I RP odgrywała rolę bliskich peryferii Zachodu, a więc miejsca, które eksportuje tam zboże czy smołę, importuje zaś towary luksusowe, idee, technologie. Nikt nie myślał w kategoriach inwestycji i zwrotu z inwestycji. I ta pozycja nie zmieniła się do dziś – mówi Adam Leszczyński w rozmowie z Michałem Sutowskim.
Michał Sutowski: „Polski system opresji pozostawał cudem społecznej samoorganizacji”, piszesz w Ludowej historii Polski o czasach pańszczyzny w szlacheckiej Rzeczpospolitej. Ale z twojej książki wynika, że to zjawisko permanentne: zmieniały się ustroje, państwa, epoki, a nam tu na końcu i tak wychodził feudalizm. Dlaczego to się w ten sposób odtwarza? Skąd to długie trwanie?
System pracy niewolnej był efektem oddolnej ewolucji. Formalne przywileje szlacheckie, które określały wymiar powinności, np. przywiązanie do ziemi czy minimalną liczbę dni pańszczyzny wymaganej do odrobienia na pańskim polu – choćby Statut toruński z 1520 roku – najprawdopodobniej tylko sankcjonowały prawem zmiany, które wydarzyły się w dużej mierze wcześniej.
Ale dlaczego takie prawo w ogóle ktoś uchwalał?
Bo grupa społeczna, która na tym korzystała, czyli posiadająca ziemię szlachta, miała dominującą pozycję polityczną. W książce opisuję to w ramach modelu: ludzie rywalizują o ograniczone zasoby, a centralnym konfliktem, który nadaje mu dynamikę, jest konflikt o podział dóbr. A jeśli mamy do czynienia ze społeczeństwem o bliskim zera wzroście gospodarczym, to i rywalizacja o podział jest grą o sumie zerowej. Żeby ktoś miał więcej, to komuś trzeba odebrać.
czytaj także
A cały tort nie może rosnąć? No i czy nie lepiej, żeby chłop pracował za pieniądze? Wiem, że w końcu szlachta wpadła na ten pomysł, ale dopiero po kilku wiekach…
Granicą wzrostu tortu jest produktywność ziemi. Ziemię można, owszem, uprawiać bardziej lub mniej intensywnie, ale do tego potrzeba większej ilości pracy, bo to nie są czasy mechanizacji. Samej ziemi w Rzeczpospolitej nie brakuje, ale mobilizacja siły roboczej wymaga kontroli nad populacją. Dodatkowo to jest system gospodarczy, w którym jest relatywnie mało pieniądza, większa niż na Zachodzie część obiegu gospodarczego dokonuje się w naturze. Jest też bardzo niewielki rynek siły roboczej.
Dlaczego?
Można wprawdzie najmować robotników do pracy (i czasem się to robi, zależnie od regionu i okresu), ale dostępnych jest ich niewielu, praktycznie wszyscy są czyimiś poddanymi. Jako właściciel ziemi musisz więc sobie radzić z tymi ludźmi, których masz. Od tego zależy twoje bogactwo – ilu masz chłopów oraz ile z nich wyciśniesz. Rynkowa podaż siły roboczej ma raczej niewielkie znaczenie, chociaż historycy gospodarki dyskutują, jak duże.
Ale to błędne koło – nie można wynajmować pracowników, bo wszyscy są czyimiś poddanymi, a są poddanymi, żeby nie odeszli gdzie indziej, bo brakuje pracowników…
Dlaczego błędne? System, w którym chłopi z ich gospodarstwami byli częścią składową pańskiego majątku, był bardzo zyskowny dla właścicieli i przynosił im bardzo długo korzyści, stosowne do koniunktury. Niekorzystny był za to dla poddanych, bo uniemożliwiał im akumulację, odbierając prawie wszystko, co wyprodukowali – zostawiając niewiele ponad próg przeżycia, szczególnie od XVII wieku. W ramach takiego systemu trwał społeczny przetarg, w którym właściciele dążyli do wyciągnięcia jak najwięcej zasobów od ludzi, a oni się temu opierali.
I tak w kółko, rok w rok?
Konflikt tlił się cały czas i wybuchał, jeśli pan posunął się za daleko. Na przykład, kiedy w XVII wieku pewien dzierżawca dóbr królewskich doszedł do wniosku, że jeśli chłopi sprzedają bydło, to on ma zawsze prawo pierwokupu po wyznaczonej przez siebie cenie, oczywiście poniżej rynkowej. Chłopi się zbuntowali. Ale to wszystko było racjonalne z punktu widzenia właściciela. Z perspektywy całości mniej – dystans gospodarczy dzielący nasze ziemie od Zachodu narastał. System był zyskowny dla elity, i to przez całe stulecia, ale nierozwojowy.
