Nie ma żadnego społecznego oczekiwania ani w Ukrainie, ani tym bardziej w innych państwach regionu, na jakieś alternatywne wobec UE byty federacyjne. One istnieją wyłącznie w głowie teoretyków polskiej mocarstwowości regionalnej.
Część polskiej prawicy cierpi na nieuleczalną megalomanię, która podpowiada jej, że Polska ma do odegrania jakąś szczególną rolę – jeśli nie na świecie, to przynajmniej w regionie. Są to zwykle teorie konstruowane na bardzo wysokim poziomie abstrakcji, co jest bezpieczne, gdyż pozwala nie wgłębiać się w kłopotliwe szczegóły. Na poziomie bardziej przyziemnym odwaga i dalekowzroczność nadwiślańskich teoretyków imperialnej Rzeczpospolitej zwykle pryska i nagle stają się przestraszonymi panikarzami, którzy histerycznie reagują na każdy nieco bardziej ambitny pomysł.
Odejście od węgla ma więc zarżnąć polską gospodarkę i cofnąć nas do czasów zimnych lepianek, chociaż mnóstwo państw Europy już taką transformację przerobiło i wciąż są znacznie bogatsze niż Polska. Z powodu podatków nałożonych na samochody spalinowe będziemy musieli jeździć furmankami, chociaż tego typu obciążenia funkcjonują już w zdecydowanej większości państw UE, w których ludzie nadal korzystają z własnych aut i nie bankrutują. Wszystkie ambitne projekty modernizacyjne mają być poza zasięgiem naszej udręczonej Polski, która jednocześnie jest gotowa na poprowadzenie narodów Europy Środkowo-Wschodniej w kierunku pięknej przyszłości, wolnej od Rosji i Niemiec.
czytaj także
Najnowszym pomysłem na odbudowę mocarstwowej pozycji Polski jest unia polsko-ukraińska. „Winniśmy zacząć myśleć o deklaracji ideowej zapowiadającej powołanie polsko-ukraińskiego państwa federacyjnego, które może ziścić się za lat 10, ale już dziś powinno porządkować naszą i ukraińską politykę” – napisał Marek Budzisz na łamach portalu wPolityce.pl. Wtórował mu prof. Andrzej Zybertowicz, który wydaje się pałać do tego pomysłu sporym entuzjazmem. „Zastanawiam się, czy koncepcja jakiejś unii polsko-ukraińskiej albo Rzeczypospolitej wielu narodów nie mogłaby być wspaniałą przygodą dla pokolenia młodych ludzi. To jest wyzwanie o wiele ambitniejsze niż włączenie się Polski do przecież już gotowych organizmów, jakim jest NATO i Unia” – stwierdził doradca prezydenta Dudy.
Euromajdan, a nie Polmajdan
Utworzenie państwa federacyjnego z Ukrainą mogłoby być problematyczne już z powodów czysto formalnych. Polska jest częścią UE i NATO, więc musielibyśmy wystąpić z obu organizacji (chyba że Ukraina w międzyczasie sama by do nich dołączyła, ale wtedy pomysł dodatkowej federacji wewnątrz traci rację bytu). Poparcie dla członkostwa w UE wśród Polaków jest jednym z najwyższych we Wspólnocie, więc pomysł Budzisza i Zybertowicza zapewne nie spotkałby się z poklaskiem, a nawet zrozumieniem – także dla „pokolenia młodych ludzi”, którzy według profesora mają szukać swojej misji.
Wyzwaniem naszych czasów może być chociażby sprostanie transformacji energetycznej, za to niekoniecznie zawieranie federacji z państwem znacznie mniej rozwiniętym gospodarczo i trawionym przez wiele problemów, z którymi my się już przynajmniej częściowo uporaliśmy. Entuzjazm Polek i Polaków dla pomocy uchodźcom oraz zasadniczo wspierania Ukrainy na wszelkie sposoby nie oznacza przecież skłonności do tworzenia z Ukraińcami odrębnej od UE wspólnoty politycznej. Nawet jeśli uznamy, że milenialsom brakuje misji dziejowej – co jest dyskusyjne – to chyba powinni ją wybrać sobie sami, a nie zaakceptować zadanie powstałe w głowie szacownego, ale jednak nieco starszego od nich profesora.
Misją dziejową dla samych Ukraińców nie jest zresztą budowa wspólnego państwa z Polakami, tylko właśnie wstąpienie do UE. Wojna w Donbasie trwa od 2014 roku i zaczęła się od Euromajdanu, którego zarzewiem było niepodpisanie przez Janukowycza umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z UE.
