To Bronisław Komorowski najgłośniej mówi: „nic się nie stało”.
Jakub Dymek: Przed drugą turą, w której m.in. Warszawa, Wrocław, Poznań, Olsztyn i Słupsk wybierać będą prezydentki lub prezydentów, dyskutujemy raczej o „podpalaniu Polski przez Kaczyńskiego” i jej ratowaniu, do którego wzywa Platforma i duża część mediów. Odnajdujesz się w którejkolwiek z tych dwóch propozycji?
Adam Ostolski: Dyskusja o nieprawidłowościach w wyborach samorządowych nie jest jedynie zasłanianiem rozmowy o drugiej turze tych wyborów. Owszem, druga tura jest bardzo ważna lokalnie. Wygrana poszczególnych kandydatek lub kandydatów robi różnicę w wielu miastach, ale długofalowo dla całego kraju większe znaczenie ma dyskusja o jakości tych wyborów.
Tylko że żadna z dwóch kwestii – ani faktyczny monopol PO-PiS w większości miast, ani jakość wyborów – nie wybrzmiewa w pełni. Albo przyznajemy rację stronie rządowej i oskarżamy PiS o histerię, albo na fali niezadowolenia – jak we Wrocławiu – zapisujemy się hurtem do PiS-u, bo gorzej niż za Dutkiewicza nie będzie. To nie jest realna alternatywa.
Rywalką Dutkiewicza jest Mirosława Stachowiak-Różecka, bardzo nieoczywista jak na PiS kandydatka. Ale gdybyśmy teraz chcieli analizować każde miasto, musielibyśmy całą rozmowę poświęcić tylko temu.
Zgadzam się jednak, że to, co obserwujemy, to rytualny chaos, nie debata publiczna wokół wyborów. Nie szuka się dziś argumentów i wspólnego dobra, ale najlepszych argumentów dla uzasadnienia własnego interesu.
Dodatkowo odbywa się to w atmosferze tego, co Sławek Sierakowski nazwał stolikiem z oszustami. Oszuści kłócą się przy stoliku, mogą rzucić się na siebie nawzajem, ale nie ma nikogo, kto by ten stolik wywrócił. To jest, w największym skrócie, moja refleksja na temat wyborów, które odbyły się już prawie dwa tygodnie temu.
Do wywrócenia stolika już zgłosiła się prawica w całej swojej „antyestablishmentowej” rozciągłości – od ruchów skrajnych po centrum.
Ta sprawa ma kilka wymiarów. Po prawej stronie są przynajmniej trzy różne inicjatywy. Pierwsza to specustawa, która miałaby skrócić kadencję samorządów, propozycja ubrana w szaty odpowiedzialności za państwo i współpracy ponad podziałami. Druga rzecz to okupacja PKW przez skrajną prawicę, możliwa na fali społecznego gniewu, niekoniecznie związanego z wyborami, ale kiełkującego od dawna i wycelowanego w establishment. Fakt, że robi to prawica, wpływa oczywiście na to, jak artykułowany jest ten gniew. Trzecia rzecz to wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o sfałszowaniu wyborów, które są próbą interpretacji klęski wyborczej inną niż ta podawana przez mainstreamowe media. Porażkę trzeba opowiedzieć zwolennikom i działaczom PiS-u tak, aby nie zgasić ognia – w krokach Jarosława Kaczyńskiego chodzi więc o względnie prostą socjotechnikę.
Ale jest w tym też coś więcej: Jarosław Kaczyński traktuje te nieprawidłowości, do których doszło, jako polski odpowiednik taśm, które na Węgrzech zatopiły premiera Ferenca Gyurcsány’ego.
Prezes PiS-u może kalkulować, że to będzie podobny symbol nieprawomocności systemu w oczach społeczeństwa.
Rzeczywistość czy nowe okoliczności uprawomocniły od dawna znaną na prawicy opowieść o dysfunkcjonalnym i pozbawionym legitymacji państwie Tuska, a zarazem dały prosty sposób na wyrażenie obecnego w społeczeństwie gniewu?
Tak, ale to nie takie proste. Kontekst się zmienił. Po katastrofie w Smoleńsku samą możliwość, że był to zamach, dopuszczało 6-8% społeczeństwa. Po roku to już było kilkanaście procent, a po jeszcze kolejnym 25%. To nie znaczy, że ludzie masowo uwierzyli w zamach. Po prostu przestali wykluczać, że mógł być. Nie Kaczyński i Macierewicz przekonali ludzi o zamachu, ale nieudolność rządu w radzeniu sobie z problemem przekonały ich, że wyjaśnienia są niewystarczające. Wraku do tej pory nie udało się sprowadzić, a na kolejnych etapach śledztwa wychodziły na jaw kolejne sprzeczności. Instytucje nie działają w sposób wiarygodny – i to poczucie, że rząd sobie nie radzi było coraz bardziej uzasadnione. To wszystko razem dopiero złożyło się na uprawomocnienie narracji, którą PiS miał niejako „od zawsze”. Z wyborami jest dziś podobnie.
Co stało się przed tymi wyborami? Mieliśmy najście ABW na redakcję „Wprost”; służby, które miały chronić ministrów przed podsłuchami, okazały się do tego niezdolne; mieliśmy szereg sytuacji, które potwierdzały w oczach opinii publicznej, że to państwo nie działa. Do tego dołożyły się wszystkie niejasności przy samych wyborach, jak to, że kandydaci mieli zero głosów, choć wiemy, że skreśliliśmy ich nazwisko na liście. To zdarzało się zawsze, ale nigdy nie było tak widoczne, co może sprzyjać przekonaniu, że nieprawidłowości mogą zaważyć na ostatecznym wyniku wyborów. Jeśli zbierzemy te wszystkie doniesienia razem, będzie ich naprawdę dużo, a każde jest nagłaśniane. To podaje w wątpliwość ważność tych wyborów.
Tymczasem słyszymy, że nic się nie stało?
Oliwy do ognia dolewa Prezydent RP. Bronisław Komorowski zachowuje się najbardziej nieodpowiedzialnie. To on najgłośniej mówi: „nic się nie stało”. Zwołuje do siebie sędziów. Właściwie po co? Skoro sędziowie są niezawiśli, to w czyim interesie i po co mają się naradzać z prezydentem? W interesie państwa? W moim przekonaniu Bronisław Komorowski pokazał tym gestem, że jest po stronie establishmentu. Mógł postąpić inaczej – zaprosić do siebie sędziów i zaapelować, żeby z pełną rzetelnością rozpatrywali skargi wyborcze, nie wahając się unieważniać wyborów tam, gdzie wydaje się to uzasadnione. To też byłoby działanie pokazowe, ale dużo bardziej systemotwórcze. Gdyby w efekcie unieważniono wybory w pięciu czy dziesięciu okręgach, w ogólnym rozrachunku wyszłoby to systemowi i nawet Platformie na korzyść, bo zniknęłoby odium nieważności z wyborów w skali kraju. Żeby utrzymać przekonanie, że państwo jest prawomocne, można było parę okręgów poświęcić.
A jeśli w tak kryzysowej sytuacji nikt się na to nie zdobył, to wygląda na to, że rzeczywiście powstaje dynamika polityczna w rodzaju tej, która wysadziła z fotela Gyurcsány’ego.
Utożsamienie interesu Polski z partyjnym interesem Platformy Obywatelskiej jest bardzo niebezpieczne, szczególnie jeśli robi to prezydent. On powinien występować jako ktoś spoza tego porządku, takie jest jego osadzenie w naszym systemie konstytucyjnym. Uprawnienia tego urzędu i oczekiwania wobec prezydenta wymagają, by wyszedł poza bieżący konflikt między dwiema partiami.
Ta strategia PO jednak się nie zużywa, albo przynajmniej nie ma chętnych do sięgnięcia po nową. Negowanie każdego kryzysu, odbieranie znaczenia kolejnym wybuchom niezadowolenia i deprecjonowanie instytucji, które dają społeczeństwu możliwość kontestowania władzy, tworzy pewną linię, od referendum odwoławczego w Warszawie, przez taśmy i skandale z Sikorskim. Zawsze jest tylko „Polacy, nic się nie stało”. I to działało, lepiej lub gorzej, do teraz.
Trudno wróżyć z fusów. Może i tym razem się sprawdzi? Ale moim zdaniem ewentualność, że jednak się nie uda, jest dziś wyższa. Sytuacja kiedyś się zmieni, pytanie tylko, czy stratedzy postanowili świadomie iść w to samo, czy jest to już tylko odruch. W momencie, w którym zakopywanie kryzysu stanie się odruchem, Platforma przegra. Nie można grać w kółko tej samej piosenki, nawet jeśli to nasza ulubiona.