Kraj

Woś: Niech żyje przemysł!

Niektórzy już go pogrzebali, ale nadal jest układem krążenia każdej gospodarki. Dlatego spór o jego rozwój w Polsce jest tak ważny.

Pamiętacie? Jeszcze dziesięć lat temu przemysł wydawał się taaaaki dwudziestowieczny. W nowym stuleciu mieliśmy wszyscy żyć w nowym wspaniałym świecie gospodarki opartej na usługach, informacji i nowych technologiach. Ale nie żyjemy. I to jest szczególnie ważna lekcja dla kraju takiego jak Polska.

Polskie media ekonomiczne uwielbiają pisać o prężnych polskich start-upach. Pamiętam, że kilka miesięcy temu moja redakcja („Dziennik Gazeta Prawna”) też stworzyła taki poczet „młodych prężnych”. Było o firmie SentiOne, która zajmuje się monitoringiem opinii w sieci. Albo Whalla Labs, czyli 18-osobowym zespole programistów tworzących aplikacje mobilne. Czy o założonym przez trzy poznanianki Virtual Data Room, platformie do bezpiecznego zarządzania wirtualnymi dokumentami w internecie. Zawsze odwołać się można też do bardziej czytelnych przykładów polskich sukcesów na rynku nowych technologii. Od wyprodukowanej przez CD Projekt gry Wiedźmin, przez krakowski Comarch, po używaną przez Apple’a elektroniczną kostkę do gry Dice+ wymyśloną przez poznańską Game Technologies.

Nie ma wątpliwości, że wszystkie te biznesowe inicjatywy mogą się pochwalić prawdziwymi sukcesami rynkowymi. Trudno się więc dziwić, że często używa się ich jako sztandarowego dowodu na to, iż cała polska gospodarka idzie we właściwym kierunku, modernizując się pełną parą.

Niestety te wszystkie tygrysiątka polskiej new economy stanowią tylko maleńki wycinek naszej realnej gospodarki.

Pokazywać je warto – choćby na zachętę. Należy jednak pamiętać, że nie są to przykłady, które wiele nam powiedzą na temat stanu skomplikowanej gospodarczej maszynerii.

Bo co to jest gospodarka? Podręczniki ekonomii dzielą ją zazwyczaj na trzy wielkie dziedziny: rolnictwo, przemysł i usługi. Reguła jest taka, że im bardziej nowoczesne społeczeństwo, tym mniejszy jest pierwszy z tych sektorów (rolnictwo), a większy ten ostatni (usługi). Ale pozostaje jeszcze dziedzina leżąca pomiędzy nimi. Czyli właśnie przemysł. I tu właśnie dzieją się ostatnio rzeczy pasjonujące.

Gdzie te latające samochody?

Gdyby o przemysł zapytać jeszcze kilka lat temu, odpowiedź byłaby dziecinnie prosta. W okresie poprzedzającym kryzys 2008 r. dominowało przekonanie, że wkrótce podzieli on losy rolnictwa – przez wieki głównego motoru rozwoju gospodarczego ludzkości, a dziś co najwyżej sympatycznego skansenu, w którym pracuje nie więcej niż 1–2 proc. obywateli krajów rozwiniętych i który wytwarza 2–3 proc. ich PKB. A gospodarkę będą teraz napędzać prężne internetowe start-upy, którym rentowność zapewnią takie nowinki jak outsourcing (a jeszcze lepiej offshoring) albo bezprecedensowy rozrost rynków finansowych.

Krach światowego systemu finansowego z lat 2007–2008 pokazał jednak, że to wszystko nie jest takie proste. Coraz wyraźniej widać, opieranie wzrostu na postępującej finansjalizacji gospodarki zrodziło na Zachodzie wiele patologii. Doprowadziło w rezultacie do stagnacji dochodów większości pracowników, co z kolei nieuchronnie przełożyło się na wzrost nierówności społecznych i stworzyło barierę popytu, która trzeba było kompensować rosnącym zadłużeniem, prywatnym lub publicznym.

