Nigdy nie sądziłam, że zacytuję Ich Troje, pisząc o filmie Alexa Garlanda. Ale też nie pomyślałam, że samobójstwo z miłości to groźba, którą usłyszę nie tylko w piosence. Nie czytajcie, jeśli nie lubicie spoilerów.
Jadę tramwajem, próbuję kupić bilet, ale automat nie dogaduje się z telefonem. Wtem zjawia się dzielny rycerz i pyta: „może pomogę”?. Myślę sobie: „a ktoś prosił?”. Grzecznie jednak dziękuję, bo przecież jestem uprzejmą młodą damą, jak mama i Bozia przykazały. Mój wybawca nie daje za wygraną. Ponawiam odmowę, bo transakcja się udaje, po czym słyszę, że pan tu do mnie z sercem na dłoni, a ja to serce i tę dłoń odtrącam i jeszcze takim okropnym zwracam się do niego tonem. Lament na dwa przystanki. Potem wysiadam, on za mną. Mam zawał, ale typ skręca w drugą stronę.
Czekam na autobus. Jest wczesny wieczór, mnóstwo ludzi dookoła, niektórzy dopiero wracają z pracy. Podchodzi do mnie koleś z nabitą fifką i proponuje bucha. „Dlaczego ja?” – dzwoni mi w głowie, ale znów mówię „nie, dziękuję” i dostaję na odchodne komplement: „wyglądasz jak kurwa”.
Albo taka sytuacja: biegnę spóźniona na spotkanie w centrum miasta. Zaczepia mnie młody chłopak, prosi o papierosa. Nie mam albo mam, ale się spieszę, nie pamiętam, nie daję. Słyszę, że jestem dziwką.
A taką wiadomość dostałam od jednego z byłych partnerów, gdy odkryłam, że po rozstaniu mnie śledzi: „Tobie nie zrobię krzywdy, bo cię kocham, ale każdemu, z którym się spotkasz – już tak. A potem sam się zabiję i będziesz musiała z tym żyć”.
Jeśli jesteś dziewczyną i to czytasz, prawdopodobnie przeżyłaś podobne sytuacje mnóstwo razy. A jeśli jesteś facetem, pewnie zastanawiasz się, po co o tym piszę. Odpowiem od razu: bo Alex Garland nakręcił o tym świetny film. No i piszę też po to, żebyś więcej tak nie robił, choć wiem, że będziesz.
Ten tekst mógłby mieć tytuł „wszyscy boimy się odrzucenia”, z tym że w świecie toksycznej męskości (a właściwie męskości w ogóle, bo tej nietoksycznej jest bardzo niewiele) słowa „nie” zwyczajnie nie przyjmuje się do wiadomości. Bo mężczyźnie po prostu należy się wszystko – tak samo jak przeciętnemu Amerykaninowi broń, a zwolennikowi Konfederacji prawo do obrażania innych. Kropka.
Wątpiących odsyłam na przykład do statystyk przemocy seksualnej, które są wprawdzie niedoszacowane, bo kobiety rzadko zgłaszają takie napaści, ale wskazują jasno, jakiej płci jest przytłaczająca większość przestępców. Zmuszenie kogoś do współżycia zostało tak ofetyszyzowane w naszej (i nie tylko) kulturze, że okazuje się bardziej pożądane niż stosunek za obopólną zgodą.
„Zgoda” – słyszę często od przeciwników zmiany definicji gwałtu – „odbiera przecież radość, pikanterię i namiętność. A tak w ogóle niech pierwsza rzuci kamieniem ta, co nie fantazjowała o gwałcie z udziałem przystojnego dostawcy pizzy czy umięśnionego hydraulika”.
czytaj także
Te bzdury wymyślili scenarzyści porno. Nie ma nic przyjemnego w byciu atakowaną. I nie, praktyki BDSM, w których zgoda i zaufanie są podstawą relacji, nie mają nic do rzeczy, gdy w grę wchodzi naruszanie czyjejś nietykalności cielesnej. Także w filmach dla dorosłych oraz w sieci. Okazuje się jednak, że nawet w uniwersum Zuckerberga nie można czuć się bezpiecznie, bo jego użytkownicy zgwałcili już co najmniej dwa kobiece awatary. Jeden z nich, należący do naukowczyni korzystającej z platformy do celów badawczych, napadnięto zaledwie godzinę po tym, jak się tam zalogowała.
