Muzyka, Weekend

Świat dogonił metal. Dziś metalowcy mogą powiedzieć „a nie mówiliśmy?”

Gdy dwa lata temu trwały protesty pod kościołami albo gdy pojawiały się głosy, by inaczej ułożyć stosunki państwa z Kościołem, koledzy metalowcy mówili: „i co, nie mieliśmy racji? Od dawna o tym mówiliśmy, ale ludzie nas traktowali jak niepoważnych gówniarzy. A teraz politycy i ważni publicyści mówią to, co my w wywiadach w zinach na początku lat 90”. Z Jarkiem Szubrychtem, autorem książki „Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu”, rozmawia Jakub Majmurek.

Jakub Majmurek: Czym jest metal: gatunkiem muzycznym, subkulturą, sektą, stylem życia, filozofią?

Jarek Szubrycht: Próbowałem napisać na ten temat kilkaset stron, a ty mi każesz odpowiedzieć jednym słowem. A nawet w książce nie wyczerpałem tematu, bo jak zaznaczam, piszę w niej o swoim osobistym doświadczeniu metalu. Tych odpowiedzi może być wiele, bo metal to zjawisko wielowątkowe, ma wiele twarzy. Niesie ze sobą wiele różnych, często sprzecznych wartości. Każdy może sobie wydeptywać w metalu swoją własną ścieżkę.

Tym, co łączy wszystkie te drogi, jest pewna bezkompromisowość. Metal dociska do ekstremum emocje, treści, ale też formę muzyczną. Ta granica ekstremy ciągle się przesuwała, to, co uchodziło za ekstremalne i radykalne w formie i treści w latach 70., dziś wydaje się niewinną igraszką nie tylko metalowcom, ale całej popkulturze, zostało oswojone przez mainstream. Metal ma jednak tę właściwość, że próbował się wymykać oswojeniu przez główny nurt kultury i wymyka się do dziś, chyba skutecznie. Więc najkrócej mówiąc: metal jest zamiłowaniem do ostrych wrażeń.

Metalu nie da się słuchać ironicznie?

Oczywiście, że się da, zależy, kto słucha. Dla mojego pokolenia, które wchodziło w metal w latach 80. w wieku pacholęcym, nie było o tym oczywiście mowy, ale taka jest chyba specyfika tego wieku, że nie odbiera się rzeczy ironicznie. Tarcza ironii, która dziś jest tak powszechna w postrzeganiu świata, nawet wśród ludzi małoletnich, ma chyba chronić przed obnażaniem wrażliwości, przed zranieniem.

Wtedy mniej potrzebowaliśmy ironii, bardziej poczucia przynależności, a jednocześnie, paradoksalnie – metal jest pełen paradoksów – poczucia odrębności. Z jednej strony wszyscy byliśmy tak samo ubrani, słuchaliśmy tych samych zespołów, powtarzaliśmy te same teksty, a jednocześnie na poziomie rodziny, szkoły byliśmy inni, unikalni. Być może inni byliśmy jeszcze przed metalem, ale to metal pozwalał nam nosić tę inność z dumą, zamiast z nią uciekać. Metalowy „mundur” był jak upierzenie, które ma odstraszać agresora, sugerując: „ten osobnik jest niebezpieczny”.

W swojej książce Skóra i ćwieki na wieki opisujesz dorastanie w metalowej subkulturze w Dukli na Podkarpaciu w czasach późnego Jaruzelskiego. Byliście pierwszym pokoleniem polskich metalowców?

Tak, w połowie lat 80. najstarsi fani metalu byli koło dwudziestki, a ja byłem jeszcze w podstawówce, ale to wciąż była różnica raptem kilku lat, da się nas zaliczyć do jednego pokolenia. Byliśmy pierwszym pokoleniem, bo przed TSA żaden zespół w Polsce nie identyfikował się jako metalowy. Na świecie ten gatunek okrzepł na początku lat 70., gdy pierwsze płyty wydawał Black Sabbath, u nas trochę potrwało, zanim ktoś podniósł sztandar. Bo nawet jeśli ktoś wcześniej grał ciężko, to nie identyfikował się z tym gatunkiem. Metalową muzykę grał np. Test z Wojciechem Gąssowskim – bardziej znanym z przeboju Gdzie się podziały tamte prywatki – ale nigdy nie określał się jako zespół metalowy.

