Król zdaje się sądzić, że o losach polskiej transformacji przesądziły spory inteligentów. To tylko częściowa odpowiedź na pytanie o Polskę po 1989 roku.
„Żyliśmy we własnym świecie”, pisze Marcin Król w swej najnowszej książce – i może to byłby lepszy dla niej tytuł niż efekciarskie Byliśmy głupi. Twórca elitarnej „Res Publiki”, wybitny historyk idei oraz wychowawca legionu polskich konserwatystów pod strzechy Facebooka trafił kilka miesięcy temu – gdy „Gazecie Wyborczej” i Grzegorzowi Sroczyńskiemu udzielił wywiadu z kilkoma mocnymi tezami.
Mówił w nim o tym, dlaczego Solidarność (i solidarność) w III RP trafił szlag, jak myślały elity, czego pragnęły i kto jest winien, że poszło nie tak. Tezy rozwinął w tym eseju – dość wyjątkowym w kraju, gdzie samokrytyka oznacza zazwyczaj bicie się w cudze piersi, społeczną empatię zbywa się szyderstwami o przyjaciołach ludu, a źródła procesów historycznych – formułą, że „widać do nich dojść musiało, skoro doszło”. Jednocześnie autor to przecież chodząca inteligenckość, więc na minione dwudziestopięciolecie patrzy z góry – niekoniecznie z lotu ptaka, ale zawsze z perspektywy elity, której niewątpliwie był częścią. Tej samej, która transformację zainicjowała i przeforsowała, choć wyobrazić jej sobie nie była już w stanie. I między innymi o tym paradoksie jest ta książka. A także o alienacji społecznej inteligentów, o niezdolności do różnienia się nie tyle „pięknie”, ile sensownie, a wreszcie: o wielkich aktorach politycznych (Kościół!), którzy swych przywilejów nadużywali, a role rozumieli opacznie.
Król źródeł klęski solidarnościowego projektu – bo nie ma wątpliwości, że III RP pod względem solidarności społecznej się zwyczajnie nie udała – szuka przede wszystkim w błędach własnej formacji.
Błędach intelektualnych i politycznych, bo pod względem moralnym gotów jest oddać jej cześć. Najważniejszym wydarzeniem tamtych czasów, które zdaniem Marcina Króla zaważyło – symbolicznie i realnie – na kolejnych dekadach, był rozpad obozu solidarnościowego przed wyborami prezydenckimi 1990 roku i bratobójczy spór Mazowieckiego z Wałęsą. Jego źródeł autor szuka jednak dużo wcześniej. W szlachetnej, choć błędnej idei antypolityczności i w braku społecznej wyobraźni inteligentów.
Pisząc o antypolityczności, Król przywołuje klasyka tej idei. W słynnej Sile bezsilnych Vaclava Havla czytamy, że to „polityka jako moralność stosowana w praktyce”, „służba prawdzie”, „najgłębsza ludzka i kierująca się ludzkimi kryteriami troska o bliźnich”. Ale co to miałoby znaczyć w praktyce? Havel w prywatnej rozmowie z autorem książki stwierdził, że jego ojczyznie nie jest potrzebny żaden polityczny program, bo Czechosłowacja ma wielką tradycję Masaryka. Król stwierdza – na użytek nasz, bo Havlowi tego nie powiedział – że taki program jest niepowtarzalny, bo przecież oświecony, platoński liberalizm czechosłowackiego międzywojnia wiązał się ściśle z osobą ówczesnego prezydenta tego kraju. I dalej pisze, że „złudzenie Unii Demokratycznej było podobne do złudzenia Havla. Sądziła, że ma program, bo przecież ma Solidarność”. Tymczasem tradycja, mit ani etos nie zastępują konkretnego, wypracowanego w demokratycznym sporze programu politycznego – co można równie dobrze jak do nieboszczki UD odnieść do wcześniejszego Komitetu Obywatelskiego. On też nie zdołał przetworzyć kapitału Solidarności na ruch polityczny z programem reform. I to właśnie jego przedwczesne rozwiązanie i gorszący spór solidarnościowych elit miały być, zdaniem Marcina Króla, błędem założycielskim niepowodzeń III RP.
Inteligencja („Mazowiecki”) daje się wciągnąć w niepotrzebny konflikt Wałęsie (i Kaczyńskiemu), torując – w imię doraźnych ambicji, prywatnych obsesji większych i mniejszych liderów – drogę do władzy formacji postkomunistycznej. Zamiast sporów („nie poglądów, lecz skrywających brak poglądów”) należało jedność obozu Solidarności utrzymać – twierdzi Król. Tylko po co? Zamieszczony w książce zapis burzliwej dyskusji liderów KO jest naprawdę fascynujący. Opinia publiczna zapamiętała głównie hasło „stłucz pan termometr” (Wałęsa do Wielowieyskiego à propos badań opinii publicznej wskazujących na rosnące niezadowolenie społeczeństwa), ale historia powinna zapamiętać przede wszystkim wypowiedzi Adama Michnika i Jarosława Kaczyńskiego – bo to ich tezy ustawiły spór polityczny w Polsce na wiele lat.
