Trzeba być wielkim malkontentem, żeby nie zauważyć zmiany jakości tych protestów, akceptacji dla tysiąca różnych haseł, wielopokoleniowości, tego, że w przemowach nie zabrakło praw kobiet, LGBT, nauczycieli i wycinania lasów.
Marsz 4 czerwca jeszcze jakiś czas temu wydawał się mnie i części mojej lewicowej bańki trochę obciachowy. Jeszcze kilka lat temu, przed 2020 rokiem kojarzyłby mi się z piosenką Czarny walc (pamiętacie, rany boskie?), Murami Kaczmarskiego i przaśnymi hasłami o Kaczorze dyktatorze. Zresztą nie tylko estetyka czy dyskryminujący język przeszkadzały młodemu pokoleniu na marszach KOD-u.
Zapowiadany od tygodni protest miał jednak grać na te główne siły opozycji (KO) z jednej, na polaryzację – z drugiej strony. A jeśli ktoś od lat czuje się w tym kraju mniejszością – polityczną, ze względu na orientację czy stu innych powodów, polaryzowanie sporu wokół osi Kaczyński–Tusk wydaje mu się, i słusznie – bardzo szkodliwe. Ten spór nie jest o nas. Ten spór trzyma wszystkich nas w klinczu.
Ostatnie osiem lat to czas protestów. Już w ciągu pierwszego roku rządów PiS można było się porządnie nimi zmęczyć. Poza członkami KOD-u na ulice wychodziły pielęgniarki, nauczyciele, zwolennicy wolnych sądów, młodzież zwracająca uwagę na klimat, osoby LGBT+ i ich sojuszniczki, no i najbardziej – kobiety. To ich dotychczas na ulicy było najwięcej, zwłaszcza pamiętnej pandemicznej jesieni 2020 roku. Miasto opanowały wtedy bezładne, oddolne marsze, swobodne dyskoteki na świeżym powietrzu, dowcipne, ale też rozpaczliwe hasła.
Cały ten krótki karnawał wygasał w asyście policyjnej przemocy i depresyjnej aurze pandemii. Ale został w nas bardzo głęboko, na tyle, że sondaże wykazywały wyraźnie – Polacy są w miażdżącej większości (83,7 proc.) za liberalizacją obowiązującego prawa, a aż 56,8 proc. chce, aby aborcja była możliwa do 12. tygodnia życia płodu. W dodatku był to jedyny moment, w którym słupki poparcia dla PiS spadły o 5 punktów procentowych, i te punkty nie zostały odrobione już nigdy.
czytaj także
Przez tyle lat można było tylko marzyć, że wszyscy uczestniczący w tych protestach i demonstracjach zbiorą się w końcu na marszu całej opozycji, wybierając symboliczną, kojarzącą się z odzyskaniem demokracji datę pierwszych, niemal wolnych wyborów – 4 czerwca. I faktycznie, nie mogłam w to do końca uwierzyć, ale na marszu był strajk kobiet, starzy kodziarze i kodziarze młodzi i potomkowie kodziarzy, mnóstwo tęczowych flag, flagi ukraińskie, ZNP, inni związkowcy z wuwuzelami, ludzie protestujący przeciwko CPK, ludzie z przekazem prodrzewnym i prozwierzęcym, partia Razem, tygodnik „Nie” i wszyscy od Kaczora dyktatora też. Skandowali jednak częściej hasła znane nam z 2020 niż te z 2016.
Pół miliona ludzi sparaliżowało miasto, po sieci krążyły zdjęcia z metra, które nie nadążało z zabieraniem pasażerów z pośrednich stacji, dlatego próbowano korzystać z niego w taki sposób, aby dostać się do środka wagonu z końcowych przystanków. Było słonecznie, raczej pogodnie niż ponuro, witalnie i ekspresyjnie. Morze ludzi przytłaczające, tłum skandował momentami po prostu „idziemy”, bo dwie godziny czekaliśmy na to, żeby w ogóle wyjść z alei Szucha.
Może i przypłacę to udarem, ale pierwszy raz od dawna czułam się częścią bardzo różnorodnej, gigantycznej całości. I pasowałam tam, nawet jeśli moje transparenty zawierały hasła dość abstrakcyjne („Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie”, tytuł książki Herty Müller) albo zbyt śmiałe jak na ten skrawek Europy postulaty (8000+ dla nauczycieli). Udało mi się zrobić fotografię, na której flagi – tęczowa, niebinarna i europejska – sąsiadują obok kolejnego typowego hasła „o kaczce”.
Nigdy nie byłam i nie będę za jedną listą, ograniczenia polaryzacji i ich siłę rażenia przeżyłam boleśnie kilka lat temu, jeszcze jako polityczka, na własnej skórze. Ale jednak uważam, że coś drgnęło. Ludzie potrzebują zmiany tak bardzo, że są gotowi iść razem, nawet w obecności transparentów, na które się krzywią. Ja też marudziłam na wiele z nich, na to, że na czele marszu ustawiono trzech mężczyzn, i na to, że ludzie korzystali z wuwuzeli, a uważam, że wtedy jest stanowczo za głośno.
czytaj także
Ale naprawdę, trzeba być wielkim malkontentem, żeby nie zauważyć zmiany jakości tych protestów, akceptacji dla tysiąca różnych haseł, wielopokoleniowości, tego, że w przemowach nie zabrakło praw kobiet, LGBT, nauczycieli i wycinania lasów. Tego, że zaczęło krążyć hasło „jeśli klasa średnia skorzystała ze zbiorkomu, to faktycznie dni tego rządu są policzone”. Wreszcie – trudno nie docenić, że wizja Polski wynikająca z tego marszu znacznie przerasta próby jej politycznego zramowania. Podjął ją nie tylko Tusk, ale przede wszystkim obóz władzy, prezentując to wydarzenie jako „marsz starych lisów”. Każdy, kto był w niedzielę w Warszawie, wie, że już nie da się dłużej – po obu stronach – utrzymać takiej narracji.
I że na razie lepszej perspektywy na Polskę niż ta, która wychodzi z tego marszu – nie ma.