– Czy może pan dźwigać, stać na nogach? – Wyłącznie. – To zaczyna pan jutro.
Krzysiek tłumaczy mi, co i jak. Polecone na lewo, zwykłe na prawo. Większe do tej kasetki, mniejsze do tamtej. Jeszcze większe rzucamy do wózka. Robimy. Stoimy przy stole i rozmawiamy. Jakoś zejdzie te 12 godzin.
Tyle trwa jedna zmiana; ja jestem na porannej, od siódmej do dziewiętnastej. Zatrudniłem się przez agencję pracy tymczasowej FallWork (która moją pracę nazywa „zleceniem”; nie dostanę zresztą później za nią wynagrodzenia). W taki sposób trafiłem do ponoć największej, jak się chwali Poczta Polska, sortowni listów w tej części Europy.
Kilka lat temu próbowałem się już tu zatrudnić, ale mnie nie przyjęto. Zwabiła mnie wówczas do Poczty Polskiej oferta jakże rzadko spotykana na początku naszej drogi zawodowej: umowa o pracę. Ale to było kiedyś. Teraz dostać się „na sortownię” to łatwizna. Na rozmowie w FallWork znudzony wzrok rekruterki ześlizgiwał się po mnie jak po kupie na trawniku.
– Czy może pan dźwigać, stać na nogach?
– Wyłącznie.
– Proszę podpisać i zacząć od jutra.
Dostaję zapewnienie, że będę pracował tyle godzin co na etacie, taki też dostaje grafik. Podpisuję umowę zlecenie do końca roku.
Pracuje tu ponad 2000 osób. Teren sortowni zajmuje 14 hektarów, łatwo się tu zgubić. Ale mam dobrego przewodnika. Krzysiek robi tu 12 lat. „Jeszcze zdążyłem załapać się na etat – mówi – teraz nowi mają już tylko umowy zlecenia, co jest jakieś chore”. Czy jest szansa, że po jakimś czasie dostanę etat? – pytam. „Kiedyś tak, zdarzało się. Dziś już raczej nie ma na to szans”. Mieszka w Mińsku Mazowieckim, ale „to nie szkodzi, bo dojeżdża tylko półtorej godziny; niektórzy mają dalej”. Chyba jednak niewielu ma bliżej – wśród kilkunastu osób, które poznaje podczas zmiany, żadna nie jest z Warszawy.
Warszawiacy rzadko słyszą o tej armii pracowników wyssanych ze swoich miejscowości. Sprzątaczki, ochroniarze, sklepowe, magazynierzy; prekariusze usług tłuką się co dzień koleją podmiejską do miasta, które chce ich pracy, ale ich samych już niekoniecznie.
Nie mogą w Warszawie zamieszkać (bo za drogo, a nie odziedziczyło się mieszkania po babci) i nie mają politycznego wpływu na rozwój miasta, w którym pracują.
Nie wiem, jaka jest skala tego zjawiska, ale pracując często na stanowiskach niewymagających wysokich kwalifikacji, obcuję w połowie z ludźmi przyjezdnymi.
Jesteśmy na dziale „olm”, cokolwiek to znaczy. Pracuje tu więcej kobiet niż mężczyzn. Sortujemy. Dzielimy listy na te, które pójdą do skanowania ręcznego, i na te, którymi zajmie się maszyna. Na kartce odhaczamy naszą wydajność (jeśli nie wyrobię normy, o której nie mam pojęcia, dostanę mniej pieniędzy). „Kilka lat temu przy stole musiały stać dwie osoby, żeby się nawzajem sprawdzać; teraz jedna – aby szybciej!”– mówi Krzysiek. „Krzysiu – odpowiadam czule – prawdziwa wydajność to jest na ulicy Żelaznej w Warszawie około drugiej w nocy, gdy przejeżdża śmieciarka”. „Co?” „No tak. Widziałem na własne oczy. Śmieciarka jedzie, nie zatrzymując się, zwalnia przy koszu na śmieci, z kabiny wybiega zdyszany człowieczek, łapie za kosz, wrzuca zawartość na pakę, odkłada kosz, dobiega do auta, a samochód rusza z piskiem opon, żeby zatrzymać się znów przy następnym koszu na śmieci. I cała operacja zostaje powtórzona. W ogłoszeniu szukają ludzi młodych i sprawnych”.