Chęć krzywdzenia innych, w szczególności kobiet, w gloryfikującej przemoc rzeczywistości niby nie jest niczym nowym. A jednak niewyobrażalnie szokuje mnie wypowiedź internetowego celebryty, który zapytany o to, co zrobiłby, gdyby jutra nie było, odpowiada bez większego wahania, że „chyba by kogoś zgwałcił”.
Takimi aspiracjami wprost chwali się w mediach człowiek, który dzięki olbrzymim zarobkom w jednej z najbardziej seksistowskich branż – e-gamingu (spytajcie dowolną gamerkę, ile czasu mija od jej wejściu do gry do usłyszenia chamskiego komentarza na temat swojej płci; rekordzista wytrzymał dwie sekundy) może mieć wszystko, a jednak wybiera gwałt – i nie spada za to na niego lawina potępienia. Przeciwnie, dwudziestoparoletni milioner dostaje szansę podbicia zasięgów, czyli zaproszenie do masowo oglądanego przez młodych mężczyzn programu Krzysztofa Stanowskiego – dziennikarza, którego śmieszy fakt, że kobiety doświadczają przemocy seksualnej.
Ta przemoc ma, rzecz jasna, różne, nie tylko seksualne oblicza i wcale nie musi koncentrować się na jednej płci. Ale jest upłciowiona w tym sensie, że w roli oprawców zawsze obsadza zwolenników maskulinistycznego, zero-jedynkowego porządku (tak się składa, że w większości są nimi rzadko kwestionujący ów układ cis faceci), zaś ofiarą zostaje każda osoba, która nie odpowiada wzorcowi silnego samca alfa. To wcale nie musi być kobieta. Możecie zamiast niej wstawić osoby queerowe, z niepełnosprawnościami albo należące do mniejszości etnicznych. Mówi wam coś pojęcie „gwałt naprawczy”? To sobie wyguglujcie.
Ktoś ostatnio zarzucił mi, że w świecie dążącym do niebinarności ciągle skupiam się na pierwotnym podziale, którego przecież sama też mam dość. Problem w tym, że rozumienie całego spektrum innych tożsamości płciowych i podważanie tradycyjnie pojmowanych genderowych fundamentów nie zmienia kulturowej segregacji na krzywdzących i krzywdzonych oraz faktu, że w naszym społeczeństwie nieuznawanie cudzej decyzyjności i prawa do samostanowienia jest synonimem męskości – tak opacznie tę męskość pojmujemy.
Każda niezgoda na patriarchalnie i przemocowo zaprojektowaną architekturę rzeczywistości zostaje więc unieważniona, bo nie wpisuje się w ramy uległości, stanowiącej domenę „słabych”, czyli między innymi właśnie kobiet. Ich podmiotowość i sprawczość skreśla się przez odebranie im prawa do odmowy, mimo że same słyszą ją często, gdy chcą: seksu lub jego braku, awansu, odpłatnej pracy opiekuńczej, dostępu do aborcji, płacenia alimentów, nazywania ich chirurżkami i prezeskami – mogłabym tak wymieniać bez końca. Przede wszystkim chcemy jednak spokoju i bezpieczeństwa.
czytaj także
Od dziecka słyszymy, że dziewczynkom nie wolno wspinać się po drzewach ani narzekać, gdy kolega z ławki ciągnie je za warkocz (w końcu kto się lubi, ten się czubi). Jako dorosłe jesteśmy przestrzegane, że nie powinnyśmy chodzić po nocy same. Naszym babciom zaś wmawiano, że nie wypada się ani starzeć, ani odmładzać. Ja już do tego przywykłam, a wy?
„Ale przecież nie Ewa, która mimo boskiej przestrogi sięgnęła po zakazany owoc i swoim nieposłuszeństwem wywiodła ludzkość na manowce” – powiecie. Skoro zatem Szatan była kobietą albo kobieta jego służką, to Bóg – mizoginem, który mężczyznę „stworzył na swój obraz”. A wszystkich kolejnych uczynił podobnymi sobie. Nie ja to wymyśliłam.
Podobną metaforę świata kreuje w swoim najnowszym filmie Alex Garland. I robi to fenomenalnie, choć miejscami łopatologicznie. Ale może właśnie tak trzeba tłumaczyć rzeczywistość wszystkim, którzy uparcie twierdzą, że patriarchat jest dobry lub że nie istnieje na planecie, gdzie menstruujące kobiety wciąż wyrzuca się z domu (są takie miejsca!), zgwałcone kobiety się gnoi, a od wszystkich wymaga, by całowały po stopach każdego, kto obdarzy je nieproszoną uwagą.
Poznajcie najpierw bohaterkę Men. Harper (w tej roli znana z dwóch ukazujących feministyczną perspektywę produkcji Córka oraz Może pora z tym skończyć Jessie Buckley) przyjeżdża na wieś odpocząć od Londynu i zmierzyć się z żałobą po tragicznie zmarłym mężu. Od pierwszych chwil wiadomo, że tak naprawdę powinna mieć na imię Ewa, która już samą swoją obecnością w prowincjonalnym Edenie ściąga na siebie kłopoty.
Jabłko zabrane z ogrodu otaczającego rezydencję, w której Harper zamierza spędzić spokojne dwa tygodnie, jest tu tylko symbolem – kluczem do piekła, którego na Ziemi bacznie strzegą mizogini. Gospodarz domu karcący wgryzającą się z zadowoleniem w owoc przybyszkę z miasta nie jest więc najgorszym, co jej się przydarzy. A raczej powinnam napisać odwrotnie: kradzież jabłka nie jest największym przewinieniem Harper, to ona bowiem – bezczelna – urodziła się istotą nieczystą, sprowadzającą na mężczyzn nieszczęścia. Kobietą.
Lista grzechów samotnej wdowy ciągnie się przez kolejną godzinę tej iście biblijno-baśniowej historii niemal w nieskończoność. Nasza bohaterka odwiedza wieś samotnie, co kobiecie raczej nie przystoi. „A gdzie mężulek?” – pyta wyraźnie rozczarowany nieobecnością męskiego towarzysza Geoffrey, który chwilę wcześniej zabronił dotykać jabłoni w ogrodzie.
Kto wygra: Depp czy Heard? Jedno jest pewne: przegra Katarzyna, Marta, Filip i inne ofiary przemocy
czytaj także
Później Harper idzie – a jakże – w pojedynkę na spacer po okolicy. Gdy napotyka stary tunel kolejowy i w otoczeniu pięknej natury cieszy się samotnością oraz dźwiękiem niesionego w dal echa własnego głosu, widzi nagle sylwetkę zmierzającego w jej stronę mężczyzny. Jak się potem okaże – stroniącego od zakrywania ciała mieszkańca lasu, który będzie próbował włamać się do wynajętej przez nią posesji.
Każda decyzja i ruch Harper są narażone na ocenę lub niebezpieczeństwo. Gdyby leśny i nagi – proszę wybaczyć wyrażenie, ale trudno o lepsze – dziad nie został pojmany przez policję i zaatakował bohaterkę, czyż nie pomyślelibyśmy, że można było tego uniknąć? Po co sama lazła do lasu? Niech ma za swoje.
Ale Harper wciąż było mało, więc wybrała się na przechadzkę do kościoła, w okolicach którego najpierw odmówiła zabawy z napotkanym tam, budzącym odrazę i niepokój nastolatkiem w przerażającej, kobiecej masce, a potem odrzuciła wsparcie wielkodusznego księdza. Od młodego usłyszała, że jest dziwką, z kolei od ojczulka bez skrępowania kładącego łapsko na jej kolanie złotą myśl: „czasem tak bywa, że mężczyźni biją kobiety”.
Tymi słowy duchowny wyjaśnił Harper, dlaczego ta tak cierpi z powodu straty męża. I tu dochodzimy do najciekawszej części historii, w której czarno na białym widzimy, jak okrutne bywają kobiety. W części retrospektywnej, która przewija się w filmie jak refren, Harper obwieszcza swojemu małżonkowi, że chce rozwodu. Nie dość, że ślubowała mu miłość na zawsze, to jeszcze odrzuciła zapewnienia o tym, że chłop zamierza nad sobą pracować. Cóż, chyba nie od razu, bo James, w którego wciela się Paapa Essiedu, dość szybko wpada w szał, w wyniku którego uderza ukochaną pięścią w twarz i grozi, że się zabije.
Co robi ona? Wyrzuca go za drzwi, nie dając szansy na przeprosiny. Gdyby – jak twierdzi ksiądz – mąż mógł wyrazić skruchę, prawdopodobnie nie doszłoby do tragedii. A tak nasz bohater roztrzaskał się o chodnik, spadając z balkonu, przez który chciał dostać się do domu swojej zimnej, nieumiejącej mu wybaczyć „drobnego” błędu żony. Może jednak to wcale nie był wypadek? Niestety tego Harper ani nikt inny nigdy się nie dowie.
Konsekwencje targnięcia się na życie lub niebezpiecznej wspinaczki męża spoczną na niej. Gdyby nie odrzuciła toksycznego małżonka, nie czułaby wyrzutów sumienia, nie wyjechałaby z Londynu, a przede wszystkim – nie rozmawiała z bogobojnym duchownym, na którego rzuciła erotyczny czar w sukience sięgającej kostek. W księżulku na widok kobiety budzi się bowiem ledwie umiejący poskromić swe instynkty grzesznik. I kolejny facet zostaje stracony.
czytaj także
Jak przystało na bohaterkę kina grozy, które Alex Garland interpretuje na swój dziwaczny, lecz fascynujący sposób, Harper nie odpuszcza i po co najmniej kuriozalnej konfrontacji z opiekunem kościoła dalej niesie w świat swoją nikczemną aurę: odwiedza pobliski, wypełniony wyłącznie mężczyznami pub i przyciąga spojrzenia piwoszy. Natyka się na swojego wybawiciela policjanta, który – jak się okazuje – ochronić jej już raczej nie zdoła, bo gołego włamywacza puścił wolno, nie mając mu niczego do zarzucenia. Nikt nie zginął, nie ucierpiał, niczego nie skradziono. Zagrożenia nie ma. Do czasu.
Mogłabym tak ironizować do woli, ale w tej opowieści nie ma miejsca nawet na najczarniejszy humor. Garland to sadysta, który atmosferę w filmie napina do tego stopnia, że aż trudno się oddycha. Powiedziałabym, że czegoś takiego dawno nie przeżyłam, ale to nieprawda, bo poza kinem wstrzymywanie powietrza ze strachu opanowałam do perfekcji za sprawą mężczyzn oblepiających mnie wzrokiem, karmiących niechcianą uwagą, wyznających nieodwzajemnioną przeze mnie miłość i takież samo pożądanie.
Nie wiem, jak to możliwe, że reżyserowi udaje się w tak trafny i przeszywający mnie znajomym lękiem sposób oddać clou bycia kobietą i życia w patriarchalnej opresji, która obwinia nas za całe zło tego świata oraz cierpienia mężczyzn. Ci, choć są w filmie potworami o tej samej twarzy znakomitego aktora Rory’ego Kinneara, ciągle ustawiają się w roli ofiar, które wspaniałomyślnie ofiarowują damom swoje uczucia, gdy te niewdzięcznice wszystkim pogardzają.
czytaj także
Garland pokazuje, że cała nasza rzeczywistość, kultura, a nawet sztuka są wybrukowane dobrymi intencjami mężczyzn, którzy chcą być kochani, a są – odpychani i dlatego dopuszczają się okropnych, nieracjonalnych, ale usprawiedliwianych desperacją i bólem czynów – od wyzywania na pojedynki swoich miłosnych rywali, przez zabójstwa i gwałty na ukochanej, aż po igranie z własnym życiem. Aż ciśnie mi się na usta: „chodź, pokażę ci, czym moja miłość jest, dla ciebie zabiję się”.
Nigdy nie sądziłam, że zacytuję Ich Troje, pisząc o filmie Alexa Garlanda. Ale też nie pomyślałam, że samobójstwo z miłości to groźba, którą usłyszę nie tylko w piosence, tylko na przykład od byłego – ponoć zakochanego we mnie partnera. Aby zrozumieć, że szantaż emocjonalny nie ma w sobie nic romantycznego, potrzeba przynajmniej terapii, ale w kraju, gdzie dostęp do psychiatrii jest żartem lub luksusem, a cierpienie z miłości uszlachetnia, nie ma szans na to, by niechciani, niepożądani, niekochani mężczyźni mieli miejsce na zdrowe przeżycie swoich emocji.
czytaj także
Przeczytałam kiedyś w „Gazecie Wyborczej”, że mężczyźni są sfrustrowani na Tinderze, bo dostają od kobiet mniej lajków, niż sami dają. Artykuł ukazał się przy okazji filmu o oszuście, który wyłudził mnóstwo kasy od zakochanych w nim kobiet. Mimo że na bezwzględne potępienie zasługuje tu mężczyzna, prztyczek w nos dostały i „naiwne baby”, i „okrutne femmes fatales”, i aplikacja, która instrumentalizuje i zakłamuje relacje, dając kobietom niepisany przywilej odrzucania kolejnych kandydatów na męża.
Nie zrozumcie mnie źle. Algorytmy Tindera z pewnością nie są sprawiedliwe dla wszystkich. Niektórzy twierdzą, że są nawet klasistowskie, a na pewno zaprogramowane tak, by najbardziej zdesperowane osoby sięgnęły po wersję premium. Ot, czysty kapitalizm i cyfrowa samowolka. Ale co mnie w tym wszystkim irytuje najbardziej? Że znów przy tej okazji najmniej dyskutujemy o tym, jak mężczyźni krzywdzą. Znowu to, co leży w męskim interesie, jest na wierzchu.
Oszustom wybaczamy z łatwością, robimy z nich celebrytów. Incelom niepotrafiącym randkować współczujemy, bo przecież to nie ich wina, że warunki fizyczne, pochodzenie i brak przywilejów ekonomicznych pozbawiły ich szans na seks i związki. Tak, to prawda, ale powtórzę po raz milionowy za wszystkimi feministkami: patriarchat krzywdzi wszystkich. Czy daje także mężczyznom przyzwolenie na to, by po wszystko, czego pragną, musieli sięgać siłą?
czytaj także
Zamiast refleksji nad tym faktem kolejne pokolenia facetów reprodukują przemoc i frustrację, która w filmie Garlanda przybiera postać krwawego spektaklu. Widać, że skowyt mężczyzn wzgardzonych przez kobiety będzie coraz silniejszy, ale ich pozostałe moce słabną.
Men – choć się na to nie zanosi – przynosi ulgę, a ja zazdroszczę Garlandowi wyobraźni i empatii tak bardzo, że gotowa jestem powiedzieć, że nie wszyscy mężczyźni są tacy sami. Wiem jednak, że wszystkie kobiety doświadczają takiej czy innej formy dyskryminacji i przemocy. Garland też to wie i mówi, krzyczy to w swoim filmie. Nie zamierzam się z nim kłócić.