Redaktor naczelny „Wyborczej” mówi, że kluczowym kryterium podziału jest „stosunek do rządu, do tego niedoskonałego, koalicyjnego rządu, który prowadzi nas od ładu totalitarnego do demokracji […]. W moim przekonaniu korzenie filozofii politycznej rządu tkwią w Solidarności, są realizacją tego, co w etosie i tradycji Solidarności było najcenniejsze”. Jarosław Kaczyński jako zasadniczy wskazuje z kolei podział między nomenklaturą postkomunistyczną a resztą społeczeństwa, po czym dodaje (w kontekście społecznego „termometru”): „Można by wymyślać różne teorie, dlaczego doszło do strajku kolejarzy, dlaczego mamy do czynienia z niepokojami na wsi, napięciem w różnych działach gospodarki. Ale tak naprawdę trudno uchylić tutaj zarzut, że wynika to po prostu z fatalnej sytuacji ekonomicznej. Być może, że ta sytuacja jest w tej chwili nie do naprawienia. Można by w tej sprawie dyskutować, ale na pewno żadnej radykalnej poprawy szybko się nie uzyska. Wobec tego trzeba szukać jakichś innych czynników życia społecznego, które potrafiłyby jakieś potrzeby społeczne zaspokoić, obniżyć to napięcie”. Po czym, jako środek „obniżenia napięcia” (!) proponuje likwidację dotychczasowego układu władzy: Jaruzelski-Mazowiecki. Nie ma tu dwóch odmiennych wizji transformacji gospodarczej (tę faktycznie przeprowadzaną, w duchu podobnym do wypowiedzi Michnika, aprobuje też wcześniej Jerzy Turowicz), są tylko różne formuły legitymizacji obranej drogi (zaufanie do etosowego rządu kontra antykomunistyczne igrzyska).
A zatem: czy najpoważniejszym problemem naprawdę był brak jedności obozu solidarnościowego? A może raczej zorganizowanie sporu wokół kwestii drugorzędnych (na co zresztą Marcin Król wielokrotnie w swej książce zwraca uwagę)? Może od żądzy władzy Jarosława Kaczyńskiego gorsza była niezdolność wypracowania alternatywy programowej właśnie – wewnątrz tego samego obozu dawnej opozycji?
Przywołany w książce Piłsudski, który „nie rozumiał zasady demokracji, ale oczekiwał poparcia dla wolnej Polski” – to niezła analogia dla sposobu myślenia środowiska rządu Tadeusza Mazowieckiego, tyle że niepełna. Niechęć do sporów programowych wynikała bowiem nie tylko z niezgody na partyjniactwo i z poczucia, że etos środowiska i umoralnienie polityki wystarczą Polsce do szczęścia, ale również z poczucia bezalternatywności programu gospodarczego. Z tą oczywiście różnicą, że międzywojenne fetysze „silnego pieniądza” i „niezadłużania się” zastąpiły obezwładniające metafory „terapii szokowej” i „nieuniknionych kosztów transformacji”.
Pisząc o tym, kluczowym przecież, aspekcie transformacji, Marcin Król skłania się niestety ku koncepcji „błędu komunikacyjnego”, dominującej w autonarracji dawnej Unii Demokratycznej i otoczenia premiera Mazowieckiego. W największym skrócie mówi ona, że wprawdzie mieliśmy rację, ale niewystarczającą wagę przykładaliśmy do objaśnienia jej społeczeństwu. Słuszność samej terapii szokowej nie jest tu obarczona choćby najmniejszym znakiem zapytania. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że autor książki argumentem „z weimarskiej hiperinflacji” uprawia swoiste reductio ad Hitlerum na gruncie polemiki ekonomicznej – tak jakby wszystkie wątpliwości trzeba było rozstrzygać na korzyść Leszka Balcerowicza.
Nie miejsce tu na rozstrzyganie adekwatności podjętych w czasie przełomu działań. Rzecz w tym, że uznanie planu Balcerowicza za nienegocjowalny, względnie „obiektywnie konieczny” musiało – w kontekście jego dramatycznych dla robotniczej Solidarności skutków – doprowadzić do degradacji Solidarności jako ruchu i jako źródła solidarnościowego etosu. Dokonała się swoista „redukcja mitologiczna” Solidarności, która w roli mitu właśnie mogła jeszcze zadziałać jako tarcza osłonowa legitymizująca rynkowe reformy, ale już nie jako inspiracja dla nowej etyki społecznej. Tej samej, której rozpaczliwy brak Marcin Król dobitnie wykazuje.
A czy mogło być inaczej? Czy Solidarność mogła stanowić społeczne i polityczne zaplecze jakiegoś hipotetycznego projektu alternatywnej transformacji? Autor książki nie rozważa nawet takiej możliwości, bo nie uważa samej alternatywy za możliwą i pożądaną. Wiele wskazuje jednak, że takiego potencjału nie było. Karol Modzelewski zwięźle odparł kiedyś na pytanie, czy Solidarność mogła powstrzymać plan Balcerowicza: „Nie mogła, bo jej nie było”. W 1989 i 1990 roku była już bowiem mitem, a nie ruchem – i nie dlatego, że jej inteligenckie autorytety zaczęły gorszące spory, tylko dlatego, że stan wojenny zamienił masowy ruch w kadrową organizację podziemną, a zaangażowane niegdyś masy zepchnął w masową prywatność.
Alternatywy gospodarczej nie stworzyły również elity intelektualne dawnego ruchu – skądinąd głównie lewicowej proweniencji. Zabrakło sporów o generalną wizję wejścia Polski w kapitalizm: rolę kapitału zagranicznego, miejsce Polski w globalnym podziale pracy, granice polityki przemysłowej czy wreszcie tempo tworzenia kapitalistycznych instytucji. Najbardziej jednak o rozpoznanie społecznego wymiaru reform, które wykraczałoby poza kwestię „wielkości osłon dla przegranych transformacji”. I tu tkwi chyba najpoważniejszy zarzut, jaki Marcin Król stawia swojej formacji: „Pytanie zatem wobec reformy 1990 roku brzmi następująco: czy ktokolwiek przewidział zmianę społeczną, taką właśnie zmianę społeczną? Bo co innego reforma Balcerowicza, a co innego polityka społeczna i sprawiedliwość społeczna. Na pewno wielki Jacek Kuroń nie był dobrym ministrem. Ale nie w tym rzecz. On sam rozumiał ogrom niesprawiedliwości, ale też popierał gospodarkę wolnorynkową i nie zdążył znaleźć z tego roztropnego wyjścia. Rzecz w tym, że nikt z nas nie miał śladu wyobraźni socjologicznej, żeby zobaczyć przyszłe kształty nowej Polski”.
Na użytek wywodu pomińmy kwestię, że „co innego reforma Balcerowicza”, choć to właśnie makroekonomiczny szok odpowiadał za część źródeł (bezrobocie!) wspomnianej niesprawiedliwości. Mamy tu bowiem jedno z najważniejszych zdań tej książki. Jak pisał klasyk tematu, C. W. Mills, wyobraźnia socjologiczna to zdolność zrozumienia „szerszej sceny historycznej w kategoriach jej znaczenia dla życia wewnętrznego i zewnętrznej kariery różnorodnych jednostek”. Skąd brak tej zdolności u tak oczytanych przecież humanistycznych inteligentów polskich? Marcin Król tłumaczy to stylem życia w inteligenckiej enklawie, gdzie pieniądz się w zasadzie nie liczył, bo wszyscy mieli go mało, źródłem statusu było wykształcenie i wiedza, a społeczna większość, względnie „środek” pomiędzy władzą a zbuntowaną inteligencją pozostawał poza zasięgiem inteligenckiego wzroku. „Byłem uprzywilejowany, jak byli wszyscy moi koledzy z opozycji”, pisze autor, i z brutalną szczerością dodaje: „Nie wiem, czym żyła reszta. Zapewne strachem przed utratą pracy. Zapewne biedą, bylejakością, kolejkami i awansem społecznym, którego zasad nie pojmowałem. Zapewne tak samo jak zawsze. Nikt ich nie znał. Nikt nie wiedział. Czy sądziłem, że będą szczęśliwi, gdy minie komunizm, gdy przyjdzie wolność? Nie wiem, nic o nich nie sądziłem. Ani dobrze, ani źle”.
Ta opowieść brzmi gorzko i trzeźwo, acz momentami aż nazbyt prosto. Bo czy wszystko da się wytłumaczyć względną izolacją społeczną wielkomiejskiej inteligencji? Pełnego analiz społecznych „Robotnika” redagowano jednak w bloku na Stegnach, a nie w kamienicy w Alei Róż, a 16 miesięcy karnawału – i wcześniejsze lata działalności KOR-u, o współpracy z WZZ-ami nie wspominając – powinny jakoś zakorzenić moli książkowych w społecznej substancji. Wśród opozycyjnej inteligencji byli ekonomiści i socjolodzy naprawdę wielcy, ocierający się o światowe salony naukowe. Skala wyobraźni na temat przyszłości wyznaczona formułą: „żeby było normalnie”, to znaczy „tak samo jak w Wiedniu, Paryżu, Berlinie” brzmi dziwacznie na tle szerokich horyzontów intelektualisty. Bo przecież komuna komuną, ale polskiej inteligencji, zwłaszcza tej „światowej”, problem, że w Warszawie nie jest tak samo jak „w Wiedniu, Paryżu, Berlinie” spędzał sen z powiek co najmniej od czasów Prusa, wczesnego Sienkiewicza i Brzozowskiego.
Peryferyjność, prowincjonalność, odstawanie, nienormalność – nawet jeśli normą i wzorcem niemal nieodmiennie pozostawał Zachód – nie zrodziły się z winy ani w efekcie komunistycznej „zamrażarki”, lecz były przedmiotem inteligenckich rozważań od ponad stulecia, a zapisy tych rozważań Marcin Król i jego przyjaciele już pół wieku temu mieli w małym palcu.
Wątków krytyki – własne formacji, dominujących pojęć, błędów cudzych – jest w tej książce więcej. Krytyka roli Kościoła po 1989 (ale i w latach 80., o czym słychać dużo rzadziej) wyrażana z pozycji konserwatywnej brzmi nieraz wiarygodniej niż ta zgłaszana przez antyklerykalną lewicę – poza rytualnymi zarzutami o nadmiar upolitycznienia, Marcin Król pisze bowiem ostro o roszczeniach majątkowych („zachłanność w tym wypadku przekroczyła granice humoreski”), o porzuceniu przez Kościół poszkodowanych transformacji („uparcie na ten temat milczał i milczy”) i degrengoladzie intelektualnej („nauka społeczna Kościoła jest w stanie tragicznym”). Dezawuuje jako fałszywe i wobec ludzi zwyczajnie niesprawiedliwe pojęcie homo sovieticus, które – na nieszczęście – łatwiej dotarło pod inteligenckie strzechy niż o po stokroć cenniejsza Tischnerowska idea solidarnościowej „etyki pracy”. Choć sam jest liberałem, do lektury o gospodarce poleca Dziecięcą chorobę liberalizmuRafała Wosia.
Niektóre tematy potraktowano w książce dość powierzchownie, a nad trzeźwą analizą zwycięża nieraz resentyment – np. przy wszystkich wadach formacji postkomunistycznej sprowadzenie jej roli po 1989 roku do „obniżenia akcyzy na wódkę” brzmi co najmniej dziwacznie. Z pewnością też zbyt wielką sprawczość Marcin Król przypisuje inteligenckim konfliktom sprzed niemal ćwierćwiecza – atomizacji społecznej w większym stopniu sprzyja peryferyjna forma naszego kapitalizmu i brak rozwojowej wizji wśród politycznych elit niż wieczny Grunwald Michnika z Kaczyńskim. Nie ma jednak wątpliwości, że zagubienie tradycji Solidarności – rozumianej nie tyle jako przeżycie metafizycznej jedności narodu, ile praktyka realnej wspólnoty i poczucia wzajemnej, pozytywnie rozumianej zależności jednostek – to jeden z kluczy do zrozumienia społecznego kryzysu dzisiejszych czasów.
Pytanie, czy możliwy jest powrót (?) do solidarności społecznej i do prawdziwej polityki autor pozostawia bez odpowiedzi. Z pewnością nie będzie ona możliwa, jeśli zabraknie nam nie tylko „społecznej empatii”, ale także wyobraźni.
Nasza kultura, pojęcia i kody wyraźnie nie nadążają za gwałtowną zmianą społeczną, przez co zupełnie nowym typom więzi i tożsamości towarzyszą kuriozalnie, nieraz anachroniczne, symbole i martwe odwołania historyczne. Niezdolność pomyślenia wspólnoty na nowo to niebywałe wyzwanie.
Zwłaszcza że smutną puentę do tej książki dopisały wybory prezydenckie. Żaden z kandydatów nie próbował nawet głosić, że wszyscy jedziemy na jednym wózku – solidarność nie mieści się już nawet na sztandarach.
Marcin Król, Byliśmy Głupi, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2015
***
Artykuł powstał w ramach projektu Europa Środkowo-Wschodnia. Transformacje-integracja-rewolucja, współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg
**Dziennik Opinii nr 143/2015 (927)