Empatyczny zwrot PO to tylko średnio udana akcja marketingowa. Niedługo Tusk włoży czerwoną koszulkę i publicyści uznają to za socjalny skręt byłej partii rządzącej. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie przykre wspomnienia z lat 2008–2015.
Lewicująca narracja Platformy Obywatelskiej przybiera na sile. To przecież nie tylko zapowiedź przeprowadzenia pilotażu czterodniowego tygodnia pracy, co Leszek Balcerowicz sympatycznie skwitował jako „populistyczną brednię”. Po drodze było jeszcze kilka innych, może mniej głośnych, ale równie znaczących wolt, chociażby w kwestii podejścia do mieszkalnictwa. „Mieszkanie jest prawem człowieka, to znaczy móc mieszkać w godnych warunkach to nie jest jakiś przywilej” – stwierdził lider największej partii opozycyjnej podczas spotkania z młodymi działaczami PO.
czytaj także
Wcześniej Platforma proponowała również 20-procentową podwyżkę w budżetówce, z czym przecież trudno się nie zgodzić. Podczas konwencji partyjnej poseł Sterczewski – nienależący co prawda do partii, a jedynie klubu – sensownie mówił o co najmniej 10 odjazdach autobusów z każdej gminy.
Jak tak dalej pójdzie, to do wyborów PO zdąży również zapowiedzieć testy bezwarunkowego dochodu podstawowego, a może nawet przymiarkę do nacjonalizacji CD Projekt.
W urzędzie na śmieciówce
W ostatnich miesiącach od Platformy bije taka empatia, że człowiek może faktycznie dojść do wniosku, że mamy do czynienia z socjaldemokratami. Lewicowiec mający bardzo krótką pamięć – lub po prostu bardzo młody – mógłby na tych ludzi niechcący zagłosować. Człowiek mający nieco dłuższą pamięć powinien jednak dojść do wniosku, że to nagłe przeobrażenie kon-libów w soc-demów jest co najmniej podejrzane. Wszak Tusk, Leszczyna i spółka mieli czas się wykazać swoją empatią przez długie lata, gdy rządzili, a jednak w tamtym czasie Polska nie była przesadnie przyjazna dla kogoś, kto niekorzystnie wybrał sobie rodziców.
PO mogła przecież ograniczać czas pracy w latach 2008–2015, i to wcale nie jakimiś rewolucyjnymi działaniami. Przypomnijmy, że w tamtych nieszczęsnych czasach ochroniarze i sprzątaczki pracowali po kilkaset godzin miesięcznie, gdyż tak zwani pracodawcy mogli im płacić kilka złotych na godzinę. Żeby zarobić na utrzymanie z taką stawką, trzeba było wyrobić nawet 300 godzin w miesiącu lub więcej. Związki zawodowe oraz społecznicy przez lata apelowali o wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej dla umów-zleceń, a jednak obecni socjaldemokraci z PO byli na te apele głusi.
Co gorsza, w tamtych słusznie minionych czasach z tych ekstremalnie niskich stawek korzystały nawet jednostki publiczne. Wykazała to chociażby Katarzyna Duda w raporcie o outsource’ingu usług publicznych. Za głodowe stawki ochroniarze i sprzątaczki pracowali w urzędach, sądach czy na uczelniach wyższych.
czytaj także
„Najniższa stawka, z którą spotkano się podczas badań, wynosiła 3,40 złotych netto na umowie o dzieło, a następnie 3,70 netto na umowie-zleceniu. Dotyczyło to zatrudnienia pracowników ochrony, pierwszy przypadek stwierdzono w pewnym urzędzie wojewódzkim, drugi w szpitalu. Średnie zarobki za godzinę pracy wyniosły ok. 4–5 zł, a zatem pracownik ochrony zarabia tam połowę stawki, która przysługiwałaby mu na podstawie umowy o pracę” – czytamy w tym bardzo głośnym wtedy raporcie Katarzyny Dudy.
Absurdalnie częste korzystanie z umów cywilnoprawnych – również niezgodnie z prawem – wykazała Najwyższa Izba Kontroli. W skontrolowanym 2014 roku jednostki publiczne stosowały zlecenia nawet wtedy, gdy powinna zostać zawarta umowa o pracę, poza tym regularnie korzystały z usług agencji pracy tymczasowej.
Politycy PO wciąż mogą się wykazywać również w kwestii mieszkalnictwa. Przecież ich politycy rządzą w największych miastach w Polsce. Na przykład w Łodzi, gdzie prezydentką jest Hanna Zdanowska. Skoro mieszkanie jest prawem, a nie towarem, to może warto byłoby znaleźć jakieś lokale dla prawie trzech tysięcy gospodarstw domowych oczekujących w kolejce na lokal komunalny? Może warto było też zbudować lepsze lokale dla dotychczasowych najemców, wszak niewygodnie mieszka się bez toalety. Wśród prawie 40 tys. mieszkań komunalnych w Łodzi, aż ponad 14 tys. nie ma toalety, a zaledwie jedna czwarta jest podłączona do centralnego ogrzewania. Pozostali palą ekstremalnie drogim węglem – lub zapewne wszystkim czym popadnie. Rządzona przez PO Łódź woli jednak wypłacać idące w miliony odszkodowania za niezapewnienie lokali socjalnych.
Na szczeblu krajowym w kontekście mieszkalnictwa Platformie udało się niestety wyłącznie uruchomienie programu Mieszkania dla Młodych, który promował kredyty hipoteczne, więc napędzał klientów bankom i deweloperom. Podobnie zresztą jak wcześniejszy – jeszcze pisowski – program Rodzina na Swoim.
Akurat w kwestii mieszkalnictwa wszyscy politycy, którzy do tej pory rządzili, mogliby sobie rękę podać.
Weźcie ten socjal i dajcie nam żyć!
Postulat podwyżek w budżetówce w ustach polityków PO brzmi już zupełnie komicznie. To właśnie podczas rządów PO-PSL miało miejsce najdłuższe w historii III RP zamrożenie płac w budżetówce, które trwało od 2010 roku właściwie aż do końca rządów obecnych „socjaldemokratów”.
Podczas tych sześciu lat co jakiś czas rzucano parę stówek wybranej grupie zawodowej, żeby stłumić ewentualne napięcia. Sędziowie i prokuratorzy nawet uznali to za niekonstytucyjne i poszli do TK, który jednak przyznał, że wszystko jest w porządku, gdyż zamrożenie miało charakter incydentalny.
„Na razie wiadomo, że przeznaczymy 2 mld zł więcej na fundusz płac, tzn. na wzrost wynagrodzeń w sferze budżetowej, zamrożonych od 2010 r.” – wspaniałomyślnie stwierdziła Izabela Leszczyna w wywiadzie dla „DGP” niedługo przed przegranymi wyborami w 2015 roku. Dwa miliardy złotych na całą budżetówkę po sześciu latach zamrożenia płac. Cóż za niebywała hojność.
Nie tylko dotychczasowa praktyka polityczna PO nie napawa optymizmem człowieka o lewicującym sercu. Także wyznawane przez polityków Platformy idee każą sądzić, że jej obecny zwrot w lewo to pic na wodę. Chyba nikt rozsądny nie stwierdzi, że Izabela Leszczyna, podczas pandemii występująca w telewizji z biografią Margaret Thatcher na stoliczku, nagle przeobraziła się w nowoczesną keynesistkę. „Jestem przekonana, że składanie kolejnych obietnic i licytowanie się, kto da więcej, jest drogą donikąd. Gdybyśmy mieli wygrać w ten sposób, to nie zasługujemy na to” – stwierdziła kandydatka na ministrę finansów z ramienia PO w cytowanym już wyżej wywiadzie dla „DGP” z 2015 roku. No i faktycznie, nie zasłużyli na zwycięstwo. Potężne zaskoczenie.
Zresztą mentalność czołowych polityków PO i tak jest nie najgorsza w porównaniu ze stanem świadomości aktywu partyjnego, którego liberalizm zahacza już o szurię.
Ten stan najlepiej oddaje wypowiedź lokalnego członka PO Dariusza Szczotkowskiego podczas niedawnego MeetUp z Tuskiem w Szczecinie. „Ja się nie boję, że Platforma to zabierze [500+ i 14 emeryturę – przyp. P.W.], ja mam nadzieję, że to zabierzecie. Kiedy przestaniemy dokładać kolejne pieniądze do ludzi, którzy będą je pobierać? Panie premierze, ja mam pytanie jako członek partii – kiedy przestaniemy z komunistami licytować się na socjalizm? Ja pamiętam pana rządy i wtedy nic nie dopłacaliście, ale dawaliśmy sobie radę! Uczciwą i normalną pracą dawaliśmy sobie radę” – apelował do Tuska szeregowy członek PO, a przy okazji, uwaga, prezes stowarzyszenia Niskie składki. Tacy ludzie wprowadzą nam czterodniowy tydzień pracy, autobusy w każdej gminie, progresywny system podatkowy albo wybudują setki tysięcy mieszkań komunalnych? Nie żartujmy.
Skrócony tydzień pracy? Super, będzie można znaleźć dodatkową robotę
czytaj także
Mam poglądy normalne, antypisowskie
Poza tym lewicowego skrętu od PO nie oczekuje przeciętny wyborca tej partii. Nie chodzi tu o Silnych Razem, Tomasza Wiejskiego czy innych twitterowych oszołomów, lecz zwykłych przedstawicieli jej elektoratu.
Według badania CBOS z zeszłego roku 44 proc. wyborców Koalicji Obywatelskiej uważa, że wszyscy powinni płacić podatki tej samej wysokości niezależnie od dochodów. Tylko w Konfederacji popierających liniówkę jest więcej (ponad dwie trzecie). 41 proc. wyborców PO uważa, że przedsiębiorstwa powinny móc swobodnie zwalniać pracowników, by móc szybko reagować na zmiany sytuacji gospodarczej. To wynik zaledwie o punkt procentowy niższy niż w Konfederacji. Aż 43 proc. wyborców PO jest przekonanych, że należy sprywatyzować wszystkie państwowe przedsiębiorstwa. W tym przypadku elektorat PO jest już bezkonkurencyjny i zostawił w tyle nawet konfederatów.
Platforma Obywatelska ma ten komfort, że może podczas kampanii pozwolić sobie na wiele, a i tak jej żelazny elektorat na nią zagłosuje. A to dlatego, że wyborcy PO nie głosują na nią z powodu konkretnych rozwiązań, lecz z nienawiści do PiS i bardzo ogólnego przekonania, że w Polsce nie dzieje się dobrze.
czytaj także
W innym badaniu CBOS z 2021 roku zapytano elektoraty o przyczyny głosowania na daną partię. „Dobry program” wylądował na przedostatnim miejscu, wyprzedzając jedynie „trudno powiedzieć”.
Najważniejszym czynnikiem głosowania na PO jest to, że są „głównym przeciwnikiem PiS”. Na drugim miejscu znalazło stwierdzenie „podzielam ich poglądy, jestem liberałem”, a na trzecim „powrót do normalności” w gospodarce. Mając takich wyborców, spokojnie można łowić w wielu stawach, od czasu do czasu puszczając oko także do lewicy – a nuż się coś złapie na haczyk – bez większego ryzyka jakichś strat.
Empatyczny zwrot PO jest więc średnio udaną akcją marketingową, mającą sprzedać towar jakimś nowym klientom, bez wiązania sobie rąk żadnymi zobowiązaniami. Przecież PO tak naprawdę niczego jeszcze konkretnego nie obiecała, tymczasem komentatorzy gorąco debatują o lewicowym zwrocie Tuska i spółki. Niedługo szef PO włoży czerwoną koszulkę i publicyści uznają to za socjalistyczny skręt byłej partii rządzącej. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie przykre wspomnienia z lat 2008–2015.