Wspólna waluta miała zintegrować kraje Unii, zapewnić im stabilność i równać (w górę!) poziom zamożności mieszkańców. Dziś wiemy, że nie spełniła żadnej z tych obietnic. Architektura euro została zaprojektowana jakby z myślą o wywołaniu skrajnych nierówności.
ATENY – 20 lat temu, w styczniu 2002 roku, wraz z wprowadzeniem banknotów i monet euro, zmaterializowała się wspólna europejska waluta. Dla upamiętnienia tej okazji ministrowie finansów strefy euro wydali wspólne oświadczenie, w którym wspólna waluta została określona mianem „najbardziej namacalnego osiągnięcia europejskiej integracji”. W istocie jednak euro w niczym nie przyczyniło się do europejskiej integracji. Wręcz przeciwnie.
Głównym celem wprowadzenia euro było umożliwienie integracji przez wyeliminowanie kosztów wymiany walut oraz, co istotniejsze, wyeliminowanie ryzyka destabilizujących dewaluacji. Europejczykom obiecano, że będzie to sprzyjało międzynarodowej wymianie handlowej. Standardy życia miały się wyrównać, przebieg cykli koniunkturalnych miał stać się łagodniejszy, ceny miały się ustabilizować, inwestycje w ramach strefy euro miały zaś przyspieszyć ogólny wzrost produktywności i spowodować, że wzrost ten równomiernie rozłoży się między państwami członkowskimi. W skrócie – wspólna waluta miała być podstawą łagodnej germanizacji Europy.
czytaj także
Minęło 20 lat i żadna z tych obietnic się nie ziściła. Od czasu utworzenia strefy euro wymiana handlowa w ramach tej strefy wzrosła o 10 proc. – to wzrost o wiele niższy niż 30-procentowy wzrost wymiany handlowej na całym świecie oraz, co bardziej znaczące, niższy niż 63-procentowy wzrost wymiany handlowej między Niemcami a trzema państwami członkowskimi Unii Europejskiej, które euro nie wprowadziły: Polską, Węgrami i Czechami.
Podobnie rzecz miała się z inwestycjami w zwiększenie produktywności. Przez państwa strefy euro – Grecję, Irlandię, Portugalię, Hiszpanię – przetoczyła się ogromna fala kredytów udzielanych przez Niemcy i Francję. Zakończyło się to wieloma bankructwami, które stały się zarzewiem kryzysu strefy euro, jaki nastąpił 10 lat temu. Jednak większość bezpośrednich inwestycji zagranicznych z krajów takich jak Niemcy trafiła do tej części UE, która wspólnej waluty nie przyjęła. Dlatego też, podczas gdy zarówno inwestycje, jak i produktywność w ramach strefy euro stawały się coraz bardziej nierówne, do ich konwergencji doszło w państwach, które pozostały poza strefą.
Co się tyczy dochodów, w 1995 roku na każde 100 euro zarobione przez przeciętnego obywatela Niemiec przeciętny obywatel Czech zarabiał 17 euro, Grecji – 42 euro, a Portugalii – 37 euro. Spośród tych trzech jedynie Czesi nie mogli pobrać euro z krajowego bankomatu. A jednak do 2020 roku to właśnie dochody Czeszek i Czechów zbliżyły się do 100 euro zarabianych przez przeciętną Niemkę lub Niemca o całe 24 euro, podczas gdy dochody Greków zaledwie o 3 euro, a Portugalczyków o 9.
czytaj także
Kluczowym pytaniem nie jest to, dlaczego euro nie przyniosło obiecywanej konwergencji, ale raczej, dlaczego ktokolwiek sądził, że tak się stanie. Warto przyjrzeć się trzem parom dobrze zintegrowanych gospodarek: Szwecji i Norwegii, Australii i Nowej Zelandii oraz Stanów Zjednoczonych i Kanady. Ścisła integracja tych krajów pogłębiała się – nigdy zaś nie była zagrożona – dlatego że unikały one unii walutowej.
Aby zrozumieć znaczenie niezależności walutowej dla utrzymania ścisłego dopasowania gospodarek, wystarczy rozważyć stopy inflacji. Od 1979 roku inflacja w Szwecji i Norwegii, w Australii i Nowej Zelandii oraz w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie utrzymywała się na podobnym poziomie. A jednak w tym samym okresie wzajemne kursy wymiany walut tych państw ulegały szaleńczym fluktuacjom, wygłuszając wstrząsy wynikające z asymetrycznie występujących recesji i kryzysów bankowości. To przyczyniało się do utrzymania zintegrowanych gospodarek w równowadze.