Obecnie poparcie dla członkostwa Ukrainy w UE jest ogromne. Akcesję do UE popiera 86 proc. Ukraińców, a we wschodniej Ukrainie ponad dwie trzecie mieszkańców, chociaż jeszcze w marcu była to tylko jedna trzecia. Bez wątpienia Ukraińcy walczą teraz nie tylko o suwerenność i niezależność od Moskwy, ale też otwartą drogę do integracji ze strukturami Zachodu. Prezydent Zełenski niemal w każdym wystąpieniu przypomina o europejskich aspiracjach Ukrainy. Obecnie jedna z kluczowych kwestii politycznych dla Ukrainy to nadanie jej statusu kandydata do UE – wicepremier Stefaniszyna niedawno stwierdziła wręcz, że decyzja odmowna byłaby zdradą.
W Kijowie złożono Ukrainie historyczne obietnice. Jak będzie z ich realizacją?
czytaj także
Wojenny euroentuzjazm
Ambicje europejskie Ukrainy są więc niepodważalne, za to pomysł stworzenia państwa z Polską mógłby być potraktowany jako bardzo słaba alternatywa, która niewiele im daje. Z inną propozycją wyszedł niedawno prezydent Francji – mowa o macronowskiej „europejskiej wspólnocie politycznej”, która nie wywołała po ukraińskiej stronie przesadnego entuzjazmu, gdyż oznaczałaby trzymanie Kijowa w europejskiej poczekalni. Z reguły narody Europy Środkowo-Wschodniej dosyć celnie odczytują swoją sytuację i już od lat 90. wiedzą, że tylko członkostwo w UE zapewni nam stabilność polityczną i możliwości rozwoju gospodarczego. Tkwienie w szarej strefie między Zachodem a Wschodem skazałoby państwa EŚW na bycie przedmiotem przeciągania liny między USA i UE a Rosją.
Właśnie dlatego swego czasu upadł inny, alternatywny wobec UE francuski koncept, czyli zaproponowana w 1989 roku przez Mitterranda „Konfederacja Europejska”, która miała być dla naszego regionu swego rodzaju nagrodą pocieszenia za niespełnienie naszych europejskich aspiracji. Według Mitterranda EŚW nie była gotowa na wejście do UE w dającym się przewidzieć czasie, więc rozwiązaniem miała być inna, odrębna od UE struktura dla wszystkich krajów Europy. Propozycja słusznie nie spotkała się ze zrozumieniem wśród byłych państw bloku wschodniego, a ponad dekadę później większość z nich – na przekór przekonaniom Mitterranda – weszła do UE.
Wojna w Ukrainie wzmocniła zresztą nastroje proeuropejskie w naszym regionie. Według Globsec Trends 2022 51 proc. Polaków chce być częścią Zachodu, jedna trzecia „gdzieś pomiędzy”, a zaledwie 1 proc. częścią Wschodu. Rok temu proporcja wyglądała 46:43:1. W odniesieniu do samej UE postawy Polaków są już zdecydowanie bardziej jednoznaczne. Aż 88 proc. zagłosowałoby obecnie przeciw wyjściu z UE – to wspólnie z Litwą najwyższy wynik wśród dziewięciu państw naszego regionu. W każdym z nich poparcie dla pozostania w strukturach UE jest co najmniej 70-procentowe. Zaledwie 15 proc. Polaków uznaje Unię Europejską za zagrożenie dla naszej tożsamości i wartości. Tylko w Litwie i Łotwie takich osób jest mniej – po 9 proc. (rok temu odpowiednio 16 i 17 proc.). W ubiegłym roku aż 45 proc. Czechów uważało UE za zagrożenie dla ich tożsamości – obecnie już tylko 22 proc. Najbardziej obawiają się o swoją tożsamość Słowacy, jednak nawet wśród nich odsetek ten wynosi tylko 30 proc. (spadek z 35 proc. przed rokiem).
Nie ma więc żadnego społecznego oczekiwania ani w Ukrainie, ani tym bardziej w innych państwach regionu, na jakieś alternatywne wobec UE byty federacyjne. One istnieją wyłącznie w głowie teoretyków polskiej mocarstwowości regionalnej. Szerokie poparcie dla takich projektów tak naprawdę nigdy nie istniało – przynajmniej po 1989 roku – a wojna w Ukrainie jeszcze te miraże od rzeczywistości oddaliła.
Potęga gospodarcza bez pielęgniarek
Poza tym teoretycy polskiego imperializmu najwyraźniej przeceniają siłę gospodarczą naszego państwa. Oczywiście możemy być dumni z faktu, że w zeszłym roku polskie PKB per capita osiągnęło poziom 76 proc. średniej unijnej. Zapewne nigdy jeszcze nie byliśmy tak blisko państw Europy Zachodniej pod względem poziomu rozwoju. Warto jednak pamiętać, że to PKB liczone według parytetu siły nabywczej. PKB liczone według PPP nieźle oddaje poziom życia w danym kraju, jednak gorzej ekonomiczną siłę zewnętrzną państwa. W tym ostatnim przypadku lepiej analizować PKB w dolarze. W 2020 roku nasze PKB na głowę wyniosło niecałe 16 tys. dolarów, tymczasem PKB w całej UE ponad 34 tys. Wciąż więc jesteśmy w okolicach połowy unijnego PKB.
Tymczasem Ukraina będzie wymagała dziesiątków, jeśli nie setek miliardów dolarów na odbudowę. Według prognoz ukraińskiego Ministerstwa Finansów PKB Ukrainy spadnie w tym roku o 45 proc. To zupełna katastrofa. Co gorsza, zbrodnicze działania Rosji nie tylko prowadzą do śmierci tysięcy niewinnych osób, ale też skutecznie niszczą potencjał gospodarczy Ukrainy. Wystarczy tylko przypomnieć zdemolowanie i rozkradzenie zakładów Azowstal. Rosjanie niszczą też potencjał przemysłu rolnego Ukrainy, demolując lub wywożąc sprzęt i kradnąc surowce rolne. Nawet po ustaniu działań wojennych Ukraina będzie miała ogromny problem z odbiciem po tegorocznej wojennej recesji. Strona ukraińska szacuje swoje dotychczasowe straty nawet na 600 mld dolarów. Straty materialne Ukrainy są więc bardzo podobne do naszego rocznego PKB.
czytaj także
Nie ma możliwości, żeby Polska samodzielnie przystąpiła do odbudowy Ukrainy. Jesteśmy państwem, w którym nauczyciele masowo odchodzą z pracy z powodu niskich pensji, a liczba pielęgniarek i lekarzy jest jedną z najniższych w UE. Polska zmaga się z fundamentalnymi problemami domeny publicznej i sama potrzebuje napływu pieniędzy jak kania dżdżu. Dlatego też zatwierdzenie KPO było dla naszego rządu tak ważne. Jak słusznie stwierdził Marcin Kędzierski w rozmowie z Igorem Janke, Polska mogłaby co najwyżej odbudować Mołdawię, ewentualnie jakieś pojedyncze ukraińskie miasto. Ukraina potrzebuje napływu ogromnych funduszy z Zachodu, znacznie przekraczających unijne środki spójności, które napłynęły do nas po 2004 roku. Żeby te pieniądze nad Dniepr popłynęły, Ukraina musi znaleźć się na kursie prozachodnim. Niemcy, Francuzi czy Holendrzy nie będą finansować odbudowy kraju, który miałby się stać częścią jakiejś nowej polskiej federacji środkowoeuropejskiej. Skazałoby to Ukrainę na dziesiątki lat zmagania się z samą odbudową zniszczeń, o skoku cywilizacyjnym nie wspominając.
Eurozłoty dla Słowacji
Nie można też zapominać, że miraże o federacji polsko-ukraińskiej mogą być wykorzystywane przez Rosję do swojej tradycyjnej propagandy. Już po wizycie Jarosława Kaczyńskiego w Kijowie i jego niezobowiązujących teoriach o siłach pokojowych NATO nad Dnieprem pojawiły się głosy, że Polska zamierza zająć zachodnią Ukrainę. Niedawno w tym samym duchu wypowiadał się Nikołaj Patruszew, kremlowski jastrząb, będący czasem nazywany potencjalnym następcą Putina. Wykorzystał w tym celu wypowiedź prezydenta Dudy, według którego w przyszłości między Polską a Ukrainą nie będzie granicy. Wcześniej na tapet wziął ją były „liberał” Dmitrij Miedwiediew. Oczywiście Kreml może wykorzystać dowolny pretekst do swojej kłamliwej narracji politycznej i eskalowania działań wojennych. Ale po co jeszcze Rosjanom się podkładać?
Ukraina: Słabe państwo inaczej niż dotąd zdefiniowało źródło siły [rozmowa z Edwinem Bendykiem]
czytaj także
Tworzenie miraży o federacji polsko-ukraińskiej może więc służyć jedynie do dopieszczenia mocarstwowych ambicji części polskiej prawicy, według której Polska ma do odegrania w regionie jakąś specjalną rolę, a złoty powinien stać się środkowoeuropejskim odpowiednikiem euro. Nikogo te koncepcje szczególnie nie interesują – ani Polaków, a już na pewno nie „młodych”, ani też innych państw EŚW, orientujących się obecnie na Niemcy. Najlepsze, co możemy zrobić dla Ukrainy, to wciąganie jej na wszelkie sposoby do Unii Europejskiej. Jeśli to zadanie się uda, to ciężar polityczny w tej ostatniej przesunie się na wschód i nasza pozycja siłą rzeczy wzrośnie. Nic więc dziwnego, że Europa Zachodnia niekoniecznie pali się do możliwie szybkiego przyjęcia Ukraińców do Zjednoczonej Europy. Przełamywanie tego oporu jest wystarczająco trudnym zadaniem. Nie musimy tworzyć sobie na siłę dodatkowych „misji dziejowych”.