Za moimi plecami gra radio, nastawione na przeboje z lat 80. zmiksowane ze współczesnym disco polo. Jest więc dużo piosenek o miłości. Kobiety na hali podśpiewują, mężczyźni mniej. Co jakiś czas radio ma dość i wydobywają się z niego szumy i trzaski. Wtedy podchodzi do niego Krzysiek, wali pięścią trzykrotnie i znów słuchamy:
Tańcz, tańcz, tańcz, kiedy inni tańczą
pij, pij, pij drinka z pomarańczą
„Przeeeeeeerwaaaa!”, krzyczy kierowniczka działu, i idę jeść, kiedy inni jedzą, ale najpierw muszę skorzystać z toalety. Po wyjściu z niej już nie jestem głodny. Redukcja etatów sprzątaczek i sprzątaczy? Możliwe. Najwyraźniej Poczta Polska wiele czyni, aby – jak trafnie scharakteryzowała działania prezesa Jóźkowiaka, wcześniej bankowca, „Gazeta Wyborcza” – wprowadzić zasady obowiązujące w prywatnych firmach. Poczta się modernizuje, inwestuje, walczy o rynki; kwestią czasu jest, kiedy zacznie to robić kosztem swoich stałych pracowników.
Gdy po kilku godzinach listy do sortowania się kończą (następna partia nadejdzie wieczorem), rozsyłają nas po różnych działach. Dostaję fuchę wózkowego. Pan Jan wsadza wózek do windy i spuszcza go na dół, a ja z Krzyśkiem odprowadzamy na „parking”. Ciepło, słonecznie, miło. Gorzej to robić w grudniu.
Mimo wszystko wózki są ciężkie, więc idę się przejść po hali bez nich. Spaceruje, rozglądam się; nikt nie zwraca na mnie uwagi. Przez chwilę w palarni słucham rozmowy pracowników o truskawkach: „W tym roku przyjechały do mnie cztery Ukrainki i siedzą. Trochę za wcześnie. Nie płacę im, bo płaci się za pracę”. „Plantator” nie zauważa, że właśnie sam się byczy na nieregulaminowej przerwie, ale postanawiam się nie odzywać. W końcu też lubię tanie truskawki.
W końcu trafiam pod tablicę informacyjną NSZZ „Solidarność”, na której czytam tekst wzywający do głosowania w wyborach prezydenckich na Andrzeja Dudę. Poza tym nic.
Pytam Krzyśka: „No widzisz, nie dość, że u nas jest tych związków za dużo, to są bezradne. Teraz już nawet nie chodzą po hali z nami gadać. Bo potrafili tylko tłumaczyć, dlaczego musi nam się pogorszyć”.
Na razie większość pracowników pracuje na normalnych umowach, a zyski Poczty Polskiej nie grzeją się na Cyprze. W maju wygrała przetarg na tak zwanego operatora wyznaczonego świadczącego usługi powszechne. Gdyby przegrała, jej byt byłby zagrożony. Tym bardziej nie powinna pozwalać na to, aby w jej sortowni pracowali ludzie z takimi umowami, jaką ja dostałem. Bo to umowa opłacalna tylko dla zbędnego pośrednika: wszystkie szkolenia płatne, za niewyrobienie godzin z grafiku – kary, bez chorobowego i urlopu. I z płacą w okolicach pensji minimalnej. Żyć, nie umierać.
**Dziennik Opinii nr 205/2015 (989)