A skąd to właściwie wiemy? Przecież na Zachodzie ten wzrost też był bliski zera, a nawet jak bywał wyższy, to wzrost liczby ludności uniemożliwiał poprawę poziomu życia…
Nawet pomijając statystyki historyków gospodarki, na gorszą pozycję wskazuje rozwój miast, handlu, kultury materialnej i instytucji protokapitalistycznych w okresie nowożytnym. Jeśli przyjąć perspektywę systemu-świata Immanuela Wallersteina, to Rzeczpospolita odgrywała rolę bliskich peryferii Zachodu, a więc miejsca, które eksportuje zboże czy smołę na Zachód, importuje zaś towary luksusowe, idee, technologie. I ta pozycja była dość trwała. Nie zmieniła się do dziś. Nadal eksportujemy raczej produkty o niskiej wartości dodanej, a importujemy technologie.
Co Wallerstein mówił o peryferiach, z których niemal udało nam się wydostać?
czytaj także
Ale dlaczego mimo tak dużego i rosnącego wyzysku te dochody nie były inwestowane? Dlaczego nie przesuwaliśmy się w podziale pracy, żeby ta harówka chłopa miała przynajmniej jakiś cywilizacyjny sens? Są teorie – jak Davida Ricardo – głoszące, że wyciskanie dużej nadwyżki z pracownika sprzyja rozwojowi…
Do takich inwestycji w dawnej Polsce nie było dobrych warunków. Dobrze pokazują to losy manufaktur zakładanych w XVIII wieku przez magnatów, które były bardzo często niedochodowe i z czasem upadały. Po pierwsze, nie było dla nich rynków zbytu, bo chłopi byli za biedni, a szlachta kupowała dobra importowane. Transport był drogi. Po drugie, nie było kapitału…
Przecież wszyscy właściciele dużo wyciskali z chłopów, wielcy właściciele mieli wielu chłopów. Wszystko przejadali?
Nawet magnaci, którzy bywali bajecznie bogaci, sporą część majątku mieli uwięzioną w niepłynnych aktywach. Po trzecie, nie było wykwalifikowanej siły roboczej, a majstrów trzeba było sprowadzić z Zachodu i naprawdę dużo im zapłacić, żeby zechcieli tutaj przyjechać. No i po czwarte, kwestia kompetencji menadżerskich właścicieli. Oni byli przyzwyczajeni do rozliczania żydowskich karczmarzy z arendy i świetnie wprawieni w wyciskaniu dodatkowych prac i danin od chłopów, ale nie w zarządzaniu przedsiębiorstwem kapitalistycznym.
Mówisz o manufakturach i przeszkodach w rozwoju przemysłu, ale gospodarstwa rolne też mogą być lepiej lub gorzej wyposażone, mniej lub bardziej wydajne.
Ogólna wydajność rolnictwa w Rzeczpospolitej w XVIII wieku jest szacowana na niższą niż w okresie względnej świetności w wieku XV i XVI. Właścicielowi majątku chodzi jednak o to, żeby zwiększyć przychody, ponosząc najmniejsze ryzyko i nakłady. Co się bardziej opłaca: wydawać wiecznie brakującą gotówkę na import jakiejś drogiej technologii czy zmusić chłopów do cięższej pracy? Co jest bardziej naturalne i rodzi mniejsze ryzyko?
czytaj także
A dlaczego to zwiększanie ucisku postępuje zarówno przy dobrej koniunkturze, jak i wtedy, gdy robi się coraz gorzej?
W pierwszym przypadku robisz to, bo możesz, a w drugim, bo już musisz, żeby ratować dochody. Ruina majątków szlacheckich i załamanie dochodów przypadają na czas wielkich wojen z Rosją i Turcją, potopu szwedzkiego, powstań kozackich. W XVIII wieku mamy wojnę północną, która znów pustoszy kraj. Kto będzie w takich warunkach inwestował, zwłaszcza jeśli coraz mniej ma z czego? Wiemy, że sama odbudowa majątków ze zniszczeń była problemem. Ponadto myślenie w mieszczańskich kategoriach inwestycji i zwrotu z inwestycji na Zachodzie wykuwano przez stulecia, w bez porównania bardziej sprzyjających warunkach.
Czyli postępowanie szlachty z chłopami było w tamtych warunkach racjonalne?
Duża część krytycznej historii Polski, począwszy od XIX wieku, oskarża szlachtę o egoizm i krótkowzroczność, ale ja nie mam wrażenia, żeby oni byli z natury głupsi czy bardziej egoistyczni od szlachty pruskiej czy rosyjskiej. Różniło ich głównie to, że nasi działali w warunkach słabej władzy państwowej.
Ale ta słabość była przecież efektem ich własnego działania – chcieli płacić mniejsze podatki i móc więcej wyciskać z chłopa!
Zdawali sobie sprawę, że wzmocnienie władzy królewskiej spowoduje podwyżkę podatków. Kiedy król będzie miał do dyspozycji sprawną armię, to przestanie pytać o zdanie w sprawie podatków, tylko będzie je podnosił. Będzie też ich potrzebował coraz więcej – na utrzymanie choćby tej armii. Tymczasem nasz szlachcic ma mało pieniędzy, zrujnowany majątek przez wojny, susze i zarazy, koniunktura międzynarodowa jest zła. To chyba nie są czasy na podwyżkę podatków?
