Wbrew powszechnym ocenom zagranicznej polityki Obamy jako „beznadziejnej” uważam, że uratował swoją decyzją miliony Ukraińców.
W każdym niemal podsumowaniu rządów Baracka Obamy wątek Ukrainy jest po prostu pomijany, co całkiem dobrze pokazuje pozycję tego kraju w nadchodzącej epoce politycznej. Tym niemniej, jednej jedynej decyzji tego prezydenta być może zawdzięczamy to, że Ukraina wciąż istnieje – przynajmniej w okrojonej formie – na mapie świata.
Wbrew powszechnym ocenom zagranicznej polityki Obamy jako „beznadziejnej” uważam, że to właśnie on – być może – uratował swoją decyzją życie moje i milionów moich rodaków. Jeśli nawet decyzja ta wynikła, jak się uważa, z jego słabości czy braku zdecydowania, to i tak powinniśmy być szczęśliwi, że na jego miejscu nie znajdował się bardziej „mocny” czy „zdecydowany” prezydent (lub prezydentka). Spróbuję wytłumaczyć, o co chodzi.
Za punkt zwrotny w prezydenturze Obamy zwykle uznawany jest koniec sierpnia 2013 roku, gdy zdecydował się nie interweniować w Syrii, łamiąc tym samym obietnicę pilnowania ustalonej przez siebie „czerwonej linii”. Opinii, że wojna w Ukrainie i rosyjska agresja stały się możliwe dzięki tej właśnie złamanej obietnicy, co uznawano za słabość Obamy, nie da się ani udowodnić, ani jej zaprzeczyć. Ale jednego faktu możemy być pewni: gdy już do tej wojny doszło i w lutym 2015 roku nastąpił jej najważniejszy moment, to właśnie kolejny przejaw miękkości Obamy sprawił, że sytuacja w Ukrainie nie potoczyła się według syryjskiego scenariusza.
Nie wiem, czy decyzja, którą wtedy podjął Obama, zostanie kiedyś uznana za równie ważną, co brak interwencji w Syrii, ale w mojej osobistej wersji historii chyba pozostanie pozytywnym zdarzeniem numer jeden. W lutym 2015 byliśmy o włos od dostarczenia przez USA broni ukraińskiemu wojsku – ale tak się nie stało. Dzięki temu, być może, wciąż żyjemy i nawet nie jesteśmy uchodźcami.
W lutym 2015 byliśmy o włos od dostarczenia przez USA broni ukraińskiemu wojsku – ale tak się nie stało.
W Ukrainie głoszenie takiej wersji wydarzeń jest odbierane niemal jako zdrada narodowa: spora część społeczeństwa jest ciągle na Obamę obrażona, że w momencie, gdy wojsko ukraińskie doświadczało fatalne klęski w starciu z Rosją i separatystami, Stany, mimo licznych zapowiedzi, w końcu nie wysłały tu broni. Tylko że teraz, z pewnej perspektywy historycznej, wydaje się jasne, że właśnie owo wysłanie na Ukrainę amerykańskiej broni było stawką, o którą w tej wojnie walczył Kreml. Pozwoliłoby to Rosji ostatecznie zamienić wojnę w Ukrainie w wojnę zastępczą pomiędzy Stanami a Rosją – wojnę nieogłoszoną, toczoną przez dwa supermocarstwa na cudzym terytorium, zamaskowaną jako wojnę domową. Ustaliłoby to też pewną symetrię pomiędzy władzą Ukrainy a przywództwem separatystów – jedni i drudzy okazaliby się niesamodzielnymi wasalami, uzależnionymi od potęgi wojskowej swoich patronów. A najważniejsze – dałoby to Kremlowi powód do natychmiastowego zwiększenia ilość własnego wojska i broni, wysyłanej na wojnę do Ukrainy. Z pewnością okazałoby się to dużo szybsze i bardziej efektywne niż marudne, biurokratyczne procedury Amerykanów.
Czy Kreml rzeczywiście chciał przekształcić terytorium Ukrainy w arenę niewypowiedzianej wojny z USA, którą później udało mu się urządzić w Syrii, tego na pewno nie wiemy. Można natomiast z pewnością stwierdzić, że, gdyby broń została przez Amerykanów na Ukrainę jednak wysłana, zimą 2015 roku Kremlowi bardzo trudno byłoby powstrzymać się przed takim scenariuszem. Za to, że Obama do tego nie dopuścił, będę go zawsze doceniał.