Piszę ten tekst po części z poczucia misji i sprzeciwu; zaszła mi za skórę popularna opinia, że film jest, owszem, bardzo dobry, ale przecież nie mówi niczego nowego; już widzieliśmy te historie. A mnie właśnie uderzyło, jak mądrze – jak dojrzale – film Georgii Oakley stawia na głowie różne toposy kina lesbijskiego.
Zacznijmy od stwierdzenia najważniejszego: homofobia jest nudna jak flaki z olejem. Tak to jest z tym typem okrucieństwa – małostkową drobnicą, która wchodzi pod paznokcie i we włosy, osadza się na liniach papilarnych. Tą nadwyżką pogardy, lekceważąco hojną. Trochę bezmyślną, a trochę nie.
Jakieś procesy myślowe muszą się przecież odbywać nie tylko pomiędzy uszami torysów, kiedy w 1988 roku lobbują za paragrafem 28, zakazującym „promocji homoseksualizmu”, ale też siostry tytułowej Jean, głównej bohaterki nowego filmu Georgii Oakley, kiedy stawia jej ślubne zdjęcie na kominku, „bo tak je lubi”. Jean już jej mówiła, że nie chce tego zdjęcia w zasięgu ludzkich oczu, zresztą jest już tyle lat po rozwodzie, ale nie, siostra po prostu „lubi to zdjęcie”, „wyglądasz tak ładnie”, „nie możesz wycinać całej części swojego życia”, „nie bądź dzieckiem”.
Wolność, miłość, wrzosowiska [o filmowej biografii Emily Brontë]
czytaj także
Jean jest zmęczona, widać, że nie pierwszy i nie ostatni raz odbywają tę samą rozmowę. Siostra jest bardzo miłą, uśmiechniętą dziewczyną, „przecież jestem wspierająca”, mówi. Ale jest też zaniepokojona, bo poprzednim razem, kiedy późnym wieczorem podrzuciła Jean swojego pięcioletniego synka, bo teściowa wylądowała w szpitalu, u Jean była „jakaś kobieta”. „Czemu mi nie powiedziałaś, że ktoś u ciebie jest”, a potem: „to, co robisz w swoim domu, to twoja sprawa, ale Sammy ma tylko pięć lat”. To sprzeczne ze sobą zdania, okrutne i głupie. Strzały z dwóch przeciwstawnych kierunków; nie da się zrobić uniku, chociaż Jean jest mistrzynią uników.
Jest to też potwornie nudne. Każde słowo, które wychodzi z ust siostry, słyszeliśmy już po sto razy, to jakiś generator przeżutych idiotyzmów, ponieważ nienawiść rzadko wymyśla cokolwiek nowego. Badania historycznych kampanii nienawiści i panik moralnych uświadamiają jedno: zło zazwyczaj jest po prostu tępe, jednocześnie leniwe i uporczywe. Słyszeliśmy słowa siostry, znamy też jad sączący się z radia w samochodzie, kiedy Jean jedzie do pracy, nawet jeśli w życiu nie słuchaliśmy brytyjskiego radia, albo co gorsza, w roku 1988 nie było nas jeszcze na świecie.
Homofobia jest nudna. Siostra Jean jest nudna i ten cały thatcherowski cyrk też jest nudny. Oakley wie o tym i dlatego jej pełnometrażowy debiut, który właśnie pojawił się na polskich platformach VOD, nie skupia się na heteroseksistowskiej pogardzie. Owszem, ustawia państwową maszynę strachu jako fabularną ramę, polityczny kontekst; pokazuje nienawiść wiszącą w powietrzu jak smog. Jak pisze jeden z użytkowników portalu Letterboxd: „Telewizja cię nienawidzi. Radio cię nienawidzi. Twoi sąsiedzi cię nienawidzą. Olbrzymi billboard pod twoim domem cię nienawidzi. Twoi koledzy z pracy cię nienawidzą, nie wiedząc nawet, że jesteś obiektem ich nienawiści”. Ale Oakley najbardziej interesuje co innego: „Żyjesz w szafie Schrödingera, wyoutowana dla niektórych, zamknięta księga dla innych, w ciągłym stanie paranoi”.
Znamy bowiem drugą, a raczej: prawdziwą stronę tamtego wieczoru, kiedy skołowany pięciolatek został podrzucony ciotce. Wiemy, że Jean przedstawiła młodemu swoją dziewczynę Viv jako „przyjaciółkę”, co ta uznaje za krzywdzący unik, jeśli nie kłamstwo. „Nie mów mi, jak mam się zachowywać wobec swojej rodziny”, mówi Jean. O słodka ironio! Niby nie dochodzi do kłótni, ale Viv natychmiast wychodzi, a Jean spina się tak bardzo, że kiedy chwilę później siostrzeniec zaczyna chlapać w wannie, zupełnie puszczają jej nerwy.
Państwowa homofobia może szaleć, ale krzywdy, które stanowią fabularną oś Blue Jean – i w ogóle wszystko, co ważne – dzieją się między kobietami. Między kobietami i dziewczynami. Między lesbijkami. I to jest interesujące.
Prztyczek w nos toposów
Jean jest nauczycielką wuefu, trenuje też szkolną drużynę netballu. Lubi swoją pracę i jest w niej dobra; jest też popularna wśród uczennic, którym imponuje jej cięty język, poczucie humoru. Dzieje się tu jakaś rywalizacja o jej względy, ale też widać, że Jean może być prawdziwym wzorem dla czternasto- i piętnastolatek, pokazać im, że kobiecość może być asertywna, aktywna, po prostu fajna. Dziewczyny w tym paskudnym wieku potrzebują takich wzorców. Jest tylko jeden problem: to całe homofobiczne gówno, które wisi w powietrzu, zaczyna przeszkadzać Jean w pracy.
„Cesarz antywoke” czy mit, który należy odkłamać? Francuskie spory wokół Napoleona
czytaj także
Przyznam, że piszę ten tekst po części z poczucia misji i sprzeciwu; zaszła mi za skórę popularna opinia, że film jest, owszem, bardzo dobry, ale przecież nie mówi niczego nowego; już widzieliśmy te historie. A mnie właśnie uderzyło, jak mądrze – jak dojrzale – film Georgii Oakley stawia na głowie różne toposy kina lesbijskiego; żeby nie powiedzieć, że daje im prztyczka w nos. Bo oczywiście historia les kina ma obsesję na punkcie relacji między nauczycielkami i uczennicami – nie bez powodu rzecz jasna, no i Dziewczęta w mundurkach Leontine Sagan zawsze się dobrze układają jako wstęp do kanonu. Relacji, podkreślmy, naładowanymi seksualnie, to erotyka buduje ten topos, doświadczenie lub fantazja o przemocy. Także wątek homofobicznego pomówienia przez uczennicę ma swoje klasyczne realizacje.
A Blue Jean jest o czymś innym – i stawia te opowieści na głowie. Opowiadając o politycznej paranoi, która postrzega samo bycie osób nieheteronormatycznych wśród młodzieży i dzieci jako „seksualizację”, jednocześnie upomina się o historie, których właśnie w kinie nie było nigdy przesadnie dużo, nie na tyle, by uzyskać status toposu. Historie relacji pomiędzy dorosłymi a dziećmi, które dotyczą odpowiedzialności dorosłego za dziecko. Queerowego dorosłego za queerowe dziecko.
Lois ma piętnaście lat i czuprynę gęstych, wiecznie splątanych, niedoczesanych włosów, jest dzieciakiem z robotniczej rodziny, w której się nie przelewa, kopie piłkę lepiej od chłopaków i szybko ogarnia netball. Nie ma niczego poza tym lesbijskim barem, do którego może pójść i gdzie dodaje sobie rok czy dwa, aby kupić piwo, i tą nauczycielką, młodą, cool nauczycielką, która mogłaby być wsparciem, tylko że wsparciem być nie chce, bo trzęsie się ze strachu. „Kto jej pokaże, że ma swoje miejsce w świecie?”, spyta Viv podczas kłótni, na co Jean odpowie: „a kto powiedział, że ma?”.
czytaj także
Czasem chyba warto podkreślić banał: dziś się to zmienia, ale do niedawna, co do zasady i w większości, młode osoby queerowe dorastały pozbawione wzorców ze swojego codziennego życia, pozbawione relacji z dorosłymi osobami queer. Samotne jako dzieci, jako młodzież. I w tym sensie może przesadziłam z tym, jak bardzo homofobia jest durna, to znaczy w tym lenistwie i tępocie wypatrzyć można błysk podłego geniuszu: paniki moralne dotyczące „seksualizacji” w tym sensie są sprytne, że pozbawiają, okradają queerowe dzieci z potrzebnych im zdrowych relacji z queerowymi dorosłymi.
