"Pull My Hair Back" Jessy Lanzy to prawdziwy festiwal sprytnych aranżacji, ale też równowagi i umiaru.
Niewiele w tym roku było tak fajnych i bezpretensjonalnych piosenek jak Beach Mode Ikoniki Solidny kawałek balearycznego disco, zwiewnego jak lekka bryza, cieszył ucho wieloma pierwszorzędnymi składnikami – elastycznym basem, ciekawym rytmem, sprytnymi sztuczkami producentki – ale najsmaczniejszym z nich był wokal prawie nikomu nieznanej Jessy Lanzy. Ja gdy go usłyszałem, nie mogłem przestać śpiewać fantastycznego refrenu: „Baby keep it simple, ooooooooooouuuuuuułłłłłooooooołłłłłłłł”.
Zaledwie miesiąc później miałem już przyjemność słuchać debiutanckiego albumu Lanzy wydanego nakładem Hyperdubu. Choć wytwórnia Steve’a Goodmana znana jest przede wszystkim z doskonałej, surowej muzyki tanecznej, Pull My Hair Back to zupełnie inna bajka. Mamy bowiem do czynienia z wysmakowanym R&B, czasem tylko doprawionym elementami znanymi z house’u (acidowy pochód basu w otwierającym płytę Giddy albo rytm o podziale na cztery w Fuck Diamond).
Tak w ogóle słowa, które najlepiej opisują muzykę Lanzy – wysmakowana prostota, zwiewna elegancja i wszelkie pochodne – zazwyczaj sprawiają, że mam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie. Klimaty Marcina Kydryńskiego są mi równie obce, co Maxa Kolonki. Nie lubię dobrego gustu, dobry gust jest nudny, poprawny. O wiele ciekawsze wydają mi się nieraz idiotyczne ghetto house’owe rąbanki, słabe rymy i suchary rodzimych raperów, amatorszczyzna, hałas, brzydota i przesada. Ale cholera, nic nie mogę poradzić na to, że ostatnio najczęściej wracam do eleganckiego, zwiewnego i wysmakowanego Pull My Hair Back. Dlaczego?
Po pierwsze, sama Jessy Lanza. Jest coś paradoksalnego w tym, że wybrała akurat R&B. To muzyka osobowości i pozy, wielkich emocji i wielkich głosów. Tymczasem ona pozostaje wycofana jak hełmy do wirtualnej rzeczywistości. Jej wokal najczęściej znajduje się na drugim planie, okryty pogłosem, pocięty i zrekonstruowany od nowa. Lanza nie musi tego robić, bo umie śpiewać, słychać, że by trafić we właściwą nutę, nie musi uciekać się do studyjnej maszynerii. Mimo wszystko decyduje się stanąć w cieniu, a tym wywraca R&B do góry nogami.
Jest w tym coś niezwykle naturalnego, jej śpiew nie pobudza i nie podnieca, uspokaja i łagodzi. Nawet, gdy w tytułowej piosence prosi: „Baby pull my hair back” nie ma w tym nic wyuzdanego, jest za to sporo czułości i delikatności. Przy tym Lanza jest blisko słuchacza, śpiewa jakby przez ścianę. To po prostu „dziewczyna z sąsiedztwa”. A jakie to sąsiedztwo?
Jessy Lanza mieszka w Hamilton w Kanadzie. Choć to duże miasto – ma ponad pół miliona mieszkańców – jest w nim coś z prowincji, tempo życia jest niespieszne, nie ma tam setek klubów i hipsterskich rozrywek. Lanza odziedziczyła zainteresowania po rodzicach. Oboje byli muzykami, a jej ojciec dodatkowo prowadził sklep z instrumentami i nagłośnieniem, zgromadził też całkiem pokaźną kolekcję syntezatorów. Lanza jest klasycznie wykształcona, w konserwatorium muzycznym uczyła się muzyki klasycznej i jazzu. Chciała też zrobić magisterium z muzykologii, ale po drodze zorientowała się, że pisanie o muzyce nie sprawia jej równej radości, co pisanie piosenek. I tak została nauczycielką, która po godzinach siedzi w małym studiu nagraniowym.
Poza tym jazz i klasyka nie kręciły jej aż tak bardzo. Lanza od dziecka słuchała R&B – SWV na śniadanie, Timbaland na obiad i The Neptunes na kolację. Podobno zna na pamięć pochody akordów do ponad tysiąca piosenek R&B, a nieznane jej piosenki potrafi rozgryźć w kilka minut. W wywiadzie dla „Electronic Beats” mówiła: „Jako dziecko miałam obsesję na punkcje Mariah Carey i Janet Jackson. Ich albumy, Music Box i Janet, były dla mnie naprawdę ważne. Uczyłam się na nich śpiewać”.
Miała też trochę szczęścia. Jej najlepszą przyjaciółką jest siostra jednego z chłopaków z Junior Boys – chyba najbardziej znanego zespołu muzycznego z Hamilton. Gdy Jeremy Greenspan, drugi z Junior Boysów, usłyszał o dziewczynie, która umie śpiewać i kocha R&B, bez wahania zaprosił ją do studia, by dograła wokal do kilku piosenek z albumu It’s All True. W wywiadzie dla pisma „Resident Advisor” Greenspan mówił o niej w samych superlatywach: „Jest znacznie bardziej ulentowana niż ja i Matt, ale wcale nie zwraca na to uwagi. Właściwie często myśli, że jej pomysły nie nadają się do niczego”.
Podczas studyjnych sesji do It’s All True powstawały też pomysły, które duet Lanza i Greenspan wykorzystali na Pull My Hair Back. Choć podzielili się pracą pół na pół, album jest firmowany wyłącznie imieniem i nazwiskiem wokalistki. Dlaczego? Trochę po to, żeby utemperować mizoginię sceny tanecznej (o której rozmawiałem już wcześniej z Ikoniką), trochę dlatego, by Lanza od razu znalazła się na swoim.
Współpraca na linii Greenspan-Lanza nie daje się wpisać w dwa modele relacji między producentami i wokalistami. Pierwszy z nich to model Rihanny – tu wokalistka jest gwiazdą, dla producenta współpraca z nią to zaszczyt oraz nobilitacja. Drugi model reprezentował Phil Spector – jako producent miał całkowitą kreatywną kontrolę, wokalistek używał jak brzuchomówca swojej kukły. Tymczasem Greenspan był dla Lanzy nauczycielem, partnerem i inspiracją. Uczył jej obsługiwać syntezatory pozostawione przez ojca. Pod jego czujnym okiem Lanza nauczyła się np. obsługiwać trochę popsutego PolyMooga: „To bardzo trudny syntezator, niełatwo się go programuje. Ten album to praktycznie zapis tego, jak Jessy rozgryza ten syntezator, i jak w trakcie nauki wyciąga z niego najbardziej dziwaczne brzmienia i melodie”.
Naprawdę jest tu na czym zawiesić ucho. 5785021 ma gęsty, sypiący się rytm, i kosmiczne arpeggia. W najbardziej przebojowym Keep Moving najmocniej czuć inspiracje klasycznym R&B z lat 80., jest tu fantastyczny synkopowany bas, gitara potraktowana jak instrument perkusyjny i świetne outro, które jest stanowczo za krótkie. We wszystkich piosenkach słychać wykształcenie Lanzy, to prawdziwy festiwal interesujących pochodów przybrudzonych akordów, sprytnych aranżacji, ale też równowagi i umiaru. W singlowym Kathy Lee jest tak dużo przestrzeni, że ma się wrażenie słuchania ciszy.
To świetna płyta. Co z tego, że w dobrym guście?