Nie będzie można nie przyjąć mandatu. Taki projekt ustawy poznaliśmy w piątek. Trudno o zmianę prawa, która pozwalałaby upiec równie dużo pieczeni przy jednym ogniu i miała tak niewiele wspólnego z akceptowalną polityką publiczną.
Nie będzie można odmówić przyjęcia mandatu; ukaranym przez policję obywatelom pozostanie odwołanie – w ciągu siedmiu dni od zdarzenia – do Sądu Rejonowego i de facto dowodzenie niewinności. Bo skoro pieniądze państwo ściąga automatycznie, to w punkcie wyjścia jesteśmy winni i dowodzimy, że nie mogliśmy przekroczyć prędkości pieszo lub że nie oddawaliśmy publicznie moczu, jak zapowiadają wiralowe memy na fejsie. Czemu i komu taki projekt ustawy – w piątek opublikowany na stronach Sejmu – służy?
Oczywiście, w rządzie Zjednoczonej Prawicy zawsze wchodzi w grę, że to po prostu świnia podłożona przez ministra sprawiedliwości swemu nominalnemu szefowi. Zostawmy jednak kremlinologię à la polonaise i zastanówmy się, co wprowadzenie takiego prawa zmieni.
Po pierwsze zatem – i to jest wręcz oficjalne uzasadnienie – mniej pracy będą miały sądy, bo można spokojnie przyjąć, że chętnych do odwołań będzie relatywnie niewielu, tym bardziej że pewny koszt usług prawniczych i wartość straconych nerwów zazwyczaj przewyższać będą dalece niepewny zwrot zainkasowanych przez państwo pieniędzy. Wygląda to desperacko, ale być może ktoś z resortu Zbigniewa Ziobry uwierzył, że właśnie tu leży klucz do skrócenia czasu postępowań – rytualnie piętnowanej w mediach i przez ekspertów zmory naszego wymiaru sprawiedliwości.
Po drugie, zmiana prawa odciąża policję, trochę ostatnio sfrustrowaną nie zawsze wdzięcznymi zadaniami, jakie nakłada na nią władza. Dotąd odmowa przyjęcia mandatu przez obywatela nakładała właśnie na policję obowiązek przekazania sprawy do sądu i w związku z tym sporządzenia całego materiału dowodzącego rzeczywistej winy sprawcy wykroczenia.
Co więcej, dotychczasowy model mocno utrudniał wymuszanie łapówek – dźwignia pod tytułem „to co, trzy setki bez papierka czy osiem setek i punkty z papierkiem?” działała tylko w wypadku przewinień realnych. W przypadku tych wydumanych przez funkcjonariusza odmowa uznania swej winy przez obywatela to mundurowemu sprawiała kłopot. Teraz niezależnie od prawdopodobieństwa i ciężaru przewinienia owe „trzy setki” będą dużo bardziej kuszącą perspektywą, skoro samo dojście przed sądem, „jak było naprawdę”, może kosztować kilka tysięcy. Dotąd łatwiej było obywatelowi fiknąć, tym bardziej że sędziowie „dobrą zmianę” znielubili na dobre i zazwyczaj zasądzają przeciw stanowisku policji.
Po trzecie, efekt mrożący, czyli zastraszenie obywateli – jak to zwykle bywa przy takich zmianach prawa – nie musi dotyczyć pieniaczy czy piratów drogowych (tym zostanie zawsze łapówka), ale np. protestujących obywateli. Tylko czy chodzi bardziej o kobiety demonstrujące w sprawie aborcji, przedsiębiorców domagających się zniesienia lockdownu czy naruszających obostrzenia – te logiczne i te niekoniecznie – przechodniów, sklepikarzy czy restauratorów, to już sprawa trzeciorzędna. Bo dobrym kijem, a czymś takim jest to rozwiązanie, równie dobrze można przywalić za politykę, za warcholstwo, ale i za niewłaściwy wygląd. Elastycznie, w zależności od potrzeby. Tradycja karania ulotkarzy za zaśmiecanie przestrzeni publicznej ma u nas zresztą kilka dekad – nowe prawo świetnie się do tego nada.
czytaj także
Po czwarte wreszcie, rząd może się słusznie obawiać, że opóźnienia szczepień i rosnąca niechęć do restrykcji w połączeniu z ogólnym brakiem zaufania do racjonalności polityki państwa to mieszanka wybuchowa. Co ludzie sądzą o lockdownie, to widać na stokach naszych kurortów, gdzie miejska klasa średnia jeździ na narty. A może najlepiej w małych miasteczkach, gdzie drobna gastronomia walczy o przetrwanie, i na osiedlach bloków, gdzie uczniowie gnieżdżą się z rodzicami w przepełnionych mieszkaniach. Mamy zatem problematyczne zjawiska (łamanie restrykcji) będące reakcją na często nieracjonalne obostrzenia i chaos komunikacyjny. I teraz: pomysł, że z symptomami problemu najlepiej walczy się, karząc ludzi na potęgę, też już przetestowaliśmy w PRL – za niedoborami towarów, od pralek po wódkę, szło wówczas zapełnianie więzień pokątnymi handlarzami i drakońskie grzywny.
Krótko mówiąc: trudno o zmianę prawa, która pozwalałaby upiec równie dużo pieczeni przy jednym ogniu i miała tak niewiele wspólnego z akceptowalną polityką publiczną. Sądy mają mniej roboty, czym może się pochwalić resort Ziobry; policja ma mniej roboty i mocniejszą dźwignię, względnie perswazyjny kij; obywatele częściej się zastanowią, czy warto bywać w nieodpowiednich miejscach lub nieodpowiednim czasie. Same plusy, które najwyraźniej nie przesłaniają władzy minusów.