Pierwsza zmowa milczenia, do której zostałam zobowiązana na wczesnym etapie swojego życia, dotyczyła alkoholizmu ojca. Druga miała związek z molestowaniem. Ale odzyskałam swój głos i już nie jest to głos bezbronnej ofiary.
Zeszłoroczne protesty w obronie praw kobiet były wyjątkowe, pełne wsparcia, solidarności i siostrzeństwa. Mimo pandemii i policjantów nadużywających przemocy można było, paradoksalnie, poczuć się bezpiecznie. Coś pękło, granice zostały przekroczone, gniew nabrał emancypacyjnej siły i wreszcie pojawiła się realna nadzieja na zmianę – nawet jeśli faktycznie trzeba będzie na nią trochę poczekać.
Ja sama pierwszy raz usłyszałam (odzyskałam?) wtedy swój głos i już nie był to głos bezbronnej ofiary.
czytaj także
***
Pierwsza zmowa milczenia, do której zostałam zobowiązana na wczesnym etapie swojego życia, dotyczyła alkoholizmu ojca. To, co działo się wewnątrz domu (awantury, przemoc, krzyki, lęk, strach), miało tam pozostać. Na zewnątrz należało natomiast pielęgnować i podtrzymywać wizerunek normatywnej, szczęśliwej rodziny, wpisujący się w projekcje konstytuowane przez tradycję, religię czy patriarchat.
Pamiętam, jak kiedyś proboszcz po kolędzie powiedział mojej mamie, że żona zawsze musi trwać przy mężu, bez względu na wszystko, a rozwód jest niewybaczalnym grzechem. Sprawa jest prosta: on może i jest beznadziejnym partnerem oraz ojcem, ale jak od niego odejdziesz, to bramy królestwa niebieskiego zamkną się przed tobą na wieki wieków – wybieraj.
O problemach nie rozmawiało się więc wcale albo się je bagatelizowało. No przecież każdemu może się czasem zdarzyć nieco przesadzić z alkoholem, nie ma bynajmniej powodów do obaw, a w ogóle to błądzić jest rzeczą ludzką i w końcu wszyscy niesiemy jakiś swój krzyż.
Druga zmowa milczenia miała związek z molestowaniem.
Do dotrzymywania tajemnicy w obu tych sprawach zostałam zmuszona mniej więcej w podobnym czasie. Tak w przypadku choroby ojca, jak i w wypadku przemocy seksualnej wpajana mi przez dorosłych narracja silnie sprzężona była ze stratą. Nie mogę nikomu obcemu opowiedzieć o tym, co dzieje się w środku, ponieważ wtedy: nikt nie będzie chciał się ze mną bawić, koleżanki przestaną mnie odwiedzać, ale także (klasyk) ludzie tego nie zrozumieją i będą chcieli mnie ukarać. Uwierzyłam.
Odpowiedzialność za dochowanie sekretu została przekierowana na mnie, dlatego chcąc zachować pozory struktury, która umożliwiała mi codzienne funkcjonowanie, musiałam zanegować swój głos.
Wiele razy, już w dorosłym życiu, mierzyłam się z niemocą ekspresji zupełnie nieprzystającą do sytuacji; czy to w trakcie studiów, podczas konferencji, czy jakichkolwiek innych publicznych wystąpień, a nawet towarzyskich spotkań. Schemat był zawsze ten sam: czułam wstyd, obrzydzenie do samej siebie, lęk o to, że wszyscy zobaczą ten brud, którego nie da się domyć, że odkryją sekret, gdy tylko coś powiem. Cały czas się boję – choć od kilku lat staram się z tym lękiem na różne sposoby negocjować – zajmować wyraziste stanowiska w rozmaitych światopoglądowych sporach, dzielić swoją opinią, emocjami, odczuciami na szerszym forum. Obudowuję swoją wypowiedź teorią, kontekstami, podpieram się rozpoznaniami mądrzejszych ode mnie osób, tak abym nie musiała zanadto się przy tym odsłaniać. A i tak mam ochotę kompulsywnie wszystkich dookoła przepraszać, choć właściwie nie wiem, z jakiego powodu miałabym to robić. Najczęściej staram się udawać, że nie mam z niczym kłopotu, ale na dłuższą metę jest to przeciwskuteczne. W końcu i tak zawsze wygrywa ciało – głos grzęźnie w gardle, jąkam się, skóra zaczyna mnie swędzieć, dłonie się pocą i trzęsą, czuję mdłości, słowa nie chcą się układać w zdania, a ja mówię coraz ciszej w miarę, jak serce bije mi coraz szybciej. Często bezpodstawnie odczuwam stres i zagrożenie, permanentnie funkcjonuję w trybie walcz/uciekaj. Wiem, że wykształcony w dzieciństwie mechanizm pozwolił mi przetrwać, ale wiem też, że spowodował przy tym sporo szkód.