Krew w piach
W popularnym podcaście The Guilty Feminist Catherine Lee, zatrudniona przy filmie jako konsultantka sportowa, opowiedziała o własnej historii z okresu, w którym przeforsowano paragraf 28, a ona, podobnie jak Jean, pracowała jako nauczycielka wuefu i trenowała drużynę netballu. O tym, jak skrzywdziła swoją uczennicę, nastolatkę, która wpadła na nią przypadkiem w lesbijskim barze. Dziewczyna przyszła do niej później w szkole: przyszła po radę, przyszła wygadać się osobie, którą przez chwilę postrzegała jako bezpiecznego dorosłego. Przez chwilę, bo nauczycielka szybko ucięła sprawę: postraszyła lesbijskimi barami, powiedziała, że przecież jesteś młoda, nie wiesz, kim jesteś, na pewno nie jesteś lesbijką, a poza tym przyniesiesz rodzicom wstyd.
Trzydzieści kilka lat później, pani Catherine Lee nie wie, jak potoczyły się losy tej dziewczyny, ale wie co innego. Po premierze Blue Jean zaczęły się do niej odzywać inne uczennice z tamtych lat, pisząc: „pani profesor, myśmy o tym paragrafie nic nie wiedziały”. O ironio! Tyle lęku, tyle bólu – jak krew w piach.
Debiutantki [o „How to Have Sex” i „Absolutnych debiutantach”]
czytaj także
Ten lęk i ból udaje się Georgii Oakley pokazać całym ciałem: jej główna aktorka, Rosy McEwen, jest napięta jak struna, wrażliwa na najmniejsze drgnięcie, najmniejszy dźwięk. W którymś momencie Viv porówna Jean do spłoszonej sarny, złapanej niespodziewanie w krąg długich świateł na drodze. Film ma temperaturę dreszczowca, zanurza widzkę w paranoi, sieć znaków i sugestii, które są albo ich nie ma (a nawet jeśli nie ma, to i tak są), zapadanie coraz głębiej w swoją głowę, alienację od relacji, czy to miłości, czy relacji z uczennicami. Jest się z Jean w stanie tej straszliwej płochliwości. Kiedy oglądałam go na festiwalu Nowe Horyzonty, zszedł mi się niepokojąco w double feature z thrillerem Femme Ng Choona Pinga i Sama H. Freemana, o chłopaku szukającym zemsty na swoim oprawcy, przemocowym typie zatrzaśniętym głęboko w szafie.
Ale jest też Blue Jean, żeby było jasne, filmem pięknym. Oakley nakręciła go na taśmie 16 mm z jej intymną szorstkością; francuskiego autora zdjęć, Victora Seguina, polscy widzowie mogą kojarzyć z filmu Na pełny etat Erica Gravela. Kadry są tu zarazem zimne od niebieskości, bladego różu i surowej urody krajobrazu Tyneside, jak i rozpalone – wszystkie postaci są tu piękne, i każda inaczej. McEwen partneruje Kerrie Hayes w roli Viv, miśkowatej punkówy o miękkim sercu, ale też niebywałym poczuciu godności, zakorzenienia, odwadze kochania, także samej siebie i swojego miejsca na ziemi.
To film o gestach, włosach i ciuchach, o tym, jak Jean nosi swoje długie swetry, o tatuażach wokół sutków miękkich piersi Viv, splątanej niczym kotara czuprynie Lois (młoda szkocka aktorka Lucy Halliday, też świetna). To film o ciałach spiętych i wycofujących się, ale też o ciałach razem: w barze wypełnionym zawiesiną papierosowego dymu, w sali gimnastycznej, w dusznym pokoju nauczycielskim, w starej kamienicy, gdzie na lesbijskiej imprezie kobiety zdzierają gardła, wyjąc na parkiecie: „Maggie, Maggie, Maggie, Out, Out, Out!!!”.
To piękno pracuje tutaj podwójnie, jako seksowność sama w sobie, ale też kontra wobec martyrologii, zastygnięcia w obrazie cierpienia. Kino krzywdy i społecznej traumy często przemienia się w kino zemsty. Pytanie, co z kinem przebaczenia, kinem odkupienia, przyznania się do winy, w końcu – naprawienia swoich błędów na tyle, na ile się da? Przyzwyczailiśmy się do wykrzywionych kościelnych kliszy, makabrycznych obrazów pokuty; tymczasem w życiu rzeczywistość po krzywdzie rzadko jest tak widowiskowa.
Wzięcie odpowiedzialności za krzywdę, za uczynione świństwo – jest trudne, z definicji niewystarczające. I jest po prostu pracą. W Blue Jean ujęło mnie właśnie to – potraktowanie „nudnych” elementów narracji jako najbardziej fascynujących, stawiających najważniejsze pytania.