Coraz głośniejsza staje się też krytyka innego rodzaju. Celują w niej tacy autorzy jak choćby Jaron Lanier. Ten pionier internetu należał kiedyś do fanatyków nowych technologii. To on ukuł niegdyś termin „wirtualna rzeczywistość”. A teraz pisze książki pod wielce wymownymi tytułami Nie jesteś gadżetem albo Do kogo należy przyszłość.

Lanier dowodzi, że rewolucja internetowa niszczy klasę średnią, prowadząc do ostrej polaryzacji społeczeństwa na wąską plutokratyczną elitę i szerokie spauperyzowane masy.

„Nic nie pokazuje tego lepiej niż różnica pomiędzy działającymi w tej samej branży starym Kodakiem i nowym Instagramem. Ten pierwszy zatrudnia 140 tys. ludzi i płaci im dobrze. Ten drugi daje pracę… 13 osobom. Przestańmy się przez moment zachwycać, jak wspaniały model wymyślił Instagram, i złorzeczyć nieruchawemu kolosowi Kodakowi. I zastanówmy się, czy chcemy, żeby gospodarka opierała się na tym pierwszym czy raczej na tym drugim modelu” – pisze Lanier. Na domiar złego triumf new economy (nowe technologie plus finansjalizacja) nie doprowadziły bynajmniej do jakiejś erupcji przełomowych wynalazków. W praktyce od kilkunastu lat żyjemy raczej w czasach… stagnacji innowacyjności i wydajności. „Jeszcze w latach 60. latające samochody wydawały się na wyciągniecie ręki. Minęło pół wieku i jako przełomową innowację wciska się nam… wiadomości na 140 znaków” – ironizował w roku 2011 inwestor venture capital Peter Thiel.

Tylko przemysł nas uratuje

Coraz więcej autorów wskazuje, że przyczyną tego stanu rzeczy jest zaniedbanie przemysłu. Czy się to komuś podoba czy nie, jest on absolutnym sercem rozwoju gospodarczego. To stąd wychodzą impulsy dla pozostałej części gospodarki – w tym dla usług, których jest w PKB więcej, ale które w pewnym sensie żerują na realnym produkcie stworzonym przez przemysł. To w przemyśle (i na potrzeby przemysłu) powstają innowacje. To tu wykuwać się powinny etos menadżerski czy struktury sprawnego zarządzania, nadające kształt prywatnej gospodarce.

I najważniejsze: to przemysł daje najlepszą pracę dla możliwie szerokich mas i promuje społeczną równowagę. Być może nawet jest jedynym gwarantem utrzymania nowoczesnego ustroju demokratycznego z jego klasycznymi instytucjami: partiami politycznymi i związkami zawodowymi.

I w tej roli przemysł jest bardzo trudno zastąpić. Gdyby gospodarka opierała się tylko na rolnictwie, miałaby olbrzymi problem z wytwarzaniem bogactwa na większą skalę. Ale podobnie ponurym scenariuszem byłby świat zdominowany przez usługi. Dlatego pytanie o kondycję przemysłu jest de facto pytaniem o stan układu krążenia każdej gospodarki.

Pogodzeni i krytycy

I to jest dobry moment, by te ogólne rozważania sprowadzić na bardzo konkretny polski grunt. Jak to właściwie jest z tym naszym przemysłem? W odpowiedzi na to pytanie polska debata publicystyczno-ekonomiczna dzieli się na dwa obozy. Jedni (nazwijmy ich „pogodzeni”) uważają, że z przemysłem w III RP nie jest najgorzej. W końcu tworzy 17 proc. wartości dodanej dochodu narodowego i zatrudnia 20 proc. społeczeństwa. Dzieje się tak – ich zdaniem – głównie dzięki przyciągnięciu na wczesnym etapie polskiej transformacji szerokiego strumienia inwestycji zagranicznych w rodzaju Opla, Volkswagena albo LG. Pozwoliło to zmodernizować polską gospodarkę, stworzyć szereg miejsc pracy (w miejsce tych utraconych w czasie przemian) i zawiązać nowe sieci kooperacyjne na Zachodzie. To był – zdaniem „pogodzonych” – przypływ, który podniósł zarówno wielkie jachty bogatych koncernów, jak i parę rodzimych łódek w stylu Solaris, Fakro czy LPP. A także wiele czółenek wyspecjalizowanych w roli podwykonawcy dla niemieckiego silnika unijnej gospodarki.

„Pogodzeni” nie mówią oczywiście, że jest świetnie i nic nie trzeba poprawiać. Ale z grubsza rzeczy idą ku dobremu. Polska zdobyła przyczółki w międzynarodowym podziale pracy. Może nie w jego centrum, ale też nie na totalnych peryferiach. I to jest w tym momencie wszystko, na co nas stać.

Ale nie wszyscy podzielają taką diagnozę sytuacji. Nazwijmy ich „krytykami”. Dla nich punktem wyjścia jest przywołania błędów popełnionych w okresie polskiej transformacji. Nie jest to z ich strony przejaw jakiejś szczególnej nostalgii za PRL-em (choć „pogodzeni” próbują często tak to właśnie przedstawić). „Krytycy” nie mówią, że radiomagnetofony Kasprzak były lepsze od swoich zachodnich (czy dalekowschodnich) odpowiedników, a polonezy przyspieszały do setki w 2,5 sekundy. Sedno ich krytyki leży gdzie indziej.

Chodzi im o to, że polski przemysł w roku 1989 mimo swego zapóźnienia dysponował pewną strukturą, która była wynikiem wielkiego wysiłku inwestycyjnego obejmującego ponad pół wieku (wliczając w to politykę industrializacji rządów II RP i PRL, które notabene robiły to w bardzo podobny sposób).

Ta odziedziczona po PRL-u struktura nie była idealna, ale III RP, zamiast ją naprawić, zaczęła od bezmyślnej rozbiórki, opierając się na fundamentalistycznej wolnorynkowej zasadzie, że „najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki przemysłowej”.

Jak to wyglądało w praktyce? „Krytycy” dowodzą, że im bardziej nowoczesna była dana gałąź przemysłu w PRL, tym większy był stopień jej redukcji po roku 1989. Weźmy na przykład elektronikę. W roku 1989 faktycznie nie była ona konkurencyjna wobec japońskiej czy amerykańskiej, co było wynikiem generalnego zapóźnienia technologicznego całego bloku wschodniego (technologia była zresztą jednym z frontów zimnej wojny; kto nie wierzy, niech sprawdzi, czym był działający w latach 1949–1995 CoCom). Mimo to PRL elektronikę produkował, istniała więc spora baza infrastrukturalna i ludzka. Po roku 1989 ta baza została niemal w całości rozebrana, a kolejne rządy III RP nie zrobiłby nic, by tej sytuacji przeciwdziałać. Logika transformacji nakazała odziedziczonym po PRL-u zakładom przemysłowym natychmiast konkurować z dysponującymi dużo lepszą technologią i otoczeniem instytucjonalnym przedsiębiorstwami z Zachodu. Było to o tyle smutne, że jeśli się przypatrzeć początkom wielu amerykańskich czy japońskich marek, podbijających wtedy polski rynek, to widzimy, że u ich początków leżała zazwyczaj… pomoc państwowa i zwyczajny ekonomiczny protekcjonizm, obejmujący tzw. infant industries (przemysły raczkujące). A więc te gałęzie produkcji, które są perspektywiczne, ale z początku niegotowe na stawienie czoła brutalnej konkurencji z zewnątrz.

Brak takiej pomocy jest wielkim grzechem wszystkich kolejnych rządów III RP, za który płacimy do dziś. Ale gdzie tam od razu pomoc? Ówczesne polskie rządy nie potrafiły rodzimemu przemysłowi zapewnić nawet uczciwego standardu funkcjonowania – w postaci ciągłości finansowania, równouprawnienia podatkowego (popiwek) czy solidnej struktury właścicielskiej. Przekształceniom na tym ostatnim polu towarzyszyły patologie, nieudolność i nieuczciwość.

Słowem: władze nie tylko nie pomogły, ale wręcz momentami pętały nogi swoim niedawnym „czempionom”, a na koniec rozłożyły bezradnie ręce mówiąc: „Skoro padły, to widocznie do niczego się nie nadawały”.

Istniały też takie gałęzie polskiej produkcji przemysłowej, które mogły od razu spokojnie konkurować na rynkach międzynarodowych, na przykład przemysł spożywczy albo tekstylia. Były również bardzo konkurencyjne i nowoczesne perełki, jak choćby farmacja (antybiotyki). Ale i tu zabrakło spójnej koncepcji ściągania kapitału zagranicznego. Efekt był taki, że kapitał zagraniczny wchodził dokładnie tam, gdzie chciał – to znaczy do branż pozwalających na uzyskanie wysokich zysków (usługi finansowe, handel wielkopowierzchniowy). W efekcie to zagraniczne koncerny zgarnęły lwią część postransformacyjnych konfitur. To one nasyciły wygłodzony (zwłaszcza w dekadzie Polski Jaruzelskiej) PRL-owską mizerią polski rynek wewnętrzny. Szacuje się, że został on w ok. 2/3 pokryty importem. Z kolei w takich branżach jak wspomniana farmacja wszystko skończyło się falą wrogich przejęć obliczonych na likwidację konkurencji.

W tym miejscu drogi „pogodzonych” i „krytyków” rozchodzą się więc bardzo mocno. Ci pierwsi twierdzą, że spontaniczna alokacja kapitału zagranicznego oraz istniejące do dziś narzędzia zachęt, np. specjalne strefy ekonomiczne, dobrze zdały egzamin. „Krytycy” są innego zdania: według nich potrzebna jest jak najszybsza zmiana strategii i pójście drogą importu skanalizowanego, czyli przyciąganie inwestycji tam, gdzie chce rząd, a niekoniecznie w miejsca, które są na rękę zagranicznemu kapitałowi.

Wynika z tego kolejny punkt sporny między „pogodzonym” a „krytykami”. Ci pierwsi mówią, żeby mierzyć siły na zamiary. Jesteśmy na takim etapie, że nasz przemysł głównie montuje podzespoły do niemieckich produktów. I trzeba się z tego cieszyć. Przecież nie od razu Kraków zbudowano. „Krytycy” stawiają jednak pytanie, czy nie jest przypadkiem tak, że jak się raz zostało montownią, to bez fundamentalnej zmian reguł gry nie da się przesunąć wyżej w międzynarodowym podziale pracy. No bo niby jak? Jedyną siłą zdolną dokonać takiego awansu jest w gospodarce rynkowej wzrost innowacyjności. Błędem jest jednak myśleć, że innowacyjność można osiągnąć tylko poprzez wysokie nakłady publiczne na tzw. badania i rozwój (B+R). A nawet gdyby tak było, to i tak leżymy, bo Polska przeznacza na ten cel – w porównaniu z resztą Europy – wyjątkowo skromne środki.

Trzeba też pamiętać, że miejscem, gdzie innowacyjność się rozwija, jest właśnie przemysł, głównie przedsiębiorstwa średnie i duże, które same realizują B+R. I – co pewnie jeszcze ważniejsze – to one potrafią te rozwiązania wdrażać. Struktura przemysłowa zdominowana przez dużych graczy zagranicznych i małych rodzimych podwykonawców rozwoju innowacji nie zagwarantuje. Ci pierwsi nie przychodzą do nas po to, żeby robić innowacyjną gospodarkę, raczej bazują na taniej pracy. Swoje centra B+R lokują gdzie indziej. Ci drudzy nigdy z siebie innowacji nie wykrzesają. Przepaść innowacyjna nie zostanie więc zasypana; nie ma się co oszukiwać.

Jest jeszcze problem rynku pracy. I tu po raz kolejny głos „pogodzonych” i „krytyków” znacząco się różni. „Pogodzeni” mówią, że miejsce pracy – jakiekolwiek by było – jest lepsze niż brak tego miejsca. Dlatego są gotowi przyklasnąć takim rozwiązaniom jak specjalne strefy ekonomiczne czy agencje pracy tymczasowej. Nie przeszkadza im, że to paliwo dla polskiego przemysłu opiera się na pracy sprekaryzowanej, a więc słabo płatnej i niepewnej. I że okopywanie się na takich pozycjach być może nigdy nie pozwoli nam ruszyć z miejsca.

Innowacje? Nie, IMOwacje!

Skoro „pogodzeni” i „krytycy” różnią się już na poziomie oceny sytuacji, to muszą też różnić się pod względem proponowanych rozwiązań. „Krytycy” mówią, że kluczowy mechanizm, który należy uruchomić, to ożywienie popytu wewnętrznego poprzez zwiększenie dochodów słabo i średnio zarabiających. A potem trzeba zaspokoić te potrzeby przy pomocy polskich wytwórców – zgodnie ze stosowaną przez wiele krajów rozwiniętych (od Stanów Zjednoczonych w XIX wieku po Singapur i Koreę Południową po II wojnie) strategią substytucji importu. Można to zrobić nawet przy istniejącej dziś strukturze gospodarczej, bo nie mówimy o produkcji luksusowej, wymagającej najbardziej innowacyjnych rozwiązań, które musielibyśmy importować, a raczej o włókiennictwie czy prostszej elektronice użytkowej. Trochę według powracających co jakiś czas akcji „kupuję polskie produkty”. To pierwszy krok do odbudowy bazy przemysłowej i wprawienia maszynerii w ruch.

A potem? Potrzebne jest rozwijanie wysokich technologii (od przemysłu ekologicznego po nanotechnologie). „Krytycy” mówią, że trzeba zrobić wszystko, by ulokować się możliwie najbliżej nowoczesnej gospodarki, czyli miejsca, gdzie wydajność rośnie zazwyczaj dwa razy szybciej niż w pozostałej części przemysłu. To pozwoli nam osłabić negatywne skutki deindustrializacji naturalnej, która też przecież postępuje, czy nam się to podoba czy nie. Tu nie chodzi o tworzenie przełomowych wynalazków. Trzeba włączyć się do imitacji tego, co już powstaje. Bo tak to właśnie działa.

Już w latach 90. prekursor badań na tym polu Amar Bhide pokazał, że tylko kilka procent spośród najmłodszych i najprężniejszych amerykańskich firm zaczynało, dysponując unikatowym towarem lub usługą. Za to aż 58 proc. przyznawało, że ich głównym produktem był substytut czegoś, co na rynku już istniało. „Ludzie kupowali i sprzedawali te towary od lat. My robiliśmy to lepiej” – powiedział jeden z badanych przez Bhide’a biznesmenów. Dlatego w wielu krajach już dawno nastąpiło odejście od przeciwstawiania sobie innowacji i imitacji. Ekonomista William Baumol przestrzega przed myśleniem w stylu „to zaledwie imitacja”. Profesor Oded Shenkar z Ohio State University uważa, że trzeba mówić o IMOwacjach.

Zadania państwa

Pozostaje jeszcze pytanie o rolę rządu w lansowanej przez „krytyków” koncepcji „nowoczesnej reindustrializacji”. „Pogodzeni” słysząc o tym, pukają się w czoło. I mówią, że czasy pionierów polskiego uprzemysłowienia Eugeniusza Kwiatkowskiego i Hilarego Minca dawno minęły. Zwracają też uwagę, że obowiązek forsowania industrializacji jest dla państwa zadaniem nie do udźwignięcia. Zwłaszcza dla państwa takiego, jak Polska w roku 2015.

Oczywiście mają rację. Bo również żaden z „krytyków” nie sugeruje, że rolą rządu we współczesnym kapitalizmie miałoby być budowanie fabryk. Chodzi o coś innego: państwo w ramach nowoczesnej reindustrializacji musi podjąć się roli aktywnego inicjatora, na przykład budowy specjalistycznych konsorcjów.

Rząd nie wykłada własnych pieniędzy, bierze za to na siebie ryzyko porażki poprzez wsparcie kredytowo-gwarancyjne.

To powinno zastąpić istniejące dotychczas mechanizmy współpracy, których symbolem są specjalne strefy ekonomiczne, marnie przyczyniające się do celu, o którym mówimy. Drugie zadanie – z której polskie rządy dotąd wywiązywały się słabo – to ustalenie reguł gry pomiędzy sektorem prywatnym a społeczeństwem. „Krytycy” mówią, że polska gospodarka doszła do etapu, w którym dogadanie się państwa i przedsiębiorców na nowych zasadach jest konieczne. Podkreślmy frazę „na nowych zasadach”. To znaczy nie na takich, że przedsiębiorca jest wiecznie niezadowolony i domaga się więcej. A państwo – choć już więcej nie może – ma ciągle wyrzuty sumienia, że i tak zrobiło za mało. Jak te nowe zasady miałyby wyglądać? Można na przykład zacząć od odpowiedzi na pytanie, jaki powinien być główny cel polityki przedsiębiorczości. I powiedzieć, że najważniejszą rzeczą, jaką władza ma do zaoferowania przedsiębiorcom, jest zrównoważone otoczenie gospodarcze. Chodzi o przewidywalność i stabilność. Gdy obie strony zgodzą się, że taki układ leży w ich obopólnym interesie, można zacząć rozmawiać o konkretach.

Zwróćmy uwagę – dowodzą „krytycy” – że takie postawienie sprawy natychmiast ustawia zwolenników krzykliwych rozwiązań w stylu „my chcemy niższych podatków i nowych ułatwień” tam, gdzie ich miejsce, czyli na obrzeżach debaty o polityce gospodarczej. To otwiera drogę do pragmatycznego porozumienia. Na przykład rząd umawia się z pracodawcami, że obie strony promują kulturę płacenia podatków i potępiają ucieczkę do szarej strefy. Bo to przecież strata dla obu stron: dla państwa zmniejszenie wpływów budżetowych, a z kolei dla biznesu budowanie nieuczciwej konkurencji. „Pogodzeni” odbiją pewnie piłeczkę, mówiąc, że polityka przedsiębioczości i polityka przemysłowa to bardzo odległe dziedziny. Dla „krytyków” są to jednak dwie strony tej samej monety.

Spór czy synteza?

Spór, który opisałem powyżej, jest ostry. „Pogodzeni” lubią przedstawiać „krytyków” albo jako „komuchów”, albo oderwanych od rzeczywistości idealistów. „Krytycy” nie pozostają dłużni i często zbyt łatwo osuwają się w totalną krytykę dorobku III RP. Na szczęście w praktyce granice między obydwoma obozami są płynne i twórczy dialog może doprowadzić do udanej syntezy. I to jest w tym wszystkim najbardziej pocieszające.

Autor jest publicystą ekonomicznym „Dziennika Gazety Prawnej” i autorem książki „Dziecięca choroba liberalizmu”.

***

CZYTAJ RAFAŁA WOSIA W DZIENNIKU OPINII:
W Polsce należy budować państwo dobrobytu
Polski pracownik ma syndrom sztokholmski
Pan nie płaci, pani nie płaci… Dlaczego polskie podatki są tak niskie i niesprawiedliwe?
Polsko, ty prymusko!

***

Artykuł powstał w ramach projektu Europa Środkowo-Wschodnia. Transformacje-integracja-rewolucja, współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg

 **Dziennik Opinii nr 201/2015 (985)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij