejnej rewizji planu, jak było w przypadku wykreślenia podatku od samochodów spalinowych – ale jak na razie wygląda na to, że faktycznie doczekamy się ustawy.
Nie zmienia to faktu, że w dużej mierze będzie to już musztarda po obiedzie – co oczywiście nie oznacza, że sprawa nie jest warta zachodu. Jesteśmy jedynym państwem w UE, w którym można legalnie nie płacić składek od umów sięgających wysokich kwot. Umowy-zlecenia teoretycznie są oskładkowane, jednak w przypadku posiadania więcej niż jednej takiej umowy, obowiązkowemu ozusowaniu podlegają tylko umowy do momentu przekroczenia wysokości pensji minimalnej. Dzięki temu, mając umowę na 5 tys. zł i 10 tys. zł, od tej drugiej spokojnie można nie zapłacić składek na ubezpieczenie społeczne. Obowiązkowa będzie jedynie składka zdrowotna.
Jeszcze bardziej kuriozalna sytuacja jest w przypadku umów o dzieło. One nie są oskładkowane w ogóle, nawet składką zdrowotną. Płaci się od nich wyłącznie podatek. Gdy swego czasu pracowałem przez pół roku wyłącznie na dziełach, chcąc mieć dostęp do publicznej opieki medycznej, musiałem przystąpić do dobrowolnego ubezpieczenia w NFZ, a następnie samemu przelewać odpowiednią kwotę. Jest ona liczona od średniego wynagrodzenia w kraju i obecnie wynosi 727 złotych miesięcznie. Dla wielu osób na dziełach to stawka zawyżona, gdyż ich dochód nie przekracza przeciętnej pensji w Polsce. Ale za to nie będą też miały emerytury.
Brak ozusowania umów o dzieło jest tłumaczony tym, że nie można ich dopasować do konkretnego okresu. Wypłata jest uzależniona od wykonania konkretnej rzeczy, a więc inaczej niż w przypadku umów-zleceń zawieranych na konkretny czas. Jednak nawet w dziełach zwykle jest określony termin wykonania, poza tym pracujący na nich mogliby rozliczać się z ubezpieczenia od umów wykonanych w danym miesiącu. Byłoby to tym łatwiejsze, że niedawno ZUS wprowadził rejestr umów o dzieło.
Właśnie rejestr tych umów pokazuje, że problem staje się coraz bardziej marginalny. Według danych ZUS za zeszły rok do rejestru zgłoszono łącznie 345 tys. wykonawców. Mowa więc o drobnym ułamku wszystkich pracujących, których jest już w Polsce ok. 17 milionów. Łącznie zgłoszono 1,6 mln umów, czyli o 82 tys. mniej niż w 2022 roku. Umowy o dzieło królują głównie w Warszawie, która odpowiadała za niecałą jedną czwartą zgłaszających.
Petelczyc: Niewiara w system emerytalny to samospełniająca się przepowiednia [rozmowa]
czytaj także
Umowy o dzieło występują przede wszystkim w czterech kategoriach działalności. Aż dwie trzecie wykonawców umów realizowało je w działach informatyka, działalność specjalistyczna, edukacja oraz kultura.
Umowy-zlecenia są bardziej popularne, jednak ich znaczenie także spada. Według danych GUS w 2022 roku na umowach zlecenie zatrudnionych było ledwie 2,5 proc. pracujących – czyli o 420 tys. osób. Co więcej, ten odsetek zawyżają dwie grupy wiekowe, dla których praca często ma charakter dorywczy. Mowa o osobach w wieku 15–24 lata (13 proc. na zleceniach) oraz 65–89 lat (również 13 proc.). Wśród osób w wieku 25–60 lat na zleceniach pracowało ok. 1,5 proc.
GUS podaje również, że na innych formach zatrudnienia (kategoria obejmuje głównie dzieła, ale także kontrakty menedżerskie) pracowało 0,7 proc. osób. Łącznie daje nam to 3,2 proc. zatrudnionych, czyli ledwie 538 tys. osób. Przypomnijmy, że w najgorszym pod tym względem okresie, czyli w latach 2013–2014, na umowach cywilnoprawnych pracowało znacznie więcej, bo niecałe 1,5 mln osób. Obecnie problem śmieciówek jest więc trzykrotnie mniejszy niż w szczycie. Znakomity timing mają nasi rządzący.
Co jest więc obecnie największym problemem? Oczywiście samozatrudnienie. Według GUS pracujący na własny rachunek stanowili niespełna 19 proc. ogółu. Mowa więc łącznie o 3,1 miliona osób. W tym znajdują się też realni przedsiębiorcy, którzy zatrudniają ludzi – tych jest niemal 700 tys. Samozatrudnionych mamy więc ok. 2,4 miliona, z czego aż ponad dwie trzecie stanowią mężczyźni. Nawet gdyby odjąć od tego milion ludzi samozatrudnionych pracujących w rolnictwie, leśnictwie i łowiectwie, wciąż pozostanie 1,4 mln osób. W tym przypadku dominują już osoby w tak zwanej sile wieku – mowa o grupie wiekowej 35–54 lata. Najpopularniejsze branże to budownictwo oraz handel z naprawą pojazdów, ale wiemy też, że samozatrudnienie niezwykle popularne jest w branży IT.
Jeśli rządzący chcą realnie uszczelnić system ubezpieczeń społecznych, powinni wreszcie ozusować pełne dochody milionów osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. Bo to tutaj wyciekają największe pieniądze. Składki płacone przez samozatrudnionych liczone są od 60 proc. średniej krajowej, chociaż mowa o statystycznie najlepiej uposażonej grupie w Polsce. Większość przedsiębiorców zarabia znacznie powyżej średniej krajowej, a w tej grupie znajdują się też najzamożniejsi. Oczywiście istnieją też samozatrudnieni w trudnej sytuacji finansowej, ale oni cierpią właśnie z powodu obecnego systemu. Muszą płacić składki liczone od stałej kwoty, nawet jeśli zarabiają znacznie mniej.
Półrocze gorsze niż koszmar pesymisty, czyli Tusk w trzewikach Kaczyńskiego
czytaj także
Powiązanie składek jednoosobowych firm z ich dochodami rozwiązałoby więc mnóstwo problemów. Wspomogłoby mniej zarabiających samozatrudnionych, ograniczyłoby ucieczkę od etatu i zapewniłoby dodatkowe wpływy do ZUS liczone w grubych miliardach złotych. Mówiono i pisano o tym już tak wiele razy, że trudno mieć nadzieję na załatwienie tej sprawy. No chyba że dopiero wtedy, gdy problem sam z jakiegoś powodu zaniknie i zaczniemy o nim zapominać. Albo Unia nas znowu przymusi.