Ta scena robi wrażenie – rząd USA złożony z samych kobiet, które dotąd były zastępczyniami. Ale czy to sprawia, że szósty, ostatni sezon „House of Cards”, można nazwać feministycznym? A może to „Seksmisja”, ostrzeżenie przed oddaniem władzy w ręce kobiet?
Pojawił się właśnie szósty i na szczęście ostatni sezon House of Cards. Na szczęście, bo kolejne odsłony były coraz słabsze, a w końcówce, w której powinno dojść do rozwikłania wszystkich wątków, posłużono się najprostszym chwytem – kogo się da, zamordowano, a jedną panią nawet dwa razy. To, co na początku było dwuznaczne, ironiczne i tak pociągało nas w tym serialu, na koniec wygląda jak szekspirowski dramat władzy, z lady Makbet o unurzanych we krwi rękach, upchnięty w mydlanej operze i sensacyjnym kinie klasy B.
czytaj także
Przypomnijmy: w poprzednim sezonie Francis Underwood rezygnuje z urzędu prezydenckiego. Odkrył, że władza, której tak pożąda, wcale nie znajduje się dziś w instytucjach politycznych, tylko w rękach najbogatszych ludzi świata i to tam trzeba się zakotwiczyć. Biały Dom oddaje w ręce swojej żony, Claire, która jest wiceprezydentką, chce jednak nadal zakulisowo nią sterować. Ale ona pragnienie wybić się na niepodległość, a męża wykopuje do hotelu. Teraz moja kolej! – mówi na koniec. A scenarzyści po cichu zawieszają strzelbę, która może wypalić. Ktoś podpowiada Claire, że przedawkowanie leków na wątrobę może jej męża zabić. Ma już wprawę, bo zabiła swego kochanka. Jego trup powróci, i to dosłownie!
Strzelba ta okazała się bardzo przydatna, bo Underwood, a raczej Kevin Spacey, musiał umrzeć. I to jak najszybciej. Jak wiadomo, oskarżono go o molestowanie, co zakończyło jego karierę. Netflix zerwał z nim kontrakt, tak więc aktor nie wystąpił w ostatnim sezonie serialu, który jednak zdecydowano się nakręcić. Od początku dowiadujemy się, że Underwood nie żyje. Umarł naturalną śmiercią w swoim łóżku, z żoną u boku. Chyba nikt nie jest na tyle naiwny, żeby w to uwierzyć. I zagadka jego śmierci znajdzie rozwiązanie, dość nieprawdopodobne.
Madame prezydent, jak ją tytułują, musi działać na kilku frontach. Walczy z rodzeństwem milionerów, bratem i siostrą, reprezentującymi wielki przemysł, które pragnie wymusić korzystne dla siebie rozwiązania prawne. Flirtuje z Putinem, jednocześnie próbując wywołać wojnę atomową w Syrii. Przede wszystkim jednak musi poradzić sobie z brudną spuścizną po swoim mężu i rozmaitymi trupami w szafie. W ten sposób nieobecny Kevin Spacey w istocie jest stale obecny, chociaż nawet nie możemy usłyszeć jego głosu na nagraniach istotnych dla rozwoju akcji.
Jak radzi sobie w tej sytuacji wcielająca się w rolę Claire Robin Wright? I czy House of Cards rzeczywiście może istnieć bez Franka, czy wystarczy, że jest w nim wielkim nieobecnym?
czytaj także
Postać Claire stworzona przez Wright była perfekcyjnie zimną suką, która odgrywała świetnie swoje społeczne role, elegancko ubraną i z wypracowanym uśmiechem. Była też partnerką Franka – w życiu, w polityce i w łóżku. A jednocześnie kobietą o wielkich osobistych ambicjach. To była interesująca niejednoznaczność tej postaci. Do jakiego stopnia utożsamiała się z mężem? Jak dalece jego sukcesy były jej sukcesami, albo wspólnymi? Rzeczywiście była ich współarchitektką, ale co sama czuła? Jak dalece w partnerskim związku wszystkie porażki i zwycięstwa są wspólne, skoro w istocie są udziałem mężczyzny? On był prezydentem, ona miała swoją fundację, wyprosiła u niego funkcję ambasadora przy ONZ. Umiała o to zawalczyć, ale dostała to od niego. Zajęcie przez nią stanowiska wiceprezydentki też było uzależnione od jego pozycji, chociaż to ona uratował jego prezydenturę.