TSA tak właśnie się w pełni identyfikowało?

Tak, śpiewali nawet piosenki, gdzie wyrażali wprost metalową tożsamość. Jako pierwsi przyjęli metalowy wizerunek, który cała reszta próbowała naśladować. Boom na TSA to był początek metalu w Polsce, ja z racji metrykalnych załapałem się na koniec tego boomu.

Okudżawa, Kaczmarski… Zappa?

Skąd w Dukli w latach 80. czerpało się informacje o subkulturze metalowej?

Jednym z podstawowych rozsadników był Jarocin. Do Jarocina z każdego, najdalszego krańca Polski jechał jeden, dwóch emisariuszy, chłonął, co się tam działo, a potem opowiadał o tym swojej ekipie w takich miejscach jak Dukla. Najpierw o TSA, potem na przykład o pierwszych koncertach Kata.

W PRL metal był obecny w mediach?

Było go niewiele. O ile TSA było jeszcze traktowane poważnie, o tyle sam metal, a szczególnie jego bardziej radykalne formy, był raczej wyszydzany. Takie media jak „Magazyn Muzyczny” pisały o rzeczach, które były duże za oceanem, ale niekoniecznie były kochane przez polskich fanów, jak choćby Van Halen.

Dopiero w drugiej połowie lat 80. media zaczynają nadążać za rosnącą popularnością gatunku. Na przełomie lat 80. i 90. metal był najpopularniejszym gatunkiem wśród młodych ludzi, tak jak obecnie najpopularniejszy jest hip-hop. O metalu pisały więc nie tylko media muzyczne.

Dla mnie nieocenionym źródłem wiedzy był tygodnik harcerski „Na przełaj”. Oni wyczuli, że to temat interesujący młodzież, choć pisali też sporo o punku, hardcorze, ruchach ekologicznych. Pismo, które miało wychowywać młodych ludzi na przykładnych obywateli socjalistycznej ojczyzny, stało się pod koniec lat 80. podstawowym nosicielem treści kontrkulturowych. W końcu metal pojawia się też w radiu, skąd przegrywamy go sobie i wymieniamy się kasetami – to było podstawowe źródło dostępu do muzyki przed rozkwitem piractwa na początku lat 90.

Płyty metalowe z archiwum Jarka Szubrychta

Każdy strzęp informacji był na wagę złota, oglądało się każde zdjęcie, studiowało, jak każdy muzyk wygląda, jakie ma buty, jaką kurtkę. Próbowaliśmy sobie zorganizować „umundurowanie” w warunkach socjalistycznej gospodarki niedoboru. Skórzana kurtka była poza zasięgiem, ale już dżinsową katanę dało się jakoś załatwić. Kowbojek w PRL w ogóle nie było, o glany było trudno, dlatego ulżyło nam, kiedy przyszła era thrash metalu – jego gwiazdy grały w trampkach, które już się dało skombinować.

Czym metale różnili się od innych subkultur, na przykład punków? Myślałeś czasem, czemu sam nie zostałeś punkiem? Czego szukali ludzie, wchodząc właśnie w subkulturę metalu?

Jeśli chodzi o mnie, myślę, że mój wybór nie był tak naprawdę do końca mój, podobnie jak wielu innych nastolatków podatnych na wpływy zewnętrzne, zwłaszcza grupy rówieśniczej. Olbrzymią rolę odgrywało środowisko: czy dorastałeś na ulicy, gdzie mocna była ekipa metalowa, czy nie. Gdyby na moim podwórku była mocniejsza ekipa punkowa, mógłbym pójść w takie klimaty. Zresztą punka zawsze słuchałem, podobnie jak moi znajomi, ale identyfikowaliśmy się z inną subkulturą.