czytaj także
Pamiętam, jak ten – starszy ode mnie cztery czy pięć razy – mężczyzna wpychał mi język do gardła i mówił, że całowanie jest jak picie wody z sokiem malinowym. Pamiętam, że na początku byłam bardzo szczęśliwa. Wydawało mi się, że uzyskałam dostęp do czegoś wyjątkowego i przez to ja także stałam się wyjątkowa, bo przecież spośród różnych dziewczynek on wybrał akurat mnie. I to właśnie ze mną łączył go sekret, który mieliśmy zabrać do grobu. Pamiętam wspólne oglądanie bajek i duże, obłapiające mnie dłonie, palce wędrujące tam, gdzie nie powinny. Pamiętam, że z czasem zaczęłam odczuwać coraz większy dyskomfort, ale nie umiałam sobie wytłumaczyć czemu.
Nie pamiętam, dlaczego po tych kilku latach to wszystko po prostu się skończyło – może zaczynałam być „za duża”. Pamiętam za to, że później lubiłam sobie robić krzywdę, bo wtedy czułam, że na moment odzyskuję kontrolę nad swoim ciałem, mogę regulować ból i dobrowolnie zdecydować, kiedy przestać. Ulgę przynosiło mi też wymiotowanie. Wyobrażałam sobie, że wyrzucam z siebie jakieś obce ciało, które niszczy mój organizm od środka, że pozbywam się intruza. Przez chwilę było to pomocne.
czytaj także
Pamiętam też, jak przez kilka dni nie mogłam wstać z łóżka po obejrzeniu Leaving Neverland i jak zanosiłam się płaczem, gdy po raz drugi – już w trakcie terapii – oglądałam Klątwę. Pamiętam, jak ważne, choć trudne, były dla mnie momenty konfrontacji ze sztuką podejmującą wątki dotyczące pedofilii. Dzisiaj myślę, że wszystkie moje autodestrukcyjne zachowania były niemym krzykiem o pomoc. Próbą odnalezienia głosu, języka, sposobu na opowiedzenie o traumie. Do tej pory jednak nie wiem, jak mówić o tych doświadczeniach, w taki sposób, by trauma nie stała się jedynym czynnikiem konstytuującym moją tożsamość. Tak abym nie utknęła na wieki wieków w konstrukcie nierozerwalnie spajającym ofiarę, ranę i resentyment.
***
Z punktu widzenia prawa jestem całkowicie niewiarygodna. Nie mam żadnych dowodów potwierdzających moją opowieść. Przegrałabym zapewne każdą sprawę w sądzie, bo poruszam się wyłącznie w obszarze reakcji cielesnych, fragmentarycznych wspomnień i poszarpanej pamięci, która nie chce się układać w logiczną, przyczynowo-skutkową całość. Dlatego mam w sobie opór przeciwko uznawaniu, że o przemocy zaświadcza dopiero wyrok odpowiedniego organu (i tak, wiem, co to znaczy domniemanie niewinności). Wiedząc, jak niski odsetek spraw dotyczących nadużyć seksualnych kończy się postawieniem sprawcy zarzutów, nie mogę przestać się dziwić, że argument z tego porządku (utopijnego) ciągle jest nadużywany w dyskursie publicznym. Co pośrednio doprowadza do odebrania ofiarom głosu, jeszcze nawet przed tym, gdy zdecydują się one go zabrać – w końcu i tak nikt mi nie uwierzy. Nie chodzi tutaj już tylko o to, czego nie chcemy sobie powiedzieć, ale bardziej o to, czego nie chcemy usłyszeć. Czy jeśli nie zawiadomiłam policji o popełnieniu przestępstwa, to znaczy, że go nie było? Czy jeśli sędzia nie orzekł, że jestem ofiarą przemocy seksualnej, to znaczy, że nią nie jestem?
Każde zachowanie mające na celu zanegowanie twojego doświadczenia, podważenie twojej szczerości nieuchronnie sprawia, że sama zaczynasz kwestionować swoje przeżycia. Może mi się wydawało? A może przyśniło? Od którego momentu można mówić o gwałcie? Czy to na pewno było molestowanie? Jaka jest definicja nadużycia? Czy się w nią wpisuję? Gdzie leżała granica, skoro nie oponowałam? Co, jeśli darzyłam oprawcę uczuciami? Czy się na to zgadzałam? Czy mi się to podobało? Czemu mówię o tym dopiero teraz, po kilkunastu latach od tych wydarzeń? I właściwie dlaczego to robię? Po co ten ekshibicjonizm? Czy chcę zyskać rozgłos? A może znalazłam sposób na łatwy zarobek? Czy jestem koniunkturalna? To przecież taki modny temat teraz. Czy jestem winna? Czy sobie na to zasłużyłam? Czy chcę kogoś oskarżyć o swoje porażki? Czy próbuję temu facetowi zniszczyć życie? Czy kieruje mną zemsta? Czy jestem godna zaufania? Czy mówię prawdę? Czy mam na to świadków?
Wszystko to nierozerwalnie wiąże się z jeszcze jedną istotną kwestią, a mianowicie ściśle zaprojektowanym paradygmatem ofiary. Dla cierpiącej osoby identyfikującej się jako kobieta, o ile jest milcząca, przeznaczono miejsce na postumencie. Matka Polka po cichu radząca sobie z trudami życia codziennego, zawsze nadstawiająca przy tym drugi policzek, niewychylająca się przed szereg patronka domowego ogniska i brudnych skarpet, darmowa opiekunka – ona jest godna publicznego współczucia i szacunku, bo w końcu gdzie byliby dziś mężczyźni bez takich kobiet?
Ale już osoby domagające się elementarnych praw w sposób daleki od uznanego za normatywny, poszukujące własnego języka rewolucji, torpedujące granice dobrego smaku, odmawiające siedzenia w kącie czy otwarcie wyrażające swoje wkurwienie na opresyjne struktury na to nie zasługują – one są roszczeniową hołotą.
Życie z traumą w społeczeństwie patriarchalnym jest jak teleturniej: albo nas poruszy twoja historia, bo wpasowałaś się w pożądany schemat i obdarzymy cię współczuciem, a może nawet pogłaszczemy po główce (wygrywasz), albo będziemy cię ośmieszać, osłabiać, kwestionować, podważać, aż w końcu pękniesz (przegrywasz). Za każdym razem od nowa trzeba utwierdzać swoją podmiotowość, budować tożsamość, prosić o legitymizacje dla złości, gniewu i bólu, (najlepiej) grzecznie domagać się przestrzeni dla ekspresji, wybłagiwać o prawo do głosu.
***
W pierwszą niedzielę strajków pod oknem papieskim w Krakowie spacerowały tysiące osób. Nie wiem, czy Jędraszewski był wtedy w kurii i czy słyszał rozwścieczony tłum nakazujący mu wypierdalać. Ale nawet jeśli go tam wówczas nie było fizycznie, to z pewnością dowiedział się o tym z innych źródeł, skoro wielokrotnie później komentował publicznie te wydarzenia.
W liście do wiernych przeznaczonym na czas adwentu arcybiskup mówił o tym, że każde dziecko jest błogosławieństwem, dlatego nie powinno być ciężarem ani zagrożeniem, a protestujących i protestujące określił mianem „rzeczników zabijania dzieci”. Ciekawe, jak nazwałby osoby chroniące pedofilów? Rzecznikami niszczenia dzieciom życia? Rzecznikami odbierania zdrowia psychicznego? Rzecznikami zabaw z dziećmi? Rzecznikami gwałcenia dzieci? Może z pomocą w wymyślaniu odpowiedniego terminu przyjdzie mu Tadeusz Rydzyk. Pouczy nas przy okazji, że księża też mają pokusy i czasem im ulegają – o co tyle hałasu?
Im bardziej hierarchowie kościelni brną w podobne narracje, tym głośniej mam ochotę krzyczeć: wypierdalać z toksycznymi mężczyznami uciekającymi od odpowiedzialności za instytucję, którą świadomie współtworzą, wypierdalać z zaprojektowanymi wizerunkami ofiar, wypierdalać ze zmową milczenia, wypierdalać z patriarchatem, wypierdalać z narodowo-wyzwoleńczymi schematami, wypierdalać z martyrologią, wypierdalać z pedofilami i ich sojusznikami!
I za ten głos jestem wdzięczna – nie, nie im – wszystkim odważnym osobom, które przemówiły przede mną, ale także sobie.
Nigdy nie będziecie szły same!
***
Wiktoria Tabak – studentka teatrologii w ramach MISH UJ. Stale współpracuje z „Didaskaliami”.