czytaj także
To właśnie ta gra między „nasze” a „moje” tworzyła z niej ciekawą postać, i oczywiście odzwierciedlało to problemy wielu ambitnych kobiet w sytuacji, w której wciąż trudno mówić o równości płci. Jednak im dalej posuwała się akcja serialu, tym wyraźniej było widać, że ten układ pęka, a Claire pragnie zbudować autonomiczną pozycją. A dla jej męża odwrócenie ról – kiedy to ona publicznie odnosi sukcesy, a on jedynie ją wspiera i uznaje je za własne – jest nie nie do przyjęcia. Za akord końcowy tego konfliktu można uznać to, że pozbyła się go z Białego Domu, chociaż wygląda na to, że potem wrócił. Byłam ciekawa finału tej gry i Underwooda w tej nowej dla niego sytuacji. Usunięcie Kevina Spacey / śmierć bohatera serialu rozwiązały tę sytuację radykalnie i Claire została na scenie sama. Teraz to ona zwraca się do widzów bezpośrednio, tak jak wcześniej Underwood, niestety brak jej tego łobuzerskiego wdzięku.
czytaj także
Bez relacji z mężem, chociaż wciąż się nim zajmuje, jej postać blaknie. Można to złożyć na karb jej aktorstwa, które nie do wszystkich, mimo mianowania do rozmaitych nagród, przemawia. Albo jednak jest to głęboki skrypt kultury, gdzie kobieta bez mężczyzny zaistnieć nie może. Chociaż się stara.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że kontekstem dla ostatniego sezonu nie jest ani klęska wyborcza Hilary Clinton ani prezydentura Trumpa, tylko fala MeToo i wzmożenie amerykańskiego feminizmu. Co się dzieje, kiedy kobieta zostaje prezydentką? Musi się odciąć od mężczyzny, tym bardziej, że w realu okazał się molestantem. I nie tylko od niego, chodzi o cały patriarchat. Powraca do panieńskiego nazwiska, czyli, jak mówi, do swojego własnego.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że kontekstem dla ostatniego sezonu nie jest ani klęska wyborcza Hilary Clinton ani prezydentura Trumpa, tylko fala MeToo i wzmożenie amerykańskiego feminizmu.
„Nigdy żaden mężczyzna nie będzie mi rozkazywał” „Skończyła się władza białych mężczyzn” – to cytaty z filmu. Z przyjemnością obraca w ustach słowo mizoandria. Jej narracja na temat związku z Underwoodem jest już prosta – nigdy go nie kochałam, był tylko narzędziem w moich rękach i sposobem na zrobienie kariery w świecie, gdzie rządzą mężczyźni. Początkowo wygląda na to, że ma dobrą wolę, chce tym razem rządzić nie tylko dla władzy, ale dla dobra ogółu. Jednak, co może wynikać z logiki serialu, okazuje się, że ważniejsza jest walka o władzę, nawet jeśli wymaga środków ostatecznych. Nie jest lepsza od swego poprzednika.
Jednocześnie serial próbuje pokazać, co by było, gdyby uwolniona od zależności od mężczyzny, autonomiczna kobieta została prezydentką Stanów Zjednoczonych. W pewnym momencie pada zdanie, że największym lękiem Ameryki jest lęk przed kobietą w Białym Domu. Jego odzwierciedleniem są pogróżki, opisy czekającej ją poniżającą śmierci, masowy internetowy hejt. Przygotowywany jest grunt pod impeachment. A najważniejsze jest to, żeby odebrać jej możliwość decydowania o użyciu broni atomowej – jak się okazuje całkiem słusznie.
Madame prezydent nie zachowuje władzy tylko dla siebie, dzieli się nią z innymi kobietami, dochodzi wręcz do seksmisji. I ta scena robi wrażenie – rząd USA złożony z samych kobiet, które dotąd były zastępczyniami. Widzimy ją też, jak patronuje przyznawaniu stypendiów dla młodych, zdolnych dziewczyn oraz jak z pasją przemawia na kongresie kobiet, mówiąc, że chce być ojcem, matką i przywódczynią (chociaż niektóre kobiety musi zabić).
Najbardziej zmarnowaną historią w serialu jest to, że… Claire jest w ciąży. Chodzi po Białym Domu z dużym brzuchem i cieszy się, że to będzie dziewczynka. Brzuch i ciąża pojawiają się dosyć niespodziewanie w połowie serialu, ale ojcem podobno jest były prezydent. Nie ma to jednak żadnego znaczenia i nie wpływa na jej zachowanie. Nie poznajemy bliżej, poza rytualnym sprawdzaniem, czy kopie, emocjonalnych reakcji Claire ani jakichkolwiek reakcji otoczenia czy opinii publicznej – poza tym, że oczywiście wrogowie chcą, żeby poroniła.
Trudno nazwać ten serial naprawdę feministycznym. Nie miałam jednak odczucia, że jest to Seksmisja i ostrzeżenie przed oddaniem władzy w ręce kobiet. Odebrałam to raczej jako pokazanie, że dotychczasowy układ sił między płciami – może nie w tak wyrazisty sposób – musi się zmienić. I jest to dosyć oczywiste, nawet jeśli Claire jest potworem. Po najnowszych wyborach do Kongresu w Izbie Reprezentantów znalazło się więcej kobiet niż poprzednio, około 100, w tym dwie muzułmanki i dwie przedstawicielki rdzennej ludności.