A jeśli chodzi o to, czego ludzie w tym szukali, to metal jest wielowątkowy. Także w latach 80. oferował wiele prędkości i wiele dróg. Mogłeś iść więc zupełnie inną drogą niż twój kolega z ekipy. Fan Venomu i Kata niekoniecznie dzielił światopogląd z fanem Iron Maiden, a jednocześnie czuliśmy się częścią jakiejś szerszej wspólnoty.

Jako nastolatkowie żyliśmy w burzliwych czasach, gdy w domu i szkole czuło się napięcie związane z trzeszczącym PRL-em i niepewność, co będzie dalej, a potem chaos i brutalność czasów transformacji. Metal oferował od tego wszystkiego ucieczkę – po prostu. Od wyzwań, o których wiedzieliśmy, że nas dotyczą, ale nie byliśmy w stanie stawić im czoła albo nie wiedzieliśmy, jak to zrobić, a czasem po prostu nie chcieliśmy mieć z nimi nic wspólnego. Dzięki metalowi można było uciec do innego, zamkniętego świata, gdzie można było dać upust często bardzo negatywnym emocjom.

W pewnym momencie stawiasz w książce hipotezę, że być może ludzie, których w latach 80. szczególnie przytłaczała pogadanka partyjnego funkcjonariusza, szli w stronę punka, a ci, którym trudno było znieść spotkania z księdzem katechetą, w stronę metalu. Polski metal miał, a może ma nadal, wyraźnie antyklerykalny, wolnomyślicielski wymiar? To faktycznie przyciągało do niego fanów?

Myślę, że na wczesnym etapie metalowych fascynacji, gdy jest się piętnastolatkiem z dość ograniczoną zdolnością do refleksji, to niekoniecznie było decydujące. Jednak nie bez powodu metal, który niósł treści antychrześcijańskie, ikonografię satanistyczną czy okultystyczną, był bardzo popularny w Polsce już w latach 80. i do tej pory polski metal ma o wiele mocniejszy sznyt „piekielny” niż metal w ogóle, jako globalne zjawisko.

Zespołów, które niosą takie treści, jest w Polsce relatywnie dużo i są one popularne wśród fanów. Trzy z czterech największych polskich zespołów metalowych – Kat, Vader i Behemoth – należą właśnie do tego nurtu.

Z czego to wynika?

Już w Polsce lat 80. Kościół był bardzo silny, po 1989 roku jego rola została w dodatku politycznie usankcjonowana. „Szatański” metal był rodzajem jakiejś młodzieńczej reakcji na te zjawiska. Jeśli spojrzymy za południową granicę, do braci Czechów, zobaczymy, że tam podobne treści są o wiele mniej istotne na scenie metalowej. Owszem, Czesi mają ważny pionierski zespół black metalowy Master’s Hammer, ale nawet on podchodził do tematu w poetyce wybitnie groteskowej. U nas z wymienionej trójki pewne elementy ożywczej groteski miały tylko teksty Kata.

Kościół nie odgrywa w Czechach żadnej istotnej roli w państwie, więc małolaci nie mają potrzeby wygrażać pięścią Panu Bogu i szokować katechetkę okultystycznymi symbolami.

Norwegii też daleko od polskiego klerykalizmu, a jednak to tam narodził się najbardziej ekstremalny, antychrześcijański black metal.

Wiele tęgich głów dumało, dlaczego tak się stało. Teoria, która wydaje mi się przekonująca, mówi, że tamtejsi metalowcy utożsamili – zresztą nie bez racji – chrześcijaństwo z mieszczańskim status quo. Norweski black metal był rebelią przeciw drobnomieszczaństwu, przeciw regułom społecznym, przeciw światu, który zawiódł młodych ludzi, a który oni wiązali z chrześcijaństwem.