W Unii podobna sytuacja miała miejsce między Niemcami, największą gospodarką strefy euro, a Polską, która euro nie wprowadziła. Po pojawieniu się euro złoty stracił 27 proc. swojej wartości. Potem, w 2004 roku nastąpił wzrost wartości złotego o 50 proc., a następnie, podczas kryzysu finansowego w 2008 roku, ponowny spadek o 30 proc. W wyniku tego Polska uniknęła zarówno wzrostu napędzanego zadłużeniem zagranicznym, który cechował państwa strefy euro, choćby Grecję, Hiszpanię, Irlandię i Cypr, jak i ogromnej recesji w szczytowym momencie kryzysu euro. Czy można się zatem dziwić, że żadnej innej gospodarce w ramach UE nie udało się osiągnąć tak imponującej konwergencji w stosunku do niemieckiej jak gospodarce Polski?
Z perspektywy czasu widać, że architektura euro została zaprojektowana jakby z myślą o wywołaniu skrajnej nierówności. Wprowadzając wspólną walutę, Europejczycy powołali wspólny bank centralny, którego zaplecza nie stanowiło żadne wspólne państwo, a jednocześnie pozbawili swoje państwa wsparcia banku centralnego, który mógłby je poratować w czasach kryzysu finansowego, kiedy to właśnie państwa muszą ratować z opresji banki działające na ich terytorium.
W czasach prosperity międzynarodowe kredyty wykreowały niezrównoważone zadłużenie. Następnie, wraz z pojawieniem się pierwszych oznak trudności finansowych (kryzysu zadłużenia publicznego bądź prywatnego), stało się jasne, że wydarzy się nieszczęście: konwulsje obejmą całą strefę euro, a wraz z nimi przyjdą skrajne nierówności i potężne zaburzenia równowagi.
czytaj także
Słowami laika – Europejczycy byli jak nieszczęsny właściciel pojazdu, który aby wyeliminować wychylenie podczas skrętu, pozbywa się resorów, a następnie wjeżdża prosto w głęboką dziurę w jezdni. Powodem, dla którego krajom takim jak Polska, Nowa Zelandia i Kanada udało się przetrzymać ogólnoświatowe kryzysy bez pozostania daleko w tyle za Niemcami, Australią czy USA (lub gorzej, bez poddania im swojej suwerenności), jest właśnie to, że nie zgodziły się na unię walutową. Gdyby skusiły się na wspólną walutę, kryzysy z lat 1991, 2001, 2008 oraz 2020 przekształciłyby je w zadłużone kolonie.
Niektórzy twierdzą, że Europa wyciągnęła z tego wnioski. W końcu reakcją na kryzys euro i nadejście pandemii było wzmocnienie strefy euro o nowe instytucje, takie jak Europejski Mechanizm Stabilności (wspólny fundusz pomocy finansowej), wspólnotowy system nadzoru nad europejskimi bankami oraz unijny Fundusz Odbudowy Next Generation EU.
To bez wątpienia wielkie zmiany. A jednak to zaledwie minimum tego, co jest konieczne do utrzymania euro bez zmiany jego charakteru. Wprowadzając te zmiany, UE potwierdziła, że jest gotowa zmienić wszystko tylko po to, aby niczego nie zmieniać – a raczej po to, aby uniknąć jednej, naprawdę znaczącej zmiany: utworzenia unii fiskalnej i politycznej z prawdziwego zdarzenia, co jest koniecznym warunkiem zarządzania wstrząsami makroekonomicznymi i wyeliminowania nierówności pomiędzy regionami.
Porządek w strefie euro. Rozmowa Maurizio Ferrery z Clausem Offe
czytaj także
Teraz, 20 lat od powstania euro wspólna waluta pozostaje instrumentem wyłącznie na dobre czasy, sprzyjającym bardziej rozbieżnościom niż zbieżności gospodarek. Do niedawna taki rezultat wywoływał gorące dyskusje, a wraz z nimi nadzieję, że Europa zdaje sobie sprawę z działających odśrodkowo sił zagrażających jej podstawom.
Tej nadziei już nie ma. Kiedy ministrowie finansów strefy euro wydali wspólny pean na cześć jednolitej waluty, wydarzyło się coś ważnego – nic. Nikt nie przyłączył się do ich zachwytów. Nikomu nie chciało się polemizować. Taka apatia nie najlepiej wróży Unii rozrywanej na kawałki przez coraz większą nierówność i ksenofobiczny populizm.
**
Copyright: Project Syndicate, 2022. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.