Alex Levy w najnowszym sezonie „The Morning Show” chce więcej niż tylko sławy i pieniędzy. Domaga się władzy. Jeszcze nie wie, co świat myśli o kobietach, które mają władzę. W sumie Magda Biejat mogłaby jej coś o tym opowiedzieć.
Walka o równość kobiet i mężczyzn jest bardziej niż nierówna i często skazana na porażkę. Ale fatalizm jeszcze nikomu nie pozwolił zwyciężyć.
„Wierzycie w feminizm jak dzieci w Świętego Mikołaja, a przecież władzy i praw nie dostaje się w prezencie. Trzeba je sobie wziąć” – usłyszałam kiedyś na imprezie, gdy jej najmniej imprezowa część przeniosła się do kuchni na tradycyjne, zwykle prowadzące donikąd dysputy polityczne przy papierosie.
czytaj także
Wyrok zapadł natychmiast: kobiety niewystarczająco się starają. Może nawet nie pragną wcale władzy, dlatego tak trudno jest im przebić się ze swoją agendą w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Słowem – tak jak i w przypadku innych spotykających je krzywd, na przykład gwałtu – same są sobie winne.
Zatrzymałam się na głodzie władzy, wpływów, sprawczości i widoczności, bo przypomniałam sobie o nim podczas seansu trzeciego sezonu The Morning Show – serialu, który ostatnio recenzowała na naszych łamach Aleksandra Kumala i który nasłuchuje echa #MeToo w amerykańskiej telewizji śniadaniowej.
Formuła medialna amerykańskiej śniadaniówki nieco różni się od polskich programów oglądanych znad owsianki lub jajecznicy. W USA naprawdę poważne reportaże i newsy idą w parze z gównodziennikarstwem najgorszego sortu, czyli takim, które pyta, jak zrobić idealne selfie na Tindera. Nad Wisłą dominuje raczej to drugie: treści rozrywkowe, by nie napisać: infantylne. To ważne, by zrozumieć, dlaczego akurat śniadaniówka ma tak mocną pozycję w Stanach.
czytaj także
Serial The Morning Show pokazuje, jak faktycznie wygląda dopominanie się o swój głos, gdy nie czeka się na to, aż pod choinką pojawi się zapakowany w lśniący papier megafon. Jeśli boicie się spojlerów, wróćcie do tego tekstu, gdy obejrzycie serial (szczerze polecam, choć produkujący go Apple mi za to nie zapłacił).
Alex Levy żąda miejsca przy stole
Jedna z głównych bohaterek, Alex Levy (Jennifer Aniston), to dziennikarka z wieloletnim doświadczeniem i sukcesami, gwiazda śniadaniówki. Levy żąda miejsca przy stole zarządu stacji UBA, by móc współdecydować o przyszłości medium, które tworzy. Władzy potrzebuje do podreperowania ego, zarabiania pieniędzy, ale także i przede wszystkim po to, by móc produkować treści, które nie robią widzom wody z mózgu i koncentrują się m.in. na prawach kobiet.
Mimo wielu swoich wad Levy chce robić dobre dziennikarstwo i potrzebuje do tego sprawstwa, jakie gwarantuje tylko wysokie miejsce w pracowniczej hierarchii. Poza tym, gdyby była kolesiem, nikt przecież nie pytałby, dlaczego próbuje piąć się do góry.
Krzesła decydentki nie może sobie jednak wziąć sama. Musi prosić szefa (mężczyznę) – Cory’ego Ellisona (Billy Crudup), a ten – rzecz jasna – jej odmawia, bo ma inny pomysł na ratowanie upadających mediów tradycyjnych i w roli rycerza na białym koniu obsadza innego faceta – Paula Marksa (Jon Hamm), miliardera z kosmicznymi ambicjami.
Gardzący dziennikarzami bogacz początkowo nie wzbudza sympatii Levy, która w planowanym przejęciu przez niego UBA widzi zagrożenia. Ma z nim polecieć w kosmos, ale ostatecznie zamiast tego wybiera realizację materiału o karaniu kobiet za pomocnictwo w aborcji.
Podobnego zdania – w kwestii przejęcia telewizji, a nie tego, co ma ona pokazywać – jest członkini zarządu stacji, ale Cory Ellison podstępnie się jej pozbywa, wykorzystując do tego notabene argumenty antydyskryminacyjne, tyle że związane z rasizmem, a nie seksizmem. Wszelkie obawy zaś zbywa charakterystycznym dla siebie śmiechem, bo tak bardzo wierzy w to, że lekiem na bolączki finansowe stacji jest zasilenie jej kasą od Marksa. Nie spodziewa się jednak tego, że nazwisko prywatnego przedsiębiorcy należy potraktować jak bezczelny chichot losu.
Człowiek będący połączeniem Elona Muska z Jeffem Bezosem nie ma nic wspólnego z socjalizmem i autorem Kapitału, bo ani myśli o tym, by wraz z pieniędzmi tchnąć w UBA życie, które pozwoli dziennikarzom zachować resztki niezależności, realizować misję dostarczania rzetelnych informacji i działania w imię dobra publicznego, a Cory’emu – utrzymać dotychczasową fuchę.
Boomerzy na bagnety [o „Czułości” Piotra Fiedlera i serialu „Warszawianka”]
czytaj także
Alex znów trafia na niewłaściwego faceta
Paul Marks liczy tylko własne zyski. Chce więc rozparcelować UBA i powyprzedawać je, tworząc kolejne intratne biznesy uganiające się nie za wolnością prasy i słowa, lecz rynku – i ukryć brzydką prawdę o kłopotach własnej firmy, mającej podbić pozaziemskie przestrzenie. Niezależne media tylko by mu w tym przeszkadzały.
Paradoksalnie uwagę Marksa szybko zdobywa zbywana przez Ellisona Levy. Dziennikarka, przekonując się po raz kolejny o tym, że sama znaczy nic albo za mało, by być traktowana poważnie, wpada w ramiona zamożnego typa i tam szuka poczucia własnej wartości, bezpieczeństwa oraz – szans na rozwój kariery. Dostaje od niego propozycję założenia „czegoś na własnych zasadach” po tym, jak UBA – medium z kilkudziesięcioletnią historią – zostanie zlikwidowane. Alex nie dostrzega w tym konfliktu etycznego ani żadnego podstępu.
Przystaje na warunki swojego nowego ukochanego, a gdy dowiaduje się o tym jej obecny szef, słyszy od niego, że – jak zwykle – powierza swój los w ręce niewłaściwego faceta po tym, jak wcześniej sypiała z drapieżcą seksualnym. A taka chciała być przecież niezależna jako osoba decyzyjna w zarządzie. No właśnie, chciała, ale Ellison jej nie pozwolił i sam się na tym prawie przejechał. Prawie, bo Levy ostatecznie przegląda na oczy, rezygnuje z romansu i za sprawą nieoczywistych (tak się składa, że międzykobiecych) sojuszy znajduje inne rozwiązanie problemów będącej w kryzysie UBA. Ta łączy się z inną telewizją, unikając unicestwienia.
Kobiety łączą siły
Aż chce się zakrzyknąć: „media i świat – uratowane przez kobiety!”. Ale wiemy, że rzeczywistość nie jest tak prosta, zaś twórcy The Morning Show szykują kolejny sezon, co sugeruje, że na utopię nie ma co liczyć. Tego, co dzieje się po happy endzie, jeszcze nikt nie zekranizował. I tak nie stanie się również tym razem. Bez dramy nie ma show. Niemniej jednak fakt, że kobiety łączą siły, a to przynosi coś dobrego, jest nie do przecenienia i zignorowania. Może w ogóle w solidarności broniącej ideałów tkwi cały sekret. Nie wiem, czy jestem aż tak naiwna, ale chciałabym w to wierzyć.
Debiutantki [o „How to Have Sex” i „Absolutnych debiutantach”]
czytaj także
Patrząc na zmagania Levy, nie mogłam jednocześnie przestać myśleć o tym, że skuteczność kobiecego uporu w dużej mierze determinuje męska władza. I że jej przejęcie na warunkach innych, niż dyktuje to patriarchat – czyli niewrogie i nieprzemocowe – okazuje się wielkim wyzwaniem. Można być na nie zupełnie niegotową, można zmęczyć się waleniem głową w twardy mur. Trudno się więc dziwić, że wcale nie aż tak wiele z nas próbuje go rozwalić.
Mimo wysiłków entuzjastów psychologii ewolucyjnej na pewno nie da się tego wytłumaczyć biologią. Raczej kulturą i wychowaniem, jeśli spojrzymy najpierw na to, jak dziewczynki (lub generalnie dzieci z nieuprzywilejowanych czy dysfunkcyjnych rodzin) latami skutecznie zniechęcano do rozwijania w sobie pragnień i aspiracji, które wiązałyby się z sięganiem po coś, co do nich z góry nie przynależy, a jednocześnie rozliczano z bycia kowalkami swojego losu, czyli całkowitej odpowiedzialności za niego.
Przypis z Polski
„Gazeta Wyborcza” przypadkiem udowodniła jednak niedawno, że jest zupełnie odwrotnie. Kobieta i mężczyzna mogą mówić to samo na ten sam temat, zajmować podobne funkcje, ale wysoce prawdopodobne jest, że usłyszą o sobie zupełnie różne opinie. Przekonali się o tym komentujący dla „Wyborczej” odmowę podpisania umowy koalicyjnej przez partię Razem Magdalena Biejat i Adrian Zandberg. Ona – zgodnie z oceną internetowej publiki – nie uprawia poważnej polityki, tylko daje pokaz dziecinady i naiwności, wywołując w czytelnikach wściekłość i gniew. On – ma rację, jest głosem rozsądku, więc spotyka się z aprobatą i uznaniem. Ale i tak powiecie, że to feministki mają fioła na punkcie płci i że parytety są w takim razie niepotrzebne, skoro lud przemówił, że nie chce kobiet w polityce ani gdziekolwiek indziej.
Gdy kobiety słyszą, że lepiej byłoby, żeby znały swoje miejsce, nie wychylały się, a najlepiej zostały w domu – dosłownie i symbolicznie – bo sfera publiczna jest niebezpieczna i przeznaczona dla silniejszych (domyślnie: mężczyzn, bez których nic nie znaczą), prawdopodobnie czują niemoc.
Gdy jednak zdarzają się jednostki gotowe łamać te przykazania, muszą być przygotowane na to, że spotka je kara w postaci hejtu i najróżniejszych tortur dyskredytacji i poniżenia, choć zewsząd będą obok wyzwisk słyszeć też unurzane w micie merytokracji hasła: „przecież chcieć to móc”, „jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz” i „płeć nie ma znaczenia, liczą się kompetencje”.