Z racji tych wszystkich treści metal budził często panikę moralną, w trakcie paniki satanistycznej w Stanach był wymieniany jako jeden z czynników ryzyka. Sam pamiętam lekcje religii z połowy lat 90., podczas których rozdawano nam broszurki z listą „propagujących satanizm” zespołów, i tam zawsze było Judas Priest i Black Sabbath. Czy mieliśmy taką naszą własną panikę w Polsce?

Na pewno nigdy nie przybrała takich rozmiarów jak w Stanach. Mieliśmy dwie nakładające się na siebie fale polskiej satanic panic powiązane z muzyką. Pierwsza czerpała inspiracje z tego, co działo się za oceanem. W latach 80. ze Stanów razem z darami charytatywnymi przypływały do Polski materiały przestrzegające amerykańską opinię publiczną przed zgubnym wpływem szatana i muzyki rockowej. Te materiały były potem tłumaczone, najczęściej dość nieudolnie, i kolportowane przez Kościół – stąd mogły się wziąć te broszurki, które pamiętasz z religii. One dziś zresztą wypływają w niespodziewanych miejscach.

Czekając na prześladowanie Muńka Staszczyka

Na przykład w książkach Wojciecha Roszkowskiego.

Tak, na przykład tam. Ale też jako duchologiczne memy w internecie. Wspomnianym przez ciebie gwiazdom gatunku towarzyszyły ostrzeżenia przed zespołami, których w Polsce nikt nie znał. Często z podobnych materiałów w ogóle dowiadywaliśmy się o istnieniu zespołu, którym warto się zainteresować. W tych broszurach pojawiały się też ostrzeżenia przed młodzieżą, która gra w Zamki i smoki – nikt w Polsce nie wiedział wtedy, co to jest Dungeons and Dragons. Wiele osób zainteresowało się w ten sposób RPG.

Także w latach 80. TVP emituje dokument Oto Ameryka, gdzie pojawia się temat wyznawców szatana, czarne msze – materiał miał niby przestrzegać przed patologiami Ameryki, ale był też bardzo – jak byśmy dziś powiedzieli – baitowy, szukający taniej sensacji. Poruszenie po emisji tego dokumentu nakłada się na wydarzenia z Jarocina, a konkretnie występ zespołu Test Fobii Kreon. Wokalista złamał na scenie krzyż z listewek. Ten krzyż był co prawda odwrócony, bo Kreon twierdził, że ostrzega przed satanizmem – wśród zespołów fascynujących się okultyzmem były i takie, które ostrzegały przed nim swoich słuchaczy. Wokalista, Zaran, próbował to tłumaczyć, ale nikt go nie słuchał, złamanie krzyża złamało mu karierę.

Tymczasem tuż obok występował Kat, gdzie Roman Kostrzewski otwarcie wielbił szatana i mówił „tak, jestem satanistą”. Ale to już tak mocno nie rezonowało, panika moralna na ogół nie jest racjonalna. Kostrzewskiego nigdy nie udało się utopić w łyżce święconej wody.

A kiedy była druga fala polskiej satanic panic?

Jakąś dekadę później, w latach 90. Pierwsza miała charakter miejskiej legendy, ludzie bali się satanistów, ale nikt żadnego tak naprawdę nie znał. Druga opierała się na rosnącej popularności black metalu. Z kilkuletnim opóźnieniem do polskich mediów głównego nurtu dotarły wiadomości z norweskiej sceny: płonące kościoły, krwawe porachunki, w wyniku których życie z ręki swojego kolegi z zespołu stracił faktyczny założyciel sceny black metalowej, Øystien Aarseth, znany jako Euronymous. Fani w Polsce wiedzieli o tym od dobrych kilku lat, szersza publiczność nie.