No tak, to znany i dość powtarzalny argument elit.
I całkiem racjonalny – z ich punktu widzenia. Ludzie w przeszłości nie byli przecież głupsi od nas, tylko żyli w innych warunkach gospodarczych i innym kontekście kulturowym. Swoje korzyści rozumieli doskonale.
Skoro praktyki i strategie ucisku nie miały potencjału rozwojowego, to może chociaż techniki oporu miały? Czy chłopski opór mógł doprowadzić do jakiejś zmiany w skali makro?
Ale przecież główne techniki oporu to sabotować gospodarstwo pana, czyli pracować mało wydajnie. Narzekanie, że chłopi pracują mało i źle, powraca stale. Chłop mógł też uciec do innego pana (co było nielegalne) lub na wschód, na terytoria obecnej Ukrainy. Taka ucieczka była już jednak aktem desperacji, bo obok lęku przed karą dochodziła utrata tych ruchomości, które chłop pozostawiał. Stawał się zbiegiem, „człowiekiem luźnym”, który nie należy do nikogo i nie ma swego miejsca.
A to było takie cenne, to swoje miejsce? Skoro w końcu uciekał?
Wraz z wolnością szła jednak prekaryzacja. Z kolei chłop na pańskim miał bardzo ograniczone możliwości legalnej akumulacji. Ziemia nie należała do niego, dziedziczenie gospodarstwa było regulowane umowami i zwyczajem, ale ono nadal nie było jego własnością. Były pewne kreatywne sposoby obchodzenia tych ograniczeń, ale wszystkie były na granicy legalności i obciążone ryzykiem.
Co to dokładnie znaczy, że nie miał możliwości akumulacji?
W dyskusjach u schyłku I Rzeczpospolitej wielu autorów zwracało uwagę, że jak chłop nie ma korzyści z własnej pracy – nie może nic odłożyć, oszczędzić, zabezpieczyć się na przyszłość, powiększyć gospodarstwa, uprawiać ziemi nowocześniej – to nigdy nie będzie dobrze pracować, na czym traci cały kraj. Ale powtórzę: w interesie pojedynczego właściciela było pozostawić chłopu tylko tyle z tego, co wypracował, żeby nie umarł z głodu. Jak mu było za dobrze, jak trochę lepiej mu się żyło, to znaczy, że za dużo mu pozostawiono.
czytaj także
Czyli rośnie produktywność, bo opłaca się pracować, ale co z tego, skoro udział zysku właściciela w dochodzie spada? No i taki lepiej odżywiony chłop mógłby się zrobić roszczeniowy… A tak ledwie zipiał i tylko potwierdzał stereotyp, że to jakaś niższa rasa jest.
Mówiąc współczesnym językiem: inwestowanie w pracownika się nie opłaca, opłaca się go wycisnąć jak cytrynę. Często nasi przemysłowcy czy ziemianie tak myśleli. W okresie międzywojennym Halina Krahelska, dwukrotna zastępczyni Głównego Inspektora Pracy, opisywała relacje w przemyśle. Wskazywała, że przedsiębiorcy nie zapewniają elementarnych standardów pracy, przez co robotnicy chorują na gruźlicę, są słabi fizycznie, opuszczają dniówki, umierają na łatwo uleczalne choroby. Ale na argument, że gdyby lepiej o nich dbać, to pracowaliby wydajniej i wszystkim by się to opłaciło, odpowiadali: „może tacy zaopiekowani robotnicy kiedyś będą pracować lepiej, ale to w odległej przyszłości, a my zysków potrzebujemy teraz”.
No tak, nie dość, że racjonalnie, to się jeszcze szybko sprawdziło, bo potem wybuchła wojna.
Niestabilność otoczenia zawsze zniechęca do inwestycji. W krajach peryferyjnych, w tym na ziemiach polskich, dochodziła do tego zła relacja kosztów pracy i kapitału, także zniechęcająca do inwestycji. Jedno z wielu wyjaśnień, dlaczego akurat w Wielkiej Brytanii wybuchła rewolucja przemysłowa, głosi, że praca była tam zawsze relatywnie droga w stosunku do kosztów energii – bo był węgiel – i kapitału. Dlatego opłacało się kupować drogie maszyny, a to napędzało falę rozwoju gospodarczego.
A u nas odwrotnie?
W Polsce kapitału było niewiele, a więc był drogi, a praca tania, dlatego często nie opłacało się kupować maszyn (a więc zastępować pracy kapitałem). Tak było w XIX i XX wieku. Nie wydaje mi się, by przyczyn zapóźnienia cywilizacyjnego Polski, jej niedorozwoju trzeba było szukać w jakiejś „naturze Polaków”, tylko raczej w naturze instytucji, które były efektem ewolucji historycznej. A każdy kolejny krok tej ewolucji był – w swoim kontekście – racjonalny.
No tak, kraj rozkwitał, dostatek rósł, szlachta z roku na rok zarabiała lepiej, komu to przeszkadzało?! Tylko suma tych racjonalnych decyzji nie składa się na długofalową racjonalność makro. Skoro w końcu zaczęła się zapaść…
Znów, jesteśmy dość narcystyczni w swym przekonaniu o wyjątkowości. Większość świata była w tej sytuacji, to nowoczesny rozwój gospodarczy był wyjątkiem, a nie regułą. To, co było u nas wyjątkowe, to praktyczna nieobecność państwa w podziale dochodu przez dobre dwa stulecia. Chłop był producentem pierwotnym, a szlachcic i Kościół mu zabierali część tego, co wyprodukował – tyle, ile mogli. A w krajach na wschodzie, zachodzie i na południu to państwo, czyli król i jego poborca podatków, byli pierwsi w kolejce.
I mogli przeznaczyć te pieniądze na coś innego niż przyprawy korzenne, wina czy jedwabie.
Fakt, XVIII-wieczne państwo biurokratyczne miało inne wydatki: armię, administrację z awansami i regularnymi procedurami, policję, paszporty, aparat statystyczny. Oczywiście miało go po to, żeby sprawnie ściągać podatki. W książce Against the Grain antropologa Jamesa C. Scotta autor wskazuje, opisując dawne państwa babilońskie i sumeryjskie, że kiedy władca mierzył i ważył, to zawsze po to, żeby więcej zabrać.
czytaj także
U nas też mierzono i warzono, tyle że prywatnie.
Przy czym państwu (np. zaborczemu) zależało też na kontroli, czyli na tym, żeby np. chłopa chronić przed największymi ekscesami ze strony właściciela. Kiedy na ziemie RP pierwszy raz weszli zaborcy w 1772 roku, to dość szybko zabrali się za ingerowanie w stosunki między chłopami a dworem, przy czym cel był nie tyle emancypacyjny, ile fiskalny.
Czyli żeby więcej płacili państwu, a właściciel dostawał mniej. Ale to też była gra o sumie zerowej?
Trudno jednoznacznie powiedzieć. Państwo nowoczesne mogło zbudować lepsze drogi, ale też zaprowadzić elementarny ład prawny, który było w stanie egzekwować. To sprzyjało wzrostowi gospodarczemu. Chłop zyskiwał jakąś opiekę prawną, ale była ona bardzo droga. Korzyść z wzięcia pod opiekę przez cesarza była więc dość iluzoryczna, a droga do urzędnika sądowego daleka. Taki urzędnik cesarski mógł być jeszcze zaprzyjaźniony z lokalnym dziedzicem albo wprost przekupiony. Krótko mówiąc, cesarska opieka nie zawsze sięgała do chłopa, za to poborca podatkowy zawsze docierał.
Opieka prawna to jedno, ale zaborcy stopniowo też nadawali wolność osobistą.
To prawda, acz wolność osobista niekoniecznie i nie od razu poprawiała realne położenie chłopów. Wraz z nią chłop tracił zwyczajowe prawo ochrony czy wsparcia, na które w ramach oficjalnej ideologii pańszczyźnianej mógł liczyć, gdy np. stracił zbiory czy spaliła mu się chałupa.
W ramach ideologii, a w praktyce?
Oczywiście pan zazwyczaj kazał sobie za tę pomoc zwrócić w dwójnasób, bywał też często kapryśny, niemniej w razie tragedii chłop zwykle miał gdzie mieszkać i nie umierał z głodu. Za to kiedy poddaństwo zostawało zniesione, wchodził w hybrydowe, quasi-rynkowe stosunki z właścicielem. Kończyła się narracja „opiekuńcza”, a zamiast niej pojawiał się nowy pański przekaz: użytkujesz moją ziemię, to mi płać za to czynszem i odrabiaj pańszczyznę, nic więcej mnie nie obchodzi.
Piszesz, że w toku reform, które miały poprawiać dolę ludu, obciążenia chłopów nieraz tak naprawdę się zwiększały. Dlaczego? Poprawiacze świata, reformatorzy i idealiści okazywali się agentami interesów elit? To dlatego reformy budziły taki opór?
W ramach reform prywatnych, kiedy w XVIII wieku zawieszano pańszczyznę i przenoszono chłopów na czynsz, zdarzały się przypadki, kiedy rzekomi beneficjenci prosili o przywrócenie pańszczyzny, bo z nią było im łatwiej. Trzeba pamiętać, że takie eksperymenty były zawsze motywowane chęcią wzrostu dochodów gotówkowych pana. Stał za nimi dyskurs głoszący, że więcej swobody sprawi, że chłop będzie więcej produkować, co nie zawsze było prawdą, bo wydajność zależała od wielu czynników, nad którymi ci ludzie rzadko mieli kontrolę.
czytaj także
Czyli postęp był pozorny? I były dobre powody, by tych zmian nie akceptować?
Jeden z XIX-wiecznych ekonomistów wskazywał też, że wolność dana z łaski właściciela jest darem, który może zawsze zostać wycofany. Zależy tylko od jego woli, nastroju, kaprysu czy po prostu interesu, jest więc czymś niepełnym. Chłopi podchodzili do tego bardzo nieufnie, w czym byli – podkreślmy to znowu – bardzo racjonalni.
Mieli doświadczenie.
Tak, ich nieufność była uzasadniona, bo dobrze wiedzieli, że każdy ich kontakt z dworem i elitą opiera się na tym, że chłop musi tamtym coś oddać, że z tamtej strony nie może ich spotkać nic dobrego – bo też nigdy ich nie spotykało. Ktoś cię bije i okrada, odkąd pamiętasz, a potem przychodzi i mówi: a teraz nieba ci przychylę… Wierzysz mu?
Niespecjalnie.
No właśnie, a oni byli wprawdzie niewykształceni, ale w ogóle nie byli głupi. Wprost przeciwnie.
Mówimy o reformatorach, którzy na chłopach chcą ostatecznie zarobić. Ale opisywani przez ciebie radykałowie społeczni – przez cały XIX wiek i później – chcieli cały porządek zdemokratyzować, nie mieli materialnego interesu w takich czy innych reformach i jeszcze sporo ryzykowali. A jednak chłopi też im nie ufali. Chodziło o to, że to też byli szlachcice, ci wszyscy nasi rewolucjoniści? Powstańcy, socjaliści?
Czasami wywodzili się ze środowisk mieszczańskich, częściej pewnie ze zdeklasowanej szlachty, jak Józef Piłsudski. Mieli tendencję do bagatelizowania przepaści, jaka ziała między tymi stanami: w mentalności, w wychowaniu, w manierach. Ja przywołuję, za ukraińskim historykiem Romanem Rozdolskim, scenę opisaną w austriackich aktach policyjnych w 1846 roku. Otóż na wesele wiejskie przyszła grupa panów tłumaczących chłopom, że jedni i drudzy są równi, „po Chrystusie sobie braćmi, bo obydwóch Pan Bóg stworzył”. Chcą się bratać, wspólnie bawić…
czytaj także
I co z tego wychodzi?
Fiasko. Chłopi są oczywiście nieufni, mają wrażenie, że ci goście zachowują się jak podejrzani wariaci, a na koniec jeden z chłopów podpity śpiewa im „żeby państwo zdrowe byli, w chodakach chodzili i w Samborze rynek zamiatali”.
A panowie co?
Obrażają się i wychodzą. To jest oczywiście zabawne, gdy się dziś czyta, ale pokazuje realną trudność. Mam dla tych szlacheckich demokratów ogromny szacunek graniczący z podziwem, mimo że bywają groteskowi i nieudolni, a ich projekty wydają się szalone i skazane na klęskę. Oni rzeczywiście lądowali na szubienicach, w Szlisselburgu czy innych kazamatach, a w najlepszym razie na emigracji. Rodziny się ich wyrzekały…
Wszędzie dookoła wróg lub obojętność?
Ci, którym chcieli pomóc, często w ogóle ich nie rozumieli. Ich własne rodziny też, a do tego władza ich wieszała lub zamykała do więzienia. I kiedy się czyta anegdoty, jak to się pan nie potrafił dogadać z chłopem, to jednak warto pamiętać, że oni bardzo ryzykowali w imię demokratycznych idei, dziś dla nas oczywistych. Najbardziej podziwiam ich za to, że często działali wbrew większości swojego środowiska. Wbrew wujom, ojcom i stryjom, co im mówili, że od wieków chłop robił na pańskim i dalej powinien. Najpierw byli przedmiotem rodzinnych anegdot…
A potem do domu policja przyjeżdżała i robiło się nieciekawie?
Oczywiście, zresztą policja zazwyczaj szybko i skutecznie ich wyłapywała.
Mówiliśmy o relacjach panów i chłopów, a także o rewolucjonistach i reformatorach. A jaka była naprawdę rola czynnika zewnętrznego, czyli obcych mocarstw? Mówiłeś, że reformy wdrożone przez Austriaków były dla chłopów dość ambiwalentne, niemniej głęboko ingerowały w dotychczasowe stosunki na wsi. Czy można powiedzieć, że bez obcych sił nie doszłoby do postępowych zmian?
Czynniki zmiany były dwa i jeden z nich to oczywiście wpływ zewnętrzny. Nie wiemy, jak potoczyłyby się losy Polski bez rozbiorów, ale wiemy, że w Rzeczpospolitej szlacheckiej opór przeciw zmianom emancypacyjnym był potężny. Tak jak o pańszczyznę i wyzwolenie, tak też w innych krajach spory o abolicję i wszelkie reformy progresywne były ostre i długotrwałe, ciągnęły się co najmniej przez dekady. USA taki opór doprowadził do wojny domowej, bardzo krwawej, której echa ciążą na kraju do dzisiaj.
Niemniej u nas przeprowadził je zaborca, jak car Aleksander II uwłaszczający chłopów, względnie siła zewnętrzna, jak wcześniej Napoleon, który dał chłopom wolność osobistą.
Tak, acz często zaborcy czynili to pod przymusem, w efekcie konkurencji z polskimi elitami, które przez postulaty emancypacyjne chciały zyskać poparcie ludu, np. po to, by wciągnąć go do powstania, a po zaborach – do zbrojnego udziału w wojnie czy pozyskać głosy w wyborach. To wyglądało w ten sposób, że konkurujące środowiska elit, nieraz bardzo wąskie, bo liczące kilkadziesiąt czy kilkaset osób, składają – mówiąc metaforycznie – propozycje polityczne ludowi.
czytaj także
Obiecują wolność, równość…
Taka obietnica zawsze ma komponent społeczny i tożsamościowy, tzn. oferuje jakiś postulat emancypacyjny – wolność osobistą, zniesienie pańszczyzny, uwłaszczenie, reformę rolną czy samorząd robotniczy, krótszy dzień pracy itp. – oraz jakiś wariant wspólnoty. W oparciu o to rozgrywała się np. konkurencja między socjalistami i nacjonalistami od roku 1905, definiująca polską politykę na resztę XX wieku. Możemy łatwo sobie odpowiedzieć, kto wygrał…
No właśnie, skupmy się na chwilę na tym przypadku. Obraz rewolucji 1905 roku, walk ulicznych, strajków pracowniczych i zamachów, który wyłania się z twojej książki, to jakaś zupełna katastrofa, niemal lewicowy wariant „żołnierzy wyklętych”.
Bo to była krwawa katastrofa. Prawdziwa równia pochyła, bo zaczynało się np. od rabunku pieniędzy na działalność partii, potem zabijało się agenta…
Albo kolegę tylko podejrzanego o agenturę.
No pewnie, bo kto to sprawdzi i niby jak, zresztą wojna była – stosowano te same racjonalizacje co w przypadku „wyklętych”. Ja sam, tu pozwolę sobie na osobistą uwagę, byłem wychowany w laicko-inteligenckiej legendzie rewolucji 1905 roku, ale po lekturach źródeł i wspomnień na użytek tej książki straciłem do niej dużo szacunku. I nawet nie za bandytyzm, bo to jest nieuniknione przy podziemnej walce zbrojnej, ale za zupełny brak krytycyzmu wobec przemocy, za jej romantyzację i za utylitarne traktowanie własnych działaczy.
Co to znaczy?
Kiedy w Cytadeli wieszają Okrzeję, to partia już myśli, jak tu najwięcej punktów politycznych na tym ugrać.
On został przynajmniej zapamiętany.
Tak, został świętym-męczennikiem sprawy rewolucyjnej i trafił do podręczników, ale już np. opisywana przeze mnie historia Wiktora Cymerysa-Kwiatkowskiego jest zupełnie przygnębiająca. To siedemnastoletni robotnik z radomskiej PPS, który zostawił trzy osoby, które miał na utrzymaniu, zastrzelony na demonstracji partyjnej. Jego pogrzeb był oczywiście okazją do kolejnej demonstracji partyjnej.
To źle? To była przecież demonstracja przeciwko przemocy ze strony władzy.
O szafowaniu życiem ludzkim świadczy też historia z Płocka, kiedy to ziemianin wezwał policję do strajku robotników rolnych. Działacz PPS wspomina to tak: wysłaliśmy piątkę ludzi, właściciel – widząc, co się święci – zwiał do Warszawy, był więc poza zasięgiem. Postraszono jego żonę. Niemniej jednego policjanta – niskiego rangą, bo żadnego przecież dygnitarza, rozstrzelano potem w domu, a drugiego w knajpie. I rzeczony działacz komentuje: wrażenie było piorunujące na cały okręg płocki!
To była wojna z caratem.
Tak, można powiedzieć, że wojna, że rewolucja… Niemniej poziom okrucieństwa i jego afirmacji – nie traktowania jako zła koniecznego, lecz gloryfikacja – był dla mnie poruszający. Oczywiście zamachy często im nie wychodziły, bomby wybuchały nie tam, gdzie miały…
Pod czerwonym znakiem. Kazimierz Pużak wobec rewolucji rosyjskiej
czytaj także
Czyli co, te ofiary to na dodatek po nic?
Skąd, oni faktycznie zatrzęśli w posadach ogromnym państwem – nie byli jakimiś nieudacznikami, to z pewnością. Ale byli zupełnie niewrażliwi na collateral damage. I to od samego początku ruchu robotniczego, bo pierwszego szpicla koledzy z partii Proletariat zabrali nad Wisłę i zatłukli młotkiem. Takie Biesy na miarę naszych możliwości…
Władza też się nie obcyndalała.
To prawda, okrucieństwo policji było ogromne. W śledztwie brutalnie bito setki, jeśli nie tysiące robotników, wielu zostało kalekami. Wysyłano ludzi do więzień i na szubienicę.
Czyli można powiedzieć, że chłopskie i robotnicze doświadczenie styku z radykalizmem politycznym było… różne? Pokazujesz w książce, że bariera obcości klasowej była wciąż wysoka, koszt ewentualnego poparcia radykałów ogromny, możliwy uzysk bardzo odległy i dość abstrakcyjny, a z czasem jeszcze okazywało się, że granie lojalizmem, czyli akceptacja władzy, pozwala coś realnie uzyskać. Choćby to, że władze carskie chłopa uwłaszczą…
Sprawa uwłaszczenia w Królestwie Polskim w 1864 roku to przykład skutecznej – z punktu widzenia poddanego – konkurencji o jego względy. Carski ukaz uwłaszczeniowy był tak zaprojektowany, by z jednej strony wytrącić powstańcom styczniowym argumenty i podciąć im popularność w społeczeństwie – choć toczą się spory o to, czy w ogóle kiedykolwiek była ona duża – a z drugiej strony, by zostawić trwałe pole konfliktu między chłopami a dworem w postaci serwitutów, czyli służebności, dostępu do pańskich łąk i lasów.
czytaj także
Wcześniej chłopi mogli z nich korzystać. Po ukazie carskim też.
Tak, tylko że wcześniej stanowiły element kontraktu pańszczyźnianego, po czym chłopów uwłaszczono, ale serwituty zostały. To było zaprojektowane tak, by utrzymać stałe napięcie pomiędzy dworem i wsią. Przy czym chłopi pamiętali uwłaszczenie carowi przez pół wieku. Nie przypadkiem jeszcze w czasie I wojny światowej straszono ich (ale też sami o tym mówili), że jak wróci państwo polskie, to i wrócą pańszczyźniane stosunki – to było bardzo silne narzędzie przywiązywania wsi do władzy.
Czyli można chyba powiedzieć, że radykałowie społeczni czynili władzę lepszą dla ludu, choć pośrednio – na zasadzie konkurencji o względy. A co z lojalistami? Tymi, którzy opowiadali się za władzą zaborczą, żeby jej nie prowokować, i liczyli na ustępstwa?
Sojusz Romana Dmowskiego z caratem, bo zapewne jego masz na myśli, nie do końca został skonsumowany – lider endecji oczekiwał od Rosjan więcej, niż dostał w zamian za pomoc w zwalczeniu rewolucji 1905 roku. Przy całym jednak braku mojej estymy dla tego człowieka trzeba powiedzieć, że on był prorosyjski dlatego, że uważał taką postawę za korzystną i dla jego ugrupowania, ale też dla narodu polskiego, tak jak go sobie wyobrażał.
Rusofilia, ale racjonalna?
Mówi się o nim, że był rusofilem, ale tak naprawdę był realistą politycznym. W pewnym sensie też mrocznym geniuszem, który łączył bardzo nieraz trzeźwe diagnozy i wyczucie polityczne z koszmarnymi obsesjami, w szczególności antysemicką.
Zaremba Bielawski: Antysemityzm Dmowskiego jako projekt integracyjny
czytaj także
Ale mówisz, że nie dostał tego, czego oczekiwał.
Liczył na większe ustępstwa władz carskich, ale też świetnie wyczuł, że w obliczu rewolucji socjalistów można wystąpić jako partia ładu i porządku, która chroni interes narodowy. I od lat 1905–1907 endecja stała się partią dominującą wśród polskich elit, zwłaszcza ziemiaństwa i mieszczaństwa.
A w ludzie?
Jak było na dole, trudno powiedzieć, na pewno udało się endekom w dużej części na wsi, ale czy i w jakim stopniu w środowiskach robotniczych – nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Jakąś ich część pozyskali, to pewne.
Czyli jednak najwięcej politycznie w układzie: lud – władza zaborcza – polska elita – wygrywali lojaliści?
Niekoniecznie! Władza ustępuje, kiedy jest zagrożona. Austriacy znoszą pańszczyznę w roku 1848, bo się boją, że Polacy sami to zrobią, drogą prywatnych decyzji, i że w Galicji wybuchnie powstanie. A tego bardzo nie chcieli, bo akurat całe cesarstwo im się zapadało. Dlatego gubernator Franciszek Stadion – wyjątkowo zdolny polityk – zniósł pańszczyznę bez decyzji Wiednia. Inaczej prowincja wybuchłaby mu w rękach. Z kolei car Rosji uwłaszczył chłopów, bo już miał na głowie powstanie.
Musiał to zrobić? Przecież Rosjanie byliby w stanie zdusić powstańców represjami.
Sprawa uwłaszczenia i tak dojrzewała, bo że system pańszczyźniany jest anachroniczny i że Rosja potrzebuje reform, wiadomo było od kilku dekad. Tyle że w Królestwie Polskim one poszły dalej, były dla chłopów korzystniejsze niż w reszcie imperium – właśnie dlatego, że była konkurencja, że było powstanie. W tym sensie to „naprawiacze świata” często wygrywają, choć niekoniecznie w prosty sposób. Lojaliści nic porównywalnego nie mogli uzyskać dla ludu, bo raz, że czego innego chcieli, a dwa, że oni byli niejako „zagwarantowani”. Car nie musiał ulegać ich prośbom, i tak miał ich poparcie.
Czyli jeszcze inaczej: wygrywają radykałowie, ale tak… dialektycznie.
Tak. Nie wjeżdżają na białym koniu, ale np. sprawiają, że obca, zachowawcza społecznie władza wprowadza korzystne dla ludzi zmiany. Bardzo wiele im się udało, biorąc pod uwagę okoliczności, które były niesłychanie wrogie, nieporównywalne z jakąś Belgią czy USA. To nie lewicowa martyrologia, to fakty. No i przypomnijmy, że to były bardzo niewielkie środowiska.
Ale w książce piszesz, że np. rewolucję 1905, kluczową dla mitologii lewicy, politycznie wygrywa endecja, i to na wiele lat.
Tak, być może nawet prawica odcina od tego kupony do dzisiaj. Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było, bo i był to przełomowy moment w historii Polaków. Wobec rewolucji endecja występuje, jak już mówiliśmy, w obronie ładu i porządku, staje się masowym stronnictwem politycznym, tworzy mnóstwo społecznych inicjatyw, edukacyjnych i formujących – oni zawsze w to byli dobrzy…
czytaj także
A rewolucjoniści? Socjaliści?
Z kolei socjaliści rewolucję przegrali. Skończyło się rozłamem w PPS, wielu działaczy trafiło na zesłanie lub na emigrację. W oczach dużej części polskiej opinii publicznej byli skompromitowani rewolucją, związaną z nią przestępczością, nędzą i anarchią, a przynajmniej udało się skutecznie przypiąć im łatkę ludzi za to odpowiedzialnych.
I jedni idą w kierunku komunizmu, a reszta wysiada z czerwonego tramwaju.
Muszą się przegrupować, a Piłsudski wymyśla się na nowo, już nie jako socjalista, tylko przywódca narodowy. I ci jego lewicowcy idą za nim. Później przykładają się do budowy państwa, które jest niepodległe, ale zarazem głęboko antylewicowe. II Rzeczpospolitą budują w dużej mierze dawni socjaliści, a jednocześnie to państwo notorycznie nie przestrzega nawet praw pracowniczych, które samo ustanowiło. Ma katastrofalną politykę społeczną.
Ma jednak ustawodawstwo socjalne.
Ale przyzwala na jego powszechne łamanie, w tym najczęściej w sektorach, w których pracują chłopi i robotnicy.
czytaj także
Może nie mogło go egzekwować.
Nie bardzo próbowało. W pewnym sensie spełniło się, co twierdzili komuniści, że jak państwo będzie niepodległe, to na pewno będzie burżuazyjne i antyrobotnicze. Ono było bardziej urzędnicze niż burżuazyjne, ale robotnikom pozostawało wrogie i nie był to wymysł komunistycznej propagandy. Nie trzeba przy tym być rewolucjonistą, żeby egzekwować ośmiogodzinny dzień pracy, ubezpieczenia chorobowe zapisane w ustawach czy na serio traktować inspekcję pracy. I nie trzeba być wywrotowcem, by w roku 1926, kiedy właśnie w krwawym zamachu odsunęło się prawicę od władzy, powiedzieć panom prezesom z „Lewiatana” – związku przemysłowców − że jednak muszą robotnikom coś dać.
A co powiedziano naprawdę?
Na spotkaniu niedługo po zamachu majowym w 1926 roku Andrzej Wierzbicki, szef „Lewiatana”, usłyszał od nowego premiera sanacyjnego Kazimierza Bartla, że marszałek nie będzie popierał „żadnych eksperymentów” w polityce gospodarczej i że będziemy współpracować dla dobra ojczyzny, w celu podniesienia wytwórczości krajowej.
Trochę słabo, jak na byłych socjalistów. Już lepiej, jak robili te powstania, to chociaż chłopu cesarze musieli ulżyć.
Dlatego przesłanie mojej książki jest per saldo optymistyczne. To historia emancypacji, chociaż jej drogi są okrutne i kręte.
**
Adam Leszczyński jest dziennikarzem OKO.press, historykiem i socjologiem, profesorem Uniwersytetu SWPS w Warszawie. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980 i Eksperymenty na biednych. W listopadzie 2020 r. nakładem Wydawnictwa W.A.B ukazała się jego Ludowa historia Polski.
Czytaj więcej o pańszczyźnie i ludowej historii Polski: