„Chcemy, żeby Ameryka była lepsza, bo może być lepsza. O to nam chodzi. To nie jest nawet skomplikowane” – mówi w spocie wyborczym Pete Buttigieg, burmistrz South Bend w Indianie, jednego z dziesięciu najbardziej zdewastowanych „poprzemysłowych” miast w USA. Czy Ameryka jest gotowa na prezydenta z pokolenia milenialsów, progresywnego demokratę, który zna siedem języków i pozostaje w związku małżeńskim z mężczyzną?
Trudno jest opisać tego faceta, trzeba go posłuchać. Pete Buttigieg to współczesny Forrest Gump. Jego biografię czyta się jak przypowieść. Gdyby udało mu się wygrać, byłby pierwszym gejem w Białym Domu i najmłodszym prezydentem w historii USA.
Urodził się w South Bend, stutysięcznym mieście na północy Indiany, którego obecnie jest burmistrzem. Burmistrz Pete – tak nazywają go mieszkańcy miasta, głównie dlatego, że nazwisko „Buttigieg” jest trudne do wymówienia. Ojciec Pete’a pochodzi z Malty; tam co drugi to Buttigieg, co w języku maltańskim znaczy „władca drobiu”.
Pete już za młodu przewodniczył wszystkiemu, czemu da się przewodniczyć. Edukację odebrał na Harvardzie, potem wyjechał do Oksfordu na prestiżowe stypendium Rhodesa. Pisał pochlebne eseje o Berniem Sandersie, zanim czołowy socjalista Ameryki stał się ikoną kampanii prezydenckiej z 2016 roku.
Służył w rezerwie marynarki w Afganistanie, mówi płynnie po norwesku, którego nauczył się, żeby przeczytać jedną książkę, Naiwny. Super norweskiego pisarza Erlenda Loe. Trzy lata pracował dla koncernu McKinsey, giganta w zakresie doradztwa strategicznego w biznesie. Udzielał się również w paru kampaniach wyborczych po stronie demokratów.
czytaj także
Od 2012 roku jest burmistrzem swojego rodzinnego miasta – położonego w regionie, który trzy lata temu zdecydował o wyniku wyborów prezydenckich. To właśnie tędy przebiega przemysłowy „pas rdzy”, gdzie schyłek epoki wielkiego przemysłu zbiegł się z młodością Buttigiega. Tu outsourcing i nowe technologie najmocniej dały się ludziom we znaki. Ci biali mężczyźni, dawniej wyborcy demokratów, zagłosowali na Trumpa.
Burmistrz Pete twierdzi, że rozumie ich frustrację i będzie tym, który połączy Waszyngton z „ludem”. Faktycznie, sprawdza się to w South Bend, gdzie wybrano Pete’a na drugą kadencję 78 procentami głosów. W rezultacie, co często podkreśla, Buttigieg ma za sobą więcej lat pracy w rządzie niż większość ludzi, którzy ubiegają się o prezydencki fotel lub już w nim zasiadali.
czytaj także
Z drugiej strony neguje wszystko, na czym opiera się republikańskie myślenie o prawach stanów. Jest zdecydowanym federalistą, przekonanym, że USA tworzy suma mieszkańców kraju, a nie stanów. Będzie więc dążył do zniesienia tzw. kolegium elektorów, by zastąpić je modelem takim jak w Polsce, gdzie po prostu sumuje się głosy wszystkich wyborców (a nie wszystkich województw). A to właśnie ten specyficzny amerykański system sprawił, że w 2016 roku Hillary Clinton przegrała wybory, choć w całym kraju zyskała prawie dwa miliony głosów więcej niż Trump; podobnie sytuacja wyglądała w starciu George’a Busha z Alem Gorem w 2000 roku.
Buttigieg ma wspólne poglądy z progresywnymi demokratami, a przy tym góruje intelektem nad większością kandydatów do nominacji, może poza Berniem Sandersem i Elizabeth Warren. To typ filozofa-pozytywisty, który szuka praktycznych rozwiązań i umie rozmawiać z ludźmi. Jest odważny, ale powściągliwy. Zamiast rewolucji proponuje spokojne, lecz nieubłagane reformy.
czytaj także
Jedną z nich jest reforma Sądu Najwyższego. To kolejne pole konfliktu stanów konserwatywnych (jak Indiana) z liberalnymi (Kalifornia). Buttigieg proponuje, by skład sądu stanowiło piętnaścioro sędziów, z których część musiałaby się cieszyć poparciem obu partii.
Na razie burmistrz Pete jako jedyny miał odwagę powiedzieć głośno, że amerykański system jest przeterminowany jak suchar z 1789 roku i należy mu się gruntowna reforma. Jeśli nie zrobi się niezbędnego i długo wyczekiwanego liftingu, nie ma znaczenia, kogo będziemy wybierać. Ten dyliżans ledwo się telepie, mówi Pete i przekonuje, że umie go naprawić. Jego intelekt i dobre intencje nie budzą wątpliwości. Pytanie tylko, czy Ameryka jest gotowa na religijnego filozofa, który pozostaje w związku małżeńskim z mężczyzną. I na dwóch mężczyzn w Białym Domu?
Buttigieg to nie Obama na 2019 rok. Jest znacznie bardziej progresywny od byłego prezydenta i przypomina raczej Obamę z 2008 roku. To kompletny outsider, kandydat bez szans – i właśnie dlatego stanowi ucieleśnienie amerykańskiego marzenia, tak jak wyobraża je sobie Partia Demokratyczna. Nawet jego religijność jest na modłę Jeffersona – Buttigieg, prywatnie praktykujący anglikanin, stara się być burmistrzem wielowyznaniowej wspólnoty. Po ostatnich atakach terrorystycznych w Nowej Zelandii publicznie zapewnił muzułmanów w South Bend i na całym świecie, że miasto łączy się z nimi w bólu.
Byłby też pierwszym prezydentem z pokolenia tzw. milenialsów – tego, które faktycznie będzie musiało zmierzyć się ze zmianą klimatu i wyzwaniami świata cyfrowego.
czytaj także
„Niektórych ludzi w moim wieku kusi libertariańska wizja minimalnego rządu – twierdzi Buttigieg. – A ja wiem z osobistego doświadczenia, że dobry rząd jest w stanie zapewnić wolność. Tak samo jak zły rząd jest dla tej wolności zagrożeniem”.
Jego naturalnym konkurentem w gęstniejącym gronie demokratycznych kandydatów na prezydenta 2020 jest inny młody, biały koleś, Beto O’Rourke z Teksasu. Przy burmistrzu Beto wypada jednak mało przekonująco.
Kolejnym pytaniem jest, kto byłby ewentualnym wickiem Pete’a. Najlepsza byłaby kolorowa kobieta, żeby można było mówić o tym, że Partia Demokratyczna faktycznie reprezentuje swoich wyborców. Byłabym jednak zaskoczona, gdyby spełniająca te wymagania senatorka z Kalifornii Kamala Harris dała się przekonać. Bardziej obiecująco wygląda zestawienie Buttigieg/Warren lub Buttigieg/Sanders, jednak za dużo w nim białego koloru. Wszystko jeszcze przed nami.
Run, Pete, Run!