Te wszystkie doniesienia wystraszyły dobrych ludzi, obawiających się, że podobne wydarzenia mogą mieć miejsce w Polsce, że muzyka może nakłonić młodych ludzi do zbrodni. Jakby na potwierdzenie tych słów wydarzyła się tragiczna zbrodnia w Rudzie Śląskiej, gdzie dwóch młodych ludzi zamordowało dwoje innych. Byli fanami metalu i uważali, że popełniają zabójstwo rytualne. Większość mediów podawała informacje o sprawie w sposób bezrefleksyjny, szukając kozła ofiarnego, i przez chwilę metal – zwłaszcza death i black metal – znalazły się na cenzurowanym. Politycy obiecywali zająć się tematem, ale w końcu sprawa rozeszła się po kościach.

Czas zjeść bogaczki? Na pewno przestać je podziwiać. Nawet ciebie, Taylor

Jak sądzisz, dlaczego?

Były lata 90., czas chaosu, brutalności, przemocy. Ludzie wtedy nie potrzebowali diabła i black metalu, żeby się nawzajem mordować. Media i politycy znaleźli szybko nowe obiekty zainteresowań.

Z tego, co piszesz, wynika też, że w okolicach tej drugiej paniki metal przestał być gatunkiem „zadymiarskim”, fani zaczęli się uspokajać. Dziś uchodzi za gatunek w zasadzie „bezpieczny”, metalowcy nie zdemolują miasta po koncercie. Z czego wynika ta przemiana? Publiczność metalowa stała się bardziej inteligencka, bardziej średnioklasowa?

To wypadkowa kilku zjawisk. Do połowy lat 90. metal był muzyką przede wszystkim młodych mężczyzn buzujących testosteronem. Raczej nie z klasy średniej, bo kto widział wtedy klasę średnią? Może gdzieś w dalekiej Warszawie albo w Krakowie… Czasy były dzikie, pełne przemocy, więc i w tym środowisku było jej sporo, chociaż łatwiej było dostać w zęby na dyskotece niż na metalowym koncercie.

Później metal stał się zjawiskiem w pełni egalitarnym, przenikającym wszystkie grupy społeczne, ale więcej w nim było studentów niż uczniów zawodówek również dlatego, że zawodówki polikwidowano, za to wszyscy poszli na studia.

Poza tym ucywilizowała nam się branża koncertowa. W pewnym momencie pojawiła się profesjonalna ochrona w klubach i na festiwalach, wcześniej zdarzało się, że ludzie, którzy mieli dbać o bezpieczeństwo, sami prowokowali zadymy. Mimo wszystko uważam, że fatalna opinia metalowców jako środowiska niebezpiecznego, pełnego przemocy nigdy nie była zasłużona, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo jak się jest fanem Cannibal Corpse albo Slayera, lepiej niezasłużenie uchodzić za łobuza niż zasłużenie za ciepłego misia.

Opisujesz też w książce, jak fani stworzyli sobie alternatywny obieg dystrybucji metalowych treści robiony metodą DIY: oparty na zinach, przesyłanych tradycyjną pocztą ulotkach, wzajemnym przegrywaniu kaset. Ten alternatywny obieg miał jakieś ideowe uzasadnienie – jak w punku – czy był po prostu pragmatyczną odpowiedzią na niedostatki rynku?

To była odpowiedź na niedostatki rynku. W ogóle na początku lat 90. rynek, a przynajmniej mainstream, po raz pierwszy udławił się metalem. Gatunek był tak popularny, że największe światowe wytwórnie chciały mieć w swoich katalogach nawet wykonawców death metalu, kontrakty podpisywały takie zespoły jak Morbid Angel.

Szybko okazało się jednak, że wielkie wytwórnie po prostu nie potrafią sprzedawać tej muzyki. Radzą z tym sobie gorzej niż mniejsze, zajmujące się wyłącznie metalem. Wielkie firmy dostawały nagle do promowania treści, które i muzycznie, i tekstowo były dla nich po prostu zbyt radykalne, nie chciały ich grać żadne stacje radiowe. O ile jeszcze Testament czy Metallica były gotowe napisać „metalową balladę” pod radio, to taki Cannibal Corpse nie miał najmniejszej ochoty choćby spróbować. Bardzo szybko więc wielkie wytwórnie zaczęły zwalniać zespoły z kontraktowych zobowiązań.

Fanziny z archiwum Jarka Szubrychta

Dziś może byłoby łatwiej. Dziś na przykład każdy może sobie włączyć na Netfliksie serial o seryjnym mordercy Jeffreyu Dahmerze, ogląda to publiczność na całym świecie, bynajmniej nie kontrkulturowa. Tymczasem zespoły poświęcające Dahmerowi swoje kawałki na początku lat 90. zderzały się wręcz z wrogością nieprzygotowanej publiczności. Chociażby wspomniany Cannibal Corpse miał problemy z dystrybucją płyt, choć niezrozumiale wyburczane teksty to przecież nic przy obrazach, do których dzisiaj każdy ma dostęp przez filmowe platformy streamingowe.

Więc zdecydowaliście sobie sami organizować muzykę?

Tak, podejrzeliśmy metodę DIY u braci punków i doprowadziliśmy ją do perfekcji, sprofesjonalizowaliśmy ją. To samo zrobili potem hiphopowcy. Ich też mainstream najpierw łapczywie połknął, potem wypluł, a w końcu wrócił raz jeszcze do hip-hopu, ale już bardzo grzecznie – bo to hip-hop stał się mainstreamem.

Metal stworzył sobie swój obieg informacyjny, dystrybucyjny, koncertowy. Dziś wszystko to wchłonął oczywiście internet, ale metalowy obieg cały czas funkcjonuje. Metalowe zespoły miały na przykład najmniejszy problem ze sprzedażą płyt w pandemii. Fani od dawna wiedzieli, że ich muzyki nie ma w sklepie i trzeba kupować wysyłkowo.

Żale niezalu czy szansa na przyszłość? O kondycji branży muzycznej w Polsce po pandemii

Jaka jest dziś relacja metalu i głównego nurtu? Z twojej książki można wyciągnąć wniosek, że mainstream trochę wchłonął metal, ale bez muzyki: to znaczy chce Nergala jako jurora w Voice of Poland, ale niekoniecznie muzykę Behemota.

Metal jest atrakcyjny, bo nie dał się wchłonąć mainstreamowi, a z drugiej strony funkcjonuje w nim na zasadzie nostalgicznej. Doskonałym przykładem jest ostatni sezon Stranger Things. Tam metal występuje tak, jak chcieliby go widzieć metalowcy – jako wielka pierwotna siła – ale też obsługuje pewien sentyment, wątki metalowe to puszczanie oka do dzisiejszych czterdziestolatków.

Faktycznie, najmniej w tym jest muzyki. Ona jest z jednej strony zbyt radykalna dla mediów głównego nurtu, z drugiej być może za mało współczesna.

W jakim sensie?

Ja miałem szczęście załapać się na okres, gdy metal był niezwykle kreatywny, co kilka lat wymyślał się na nowo, zmieniał się dominujący paradygmat: thrash metal zastąpił death metal, ten black metal, każdy kolejny był coraz bardziej ekstremalny. Metal doszedł jednak w tym wszystkim do momentu, gdy bardziej ekstremalnym już się być nie da. Także na poziomie treści, bo tu też przekroczono wszelkie tabu. Może poza pedofilią, choć i tu próbowano. W każdym razie wszystkie bitwy w metalu już zostały stoczone, lufy dawno ostygły.

Jak środowisko reaguje na zainteresowanie mainstreamu? Fani nie mają pretensji o celebryctwo Nergala?

Bardzo różnie. Ja należę do stronnictwa, które uważa, że pewne gesty ze strony mainstreamu – jak obecność utworu na ścieżce dźwiękowej popularnego serialu – warto wykorzystywać jako próbę dotarcia do nowej publiczności. Żeby wiedziała, czego szukać w internecie. Ale jest też zakon, który odsądza Nergalów tego świata od czci i wiary i bardzo negatywnie reaguje, gdy ktoś niepowołany sięga po metalowe artefakty. Bo jest też faktem, że latami w filmach i serialach metalowiec portretowany był jako poczciwy, ale jednak przygłup. Są też głosy, że metal mainstreamu nie potrzebuje, bo sam zbudował sobie wystarczające silne instytucje pozwalające docierać do fanów.

Inna sprawa, że Nergal od czasu, gdy stał się celebrytą, mógł zyskać jako marka Nergal, ale jak wielu fanów zyskał dzięki temu Behemoth, to nie wiem.

Nergal: Odwróćmy Polskę do góry nogami i pomalujmy na kolory tęczy 

Polski metal odgrywa istotną rolę w światowym obiegu?

Jest właściwie jedynym polskim gatunkiem muzycznym, który w nim w pełni funkcjonuje. Było kilka falstartów w próbach podbicia świata przez polskich metalowców: TSA, Kat. Ale w końcu się udało. W kategorii ekstremalny metal Behemoth jest jednym z najważniejszych zespołów na świecie. I tu naprawdę chodzi o zespół, bo fani Behemotha na świecie nie mają pojęcia, kim jest Doda i że Nergal z nią romansował, ani o wszystkich kontrowersjach, w jakie Nergal wikła się w Polsce. Przychodzą na koncerty na kilku kontynentach dla muzyki. Wcześniej przebił się Vader, który nagrał płytę koncertową w Japonii, później Decapitated, ostatnio Mgła i Batushka, a za nimi idą dziesiątki innych. To nie wyjątki, ale reguła.

Metal ma jakąś tożsamość polityczną? Jest prawicowy czy lewicowy?

Jeśli rozmawiamy o całym nurcie, to trudno postawić jednoznaczną diagnozę. Są na pewno treści prawicowe. Nie mam na myśli klimatów typu narodowosocjalistyczny black metal, bo to jednak margines marginesu. Ale popularna wśród metalowców jest na przykład Ayn Rand i jej filozofia. W metalu ważny jest motyw silnej jednostki, która sama się wymyśla i stwarza sobie świat.

Ale mamy też jednoznacznie lewicowe zespoły jak Napalm Death. Dziś w metalu pojawiają się treści kojarzone ze współczesną lewicą: choćby ekologiczne czy próbujące przepracować tożsamości płciowe.

Metal nie jest twierdzą bardzo tradycyjnie rozumianej męskości?

Metal zmienia się tak, jak się zmienia świat. Oczywiście w latach 70. i 80. metal był gatunkiem przedmiotowo traktującym kobiety, goła kobieta na okładce to było plus dziesięć do fajności albumu. Dziś jednak metal tworzą dwudziestolatkowie, dla których tożsamość płciowa to jedna z kluczowych spraw.

Jeszcze wcześniej zaczęła się emancypacja kobiet w metalu. Kobiety miały dość bycia przedmiotem zainteresowania kolegów i chciały stać się podmiotem działań artystycznych. Po wyczerpaniu się puli tematów nastąpił też zwrot ku treściom neopogańskim. Pojawiło się zainteresowanie wiccanizmem, figurą czarownicy jako tą, która panuje nad żywiołami, kobiety zaczęły to wykorzystywać.

Wielką zmianę w stosunku do osób LGBT+ przyniosło wyoutowanie się wokalisty Judas Priest, Roba Halforda. On obawiał się, że to zniszczy karierę zespołu, latami się nie ujawniał, zrobił to dopiero po odejściu z Judas Priest. Reakcja fanów zupełnie go zaskoczyła, bo większość głosów brzmiała: „człowieku, sypiaj sobie, z kim chcesz, nas to nie obchodzi, potrzebujemy cię, żebyś śpiewał z zespołem na scenie, chcemy, żebyś wrócił”. Zespół do dziś gromadzi tłumy na koncertach.

