Spektakl wokół odwołania Ziobry sprawiał wrażenie kolejnego odcinka filmowej franczyzy, której twórcy, na czele z aktorami pierwszego planu, są już wyraźnie zmęczeni tym, co robią, ale zobowiązania kontraktowe zmuszają ich, by raz jeszcze ubrać się w kostium i pelerynę, na widok których ich już mdli.
Wydawało się, że w Zjednoczonej Prawicy wszystko już ustalone, że ziobryści i kaczyści, ludzie premiera i zakon PC, jakoś dogadali się w sprawie prezydenckiej ustawy likwidującej Izbę Dyscyplinarną, co miało odblokować środki z KPO. Na ostatniej prostej pojawiła się jednak niespodzianka.
W ostatniej chwili pisowska większość wycofała poprawkę gwarantującą test niezawisłości sędziego, także w odniesieniu do już wydanych orzeczeń. Poprawka miała poparcie kancelarii prezydenta, znajdowała się w pierwotnym prezydenckim projekcie. Przeciw była drużyna Ziobry, walcząca od początku o wykreślenie tego zapisu – fakt, że PiS w ostatniej chwili ją jednak wycofał, jest kolejnym politycznym zwycięstwem ministra sprawiedliwości. Co ono oznacza?
Senat poświęci ustawie maksimum przysługującego mu czasu, próbując przywrócić poprawki opozycji, które zostały odrzucone przez sejmową większość, oraz część poprawek popieranych przez prezydenta. Następnie Sejm – być może znów po kolejnych targach PiS z Ziobrą – te poprawki najpewniej odrzuci. Nie wiadomo jednak, czy „zziobryzowaną” wersję ustawy podpisze prezydent. I czy wystarczy ona Komisji Europejskiej, by uruchomić środki z KPO.
Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, pewne jest jedno: przyjęta w czwartek wieczorem ustawa prezydencka, nawet bez poprawek ziobrystów, nie skończy sporu o praworządność. Ani w wymiarze europejskim, ani krajowym.
Zużyta franczyza
Zanim jednak Sejm przyjął prezydencką ustawę, Ziobro odniósł jeszcze jedno zwycięstwo: wygrał głosowanie o wotum nieufności. Kolejne w ciągu ostatnich siedmiu lat.
Ziobro jest oczywiście jednym z najbardziej nieudolnych, a nawet szkodliwych polityków na stanowisku ministra sprawiedliwości. Powodów, by go odwołać, jest aż nadmiar: afera hejterska w ministerstwie, nieudolne reformy sądów, upolitycznienie prokuratury, zmiana mającego służyć pomocy ofiarom przestępstw Funduszu Sprawiedliwości w fundusz finansujący wyborcze cele Solidarnej Polski, bezsensowne szarże przeciw Europie, wspieranie najbardziej reakcyjnych, wrogich prawom kobiet i mniejszości środowisk i idei.
czytaj także
Jednocześnie cały spektakl wokół odwołania Ziobry sprawiał jednak wrażenie kolejnego odcinka filmowej franczyzy, której twórcy, na czele z aktorami pierwszego planu, są już wyraźnie zmęczeni tym, co robią, ale zobowiązania kontraktowe zmuszają ich, by raz jeszcze ubrać się w kostium i pelerynę, na widok których ich już mdli. Takie wrażenie sprawiał zwłaszcza premier Morawiecki, który musiał bronić z sejmowej mównicy ministra, od dawna kopiącego pod nim dołki, którego sam Morawiecki najchętniej usunąłby ze swojego gabinetu. Podobne nastroje mogły też udzielić się obserwującym debatę widzom.
PiS dał przy jej okazji pokaz wyjątkowego, nawet jak na siebie, braku kultury parlamentarnej. Pisowcy broniący Ziobry oskarżali opozycję o to, że „donosi na Polskę”, chce odebrać Polakom należne im fundusze, a posłowie z ław rządowych pokrzykiwali „hańba”, by ostatecznie dopełnić poczucia groteski. Wystąpienie ministra Wójcika z Solidarnej Polski było tak obcesowe, że część posłów opozycji wyszła z sali. Gdy wrócili, w swoim stylu marszałek Terlecki rzucił „po co państwo wracacie” – bo najwyraźniej z jego punktu widzenia idealny byłby Sejm bez opozycji.
Opozycja podzieliła między siebie prezentację wniosku o odwołanie ministra, co nie było najlepszą decyzją. Otrzymaliśmy recytację wszystkich przewin Ziobry, za dużo w niej było haseł, za mało konkretów. Na tle posłów opozycji pozytywnie prezentował się poseł Krzysztof Śmiszek z Lewicy, mówiący o zamykaniu pod Ziobrę sądów pracy. W końcu dostaliśmy jakiś konkret. Negatywnie ministra sprawiedliwości ocenił też Dobromir Sośnierz z Konfederacji, który oskarżył Ziobrę o realizację… agendy radykalnych feministek i prześladowanie mężczyzn. Dowiódł tym samym nie po raz pierwszy, że jak nieprzemyślanych i dziwacznych rzeczy w Sejmie nie opowiadałby PiS, Konfederacja zawsze jest go w tym w stanie przebić.
czytaj także
Polityczny niewypał?
Oczywiście, warto by się było pomęczyć, słuchając tego wszystkiego, gdyby faktycznie udało się odwołać Ziobrę. Mimo wszystkich sporów, napięć i przeciągania liny z ostatnich miesięcy opozycja poniosła tu klęskę. PiS znów zebrał wystarczającą większość. Dokładnie 231 głosów – jeden głos ponad połowę posłów. Jakiekolwiek byłyby pretensje Kaczyńskiego do Ziobry, to decyzję o zerwaniu z nim współpracy prezes rządzącej partii podejmie sam, nie da jej sobie narzucić opozycji. Im ta bardziej będzie Ziobrę atakować, tym bardziej PiS będzie go bronić.
Czy w takim razie składanie wniosków przeciw Ziobrze ma polityczny sens? Gdyby Zjednoczona Prawica nie była w stanie obronić swojego ministra, dowodziłoby to dalekiego rozkładu obozu rządowego i z pewnością błyskawicznie pogłębiłoby w nim kryzys, być może do punktu, za którym byłoby bardzo trudno dalej sprawować władzę. Można więc zrozumieć, dlaczego opozycja próbuje, w obliczu sporów wewnątrz Zjednoczonej Prawicy, polować na ministrów. Szkoda, że bez powodzenia.
Czy wobec tego wniosek okazał się więc politycznym niewypałem? Czy faktycznie się nim okaże, zależy od tego, co dalej z przyjętą wczoraj przez Sejm ustawą. Jeśli prezydent jej nie podpisze albo Komisja Europejska uzna za niewystarczającą, opozycja będzie mogła uruchomić narrację: to wszystko przez Ziobrę, za którego pozostaniem w rządzie PiS raz jeszcze zagłosował, choć ten człowiek blokuje nam europejskie fundusze. Nie da się jednak ukryć, że głosowanie nie wypadło w najlepszym politycznie momencie dla opozycji i na razie to PiS na nim politycznie ugrał więcej.
Za mało, za późno
Czy faktycznie ustawa przyjęta w tej formie, jeśli Duda ją podpisze, odblokuje nam środki europejskie? Wiele wskazuje na to, że KE chce Polsce pójść na rękę i wykonać pojednawczy gest. Wszyscy są zmęczeni ciągnącym się sporem, za sprawą napaści Putina na Ukrainę i postawy polskiego rządu i prezydenta, Polska stała się państwem ważnym dla wschodniej polityki UE i NATO. Jak się wydaje, zapowiedziana na początek czerwca wizyta Ursuli von der Leyen w Polsce będzie wiązała się z ogłoszeniem jakiegoś bardziej konkretnego porozumienia w sprawie odblokowania środków z KPO.
Nasuwa się jednak oczywiste pytanie: dlaczego tyle to trwało? Czemu PiS tak długo zwlekał z likwidacją Izby Dyscyplinarnej, choć sam nie był z niej zadowolony? Czemu nie był w stanie zapewnić wcześniejszego uruchomienia środków? Dlaczego doprowadził do tego, by za funkcjonowanie Izby Dyscyplinarnej naliczała nam się kara w wysokości miliona euro dziennie? Dziś jej kwota dobija do 180 milionów euro, na poczet kary KE już potrąciła nam 111 milionów euro – ponad pół miliarda złotych – z przysługujących nam unijnych środków.
PiS, przeciągając tak długo załatwienie sprawy Izby Dyscyplinarnej, zachowywał się totalnie nieracjonalnie. Stracił setki milionów złotych, wdając się w walkę o instytucję, które nie spełniła nawet na gruncie zadań, jakie postawił jej obóz rządzący. Można się oczywiście cieszyć, że Zjednoczona Prawica poszła w końcu po rozum głowy, ale przypomina ona dziś pacjenta, który latami ignorował symptomy choroby i do lekarza zgłosił się w ostatniej chwili, gdy dało się coś jeszcze zrobić. Albo kogoś, kto godzinami walił głową w ścianę, cały się poranił i pokrwawił, zanim zauważył, że praktyczniejszym od głowy narzędziem do wbijania gwoździ jest jednak młotek.
Jednocześnie ustawa prezydenta nie kończy sporu o praworządność. W polskim systemie ciągle zostają kontrowersyjne rozwiązania ostatnich lat: przepisy ustawy kagańcowej, narzędzia dyscyplinowania sędziów, zagrażające ich niezawisłości, a przede wszystkim główny problem PiS-owskich deform: wybrana przez polityków jednej opcji Krajowa Rada Sądownictwa.
Jak Zbigniew Ziobro i Michał Woś chcą „zdemaskować” organizacje społeczne?
czytaj także
Tak długo, jak będzie trwała i wyłaniała sędziów, tak długo rząd będzie znajdował się w konflikcie z istotną częścią środowisk prawniczych oraz z instytucjami międzynarodowymi. Polska z powodu udziału w składach orzekających sędziów wyłonionych przez neo-KRS przegrywa sprawy przed Europejskim Trybunałem Spraw Człowieka i będzie przegrywać następne. W uzasadnieniu wyroku rozpatrującego skargę spółki, która przegrała sprawę w procesie z udziałem sędziów wyłonionych przez nową KRS przed Izbą Cywilną polskiego Sądu Najwyższego, ETPCz napisał: „Procedura powoływania sędziów, która, tak jak w niniejszej sprawie, ujawnia nieuprawniony wpływ władzy ustawodawczej i wykonawczej na powoływanie sędziów, jest per se niezgodna z art. 6 ust. 1 [Europejskiej] Konwencji [Praw Człowieka] i jako taka stanowi fundamentalną nieprawidłowość, wpływając na cały proces i podważając legitymację sądu złożonego z tak powołanych sędziów”.
KRS będzie też wracać jako problem w relacjach z Europą. Uruchomienie środków z KPO nie skończy sporu KE z Polską. Unia ma jeszcze inne narzędzia – np. procedurę naruszania praworządności – przy pomocy których będzie upominać się, by rządy PiS wycofały się z reform naruszających europejskie zasady praworządności.
Dzisiejsza ustawa to zbyt mało, zbyt późno. Sejm nie rozwiązał problemów z nabrzmiewającym kryzysem praworządności, zostawił za to w rządzie jego główne źródło.