Kraj

Rudy? Po Marszu Miliona Serc wybierzmy Czerwonego

Marsz został uratowany przez Lewicę. Gdyby nie Czarzasty z Biedroniem, imponujący wysiłek organizacyjny chadeków poszedłby w piach, a gigantyczna publiczność (to jedyny konkret na koncie KO) dostałaby od pryncypałów garść retorycznych pustaków w podzięce.

„Imponujące, co się stało z waszymi włosami” – zażartował Donald Tusk podczas wystąpienia otwierającego marsz. Była to odpowiedź na transparenty eksponowane przez uczestniczki: „Jestem ruda” i „Załoga Rudego”.

Jakkolwiek ujmująco brzmiała ta wymiana dowcipów między wodzem a bonapartystkami, czujny obserwator powinien uważać. Uzasadnione bowiem jest podejrzenie, że kobiety w rudych perukach będą zaiwaniać za miskę ryżu w kampanii wyborczej Ryżego. Ostatecznie zaś zgodzą się na transakcję: garść mglistych obietnic i pustych ogólników zamiast konkretów na temat realnie lepszej przyszłości.

Marsz Miliona Serc: „Idziemy z różnych stron, mamy różne biografie, ale mamy jeden cel”

Symptomatyczne są w tym układzie role, jakie wyznaczono dwóm kobietom w teatrze ideologicznym, zdominowanym przez mężczyzn. Na początku marszu Tusk zaanonsował dającą do myślenia alegorię. Była to „najmłodsza” kandydatka na posłankę, której imię pomylono, o nazwisku nie wspomniano wcale, podkreślono natomiast, że jest „gorliwą katoliczką”. Podobną funkcję spełniła dziesięcioletnia Lena Budka na scenie docelowej. Reprezentowała tam grupę dzieci, które zagrały w spocie wyborczym pod hasłem „Głosujcie dla nas”. Okazało się jednak, że koniec końców Lena robi to wszystko „dla taty”.

Uogólniając – rama całej imprezy była beznadziejnie konserwatywna. W trakcie marszu można było posłuchać rocka, ale na mecie zapędzono wszystkich do hymnu. Tusk z Trzaskowskim ględzili o „wspólnocie”, „tradycjach” i oczywiście o Piłsudskim. „Tu jest wspólnota narodowa, tu jest naród”. „Niczego piękniejszego nie dostaniemy od Opatrzności niż nasza ojczyzna!” Program? Nie ma znaczenia. Liczy się po prostu „Polska”.

Donald Tusk na Marszu Miliona Serc. Fot. Jakub Szafrański

To był przekaz dziadka dla Leny, której wlepiono flagę i kazano drałować przy refrenie „Ojczyznę kochać trzeba i szanować, nie deptać flagi i nie pluć na godło” – zapomniawszy, że tę piosenkę T.Love zrodziła niegdyś antyojczyźniana ironia.

Jeśli nie z Rudym, to z kim? 

W takiej ramie zabrakło miejsca na choćby okruch postępowego konkretu. Nie dziwi więc, że Barbara Nowacka nawet nie szepnęła o prawie do aborcji. Jako lewica koncesjonowana dostała parę sekund na lawecie, wydusiła z siebie piskliwe „Cześć, Donald!”, bąknęła coś o „równych prawach” i wyparowała. Ciszej nad tą trumną.

Czarzasty: Pierwszego października będzie tak, jak zdecyduje pan Tusk

Marsz jednak został uratowany przez Lewicę. Gdyby nie Czarzasty z Biedroniem, imponujący wysiłek organizacyjny chadeków poszedłby w piach, a gigantyczna publiczność (to jedyny konkret na koncie KO) dostałaby od pryncypałów garść retorycznych pustaków w podzięce.

Na szczęście Czarzastemu udało się uderzyć konkretnie. Współprzewodniczący Nowej Lewicy jest zwyczajowo malowany jako blady aparatczyk, ale tym razem miał do dyspozycji nie tylko czerwony pulower. Z ogniem wyrecytował odważny program wyborczy, mówiąc głośno, z wiarygodną wiecową chrypą to, czego mydłek pokroju Trzaskowskiego ani stary asekurant Tusk nie powiedzą za Chiny.

„Wara od kobiet!”, „Rozwiązać konkordat!” – to komunikat dla kleru. Aborcja oczywistym prawem, podobnie jak mieszkanie. Szkoła ma być wolna od religii, za to z posiłkami dla dzieci. Edukacja bez zamordyzmu, a kultura bez cenzury.

Pakiet tych postulatów był jak hakerski koń trojański, który przejął kontrolę nad ideową wymową marszu, a przynajmniej zdeklasował retorycznie liderów Platformy (ale o tym nie napiszą „Wyborcza” i „Newsweek”). Czarzastego wsparł Biedroń, rzucając pomysł, by rondo Dmowskiego stało się rondem Praw Kobiet. Hasło zagrało mocniej od „patriotycznych” sloganów Tuska (choć byłoby bardziej wiarygodne, gdyby wśród czerwonych znalazła się kobieta) – i przez kilka wymownych chwil zgromadzeni skandowali razem z czerwonymi „Zwyciężymy! Zwyciężymy!”

Jaki populizm mógłby nam pomóc?

W tej atmosferze wraca pytanie o formę i treść pożądanego populizmu. Wbrew mniemaniu, na którym żeruje Tusk, skuteczny populista wcale nie musi być kimś, kto zredukował politykę do sprytnego lawirowania między sprzecznymi oczekiwaniami roszczeniowych mas. I rozgrywa te oczekiwania, żeby forsować politykę cynicznie konserwatywną.

Jak twierdził Ernesto Laclau, istotą pożądanego populizmu jest realnie antysystemowe żądanie, które dysfunkcyjnemu systemowi umie przeciwstawić ideę nowej całości. W Polsce powinno być jasne, że z takim żądaniem nie wystąpi żadna formacja odwołująca się do katolickiej, nacjonalistycznej i kapitalistycznej tradycji. Populizm endecki i wolnorynkowy są podróbkami populizmu, które wprzęgają masy w stare kieraty ideologiczne, ekonomiczne i polityczne.

„Świeckie państwo!” – dziś to jedyny postulat realnie i całościowo antysystemowy. Świeckie państwo rozumiane jako zrzeszenie obywateli wolnych od tyranii religii, nacjonalizmu oraz „wolnego rynku”. Świeckie państwo inwestujące w solidaryzm społeczny.

Z takim hasłem wystąpił na marszu Czarzasty. Moim zdaniem to naprawdę wystarczający powód, by zamiast rudych poprzeć masowo czerwonych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Kozak
Tomasz Kozak
Marksista
Łączy sztuki wizualne z filozofią, literaturoznawstwem i naukami politycznymi. Autor książek: Wytępić te wszystkie bestie? (2010), Akteon. Pornografia późnej polskości (2012), Poroseidy. Fenomenologia kultury trawersującej (2017). Aktualnie pracuje nad książką inspirowaną zaproponowanym przez Marka Fishera pojęciem libertariańskiego komunizmu.
Zamknij