Potem było kilka innych głośnych coming outów, także w najbardziej ekstremalnym black metalu, gdzie wyoutował się Gaahl – znów fani to bez większych problemów zaakceptowali. Dziś treści LGBTQ+ są w metalu o wiele silniej widoczne, niektórzy chcą nawet widzieć w queer metalu osobny nurt.

Rob Halford. Fot. Stefan Bollmann/Wikimedia Commons

To wszystko dociera do Polski?

Muzyka jest słuchana, ale u nas takie zespoły jeszcze nie powstają, a przynajmniej mnie nie są znane. Środowisko fanów polskiego metalu jest dość konserwatywne w takich kwestiach jak stosunek do osób LGBT+. Dla metalowców dorastających w latach 80. głównym wrogiem była komuna i ona się im rozciąga na wszystko, co narusza ich utrwalony system wartości. Jest więc bardzo zabawne, że metalowcom z odwróconymi krzyżami zdarza się mówić głosem takich partii jak Konfederacja.

Gdyby zrobić wybory na Metalmanii to 80 procent mieliby korwinowcy?

Nie, aż tak to nie. Sam metal nie jest w Polsce bardzo prawicowy, ale fani są bardziej prawicowi niż fani tego gatunku w Czechach czy w Niemczech. Ale też dowolnie wybrana grupa ludzi w Polsce będzie bardziej konserwatywna niż losowo wybrana grupa Niemców i Czechów.

Mówiłeś o tym, że największe bitwy zostały już w metalu stoczone. Chciałbym jednak spytać o dwie kwestie, w których mogą być one wciąż aktualne. W książce In the Dust of this Planet filozof Eugene Thacker wskazuje na horror i black metal jako na dwa gatunki, które pozwalają nam pomyśleć nie-ludzki świat, i pisze, że w obliczu katastrofy klimatycznej oba stają się bardzo aktualne. Z kolei czy w polskim kontekście metal nie zyskuje aktualności, gdy dochodzi do gwałtownej sekularyzacji i protestów antykościelnych, jak w 2020 roku po aborcyjnym wyroku Trybunału Przyłębskiej?

Zauważyłem, że gdy dwa lata temu trwały protesty pod kościołami albo gdy pojawiały się głosy, by inaczej ułożyć stosunki państwa z Kościołem, koledzy metalowcy mówili: „i co, nie mieliśmy racji? Od dawna o tym mówiliśmy, ale ludzie nas traktowali jak niepoważnych gówniarzy. A teraz politycy i ważni publicyści mówią to, co my w wywiadach w zinach na początku lat 90”.

„Uwolnij cycki” kontra „pokaż cycki”

A co do metalu jako ćwiczenia, które pozwala sobie wyobrazić nie-ludzki świat: metal już to zrobił. To już było. To świat dogonił metal. Ale oczywiście i forma, i treść metalu mają siłę, by rzucić nowe wyzwania: za taką nowość można uznać chociażby nurt queerowy czy ekologiczny. Ten płomień wciąż płonie, bo po tę muzykę sięgają ludzie, którym zależy. Metalu się nie da udawać. Nie da się tak galopować, krzyczeć, emanować takimi emocjami, jeśli to nie jest jakoś wewnętrznie prawdziwe. Dopóki istnieją zespoły mające ten ogień, metal żyje.

**
Szubrycht okłądkaJarek Szubrycht (1974) – absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Twórca magazynu „Gazeta Magnetofonowa”, współpracownik Antyradia. Publikował również w „Polityce”, „Przekroju”, obu wcieleniach „Machiny” i „Filmie”. Prowadził portale T-Mobile Music i Red Bull Muzyka oraz autorską audycję radiową w Off Radiu Kraków. Autor książek o tematyce muzycznej, m.in. biografii Andrzeja Zauchy, zespołów Slayer i Vader oraz wywiadu rzeki z Marylą Rodowicz. Emerytowany wokalista metalowy związany z grupą Lux Occulta, autor tekstów, m.in. dla Decapitated. W październiku 2022 roku Wydawnictwo Czarne wydało jego książkę Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij