Nie ma już przyzwolenia Europejczyków na elitarną, odgórną integrację – mówi Ralf Fücks z Fundacji im. Heinricha Bölla.
Michał Sutowski: Czy istnieje coś takiego jak „zielona wizja Europy”? A może po prostu Zieloni chcą Europy socjaldemokratycznej – lub liberalnej – tylko z pakietem klimatycznym i dotacjami do wiatraków i ogniw słonecznych?
Ralf Fücks: Zielona wizja Europy z pewnością ma wiele punktów wspólnych z innymi demokratycznymi nurtami myślenia. To z pewnością wizja Europy opartej na regułach partnerstwa i przezwyciężeniu nacjonalizmów – bo to wciąż nie są sprawy załatwione ostatecznie, jakkolwiek wydają się nam oczywiste.
Wszystkim wydają się oczywiste?
Wśród poważnych, demokratycznych sił w Europie panuje co do tego konsensus. Zgadzamy się, że u podstaw europejskiej integracji, rozpoczętej na gruzach zrujnowanego wojną kontynentu, leży proces przezwyciężenia nacjonalistycznej konkurencji i tworzenie większej wspólnoty. Wizja Europy bliska Zielonym zawiera oczywiście kilka innych aspektów. Jeden z nich to poszukiwanie takiej demokracji politycznej, która wykraczałaby ponad ramy państw narodowych.
Chodzi o europejskie superpaństwo?
Nie, bynajmniej, nie chodzi nam o to, żeby jakieś wielkie „europejskie państwo narodowe” zastąpiło poszczególne państwa w roli demokratycznych republik. Myślimy raczej o demokracji wielopoziomowej, która wzmacniałaby różne wspólnoty –c od gmin czy miast począwszy, a na państwach skończywszy. To wciąż nie jest skonkretyzowany projekt, dyskusja się toczy, ale wiemy na pewno, że pogłębiona integracja musi oznaczać więcej demokratycznych instrumentów dla obywateli Europy, a nie kontynuację elitarnego, odgórnego integrowania kontynentu przez grupę technokratów. Bez tego nie ma zresztą mowy o przyzwoleniu Europejczyków na dalszą integrację.
Jak rozumiem, forma ustrojowa dopiero się krystalizuje, ale na czym dokładnie polega program „zielonej Europy”?
Unia Europejska powinna być w awangardzie globalnych przemian w kierunku zrównoważonego modelu produkcji i konsumpcji czy takiego, który dałoby się podtrzymac na dłuższą metę. Wspomniane przez pana wiatraki czy ogniwa słoneczne to tylko jeden z elementów, aczkolwiek bardzo istotny. Sądzę, że projekt Europejskiej Wspólnoty Energii Odnawialnych byłby dobrym instrumentem do tego, by nadać integracji, ale także rozwojowi Unii, nową energię właśnie. Analogicznie do amerykańskiego programu Apollo, którego celem było wysłanie człowieka na Księżyc, postawienie sobie za cel przestawienia Unii Europejskiej do roku 2050 na odnawialne źródła energii dałoby niezwykły impuls do modernizacji naszej infrastruktury. Wizja zielonej Europy nie jest jakąś abstrakcyjną utopią, ale składa się na nią wiele aspektów, które – jak już wskazywałem – dzielimy z innymi nurtami politycznymi.
Jakie to aspekty – poza pokojem, partnerstwem w Europie i wzmocnieniem demokracji?
Obserwując tendencje polityczne ostatnich kilku lat, możemy dostrzec pewien regres w obszarze praw człowieka czy praw mniejszości. Wiele oczywistych, zdawałoby się, osiągnięć zostało zakwestionowanych.
Schengen też już nie jest oczywistością, niektóre kraje chcą zamykać granice.
Wolność przepływu osób to właśnie jedna z tych podstawowych wolności, które możemy wkrótce utracić. Dlatego uważamy, że powszechny charakter praw człowieka – w tym prawa do przemieszczania się i osiedlania na terytorium UE – trzeba zagwarantować mocniej. Powinniśmy pójść bardziej w stronę europejskiego charakteru obywatelstwa, tak aby sytuacja wewnętrzna w poszczególnych państwach członkowskich nie decydowała o tym, czy prawa obywateli będą respektowane. Myślę przede wszystkim o realnym gwarantowaniu swobodnego podróżowania i osiedlania się, ale także podstawowego prawa wyborczego, przynajmniej na poziomie lokalnym. To prawda, że wciąż jesteśmy Niemcami, Polakami czy Portugalczykami – ale w coraz większym stopniu także Europejczykami.
Powiedział pan o „zrównoważonym”, względnie „podtrzymywalnym” modelu gospodarowania. Dla wielu oznacza to po prostu wolniejszy wzrost gospodarczy albo wręcz rezygnację ze wzrostu. Czy ekologia i wzrost stają sobie na drodze?
Istnieje bardzo silna tradycja takiego myślenia, zgodnie z którym potencjał wzrostu gospodarczego jest ograniczonony zasobami naszej planety – w tym duchu utrzymany był raport Klubu Rzymskiego pt. Granice wzrostu. Ale ja go nie podzielam. Moim zdaniem musimy znaleźć rozwiązanie, które pozwoli połączyć dobrobyt z uwzględnieniem czynników ekologicznych. Po pierwsze, nawet w Unii Europejskiej mamy rzesze ludzi żyjących w relatywnie skromnych warunkach – możliwość poprawy bytu, podróżowania, lepszego mieszkania stanowią obietnicę, której nie możemy im tak po prostu odebrać.
Ktoś powie, że wystarczyłaby – przynajmniej na zachodzie Europy – redystrybucja tego, co już jest.
Być może na jedną albo dwie dekady tak. Ale zmniejszanie nierówności przez redystrybucję doprowadzi nas w końcu do ściany z napisem „produktywność”. Nie chodzi przecież o to, żeby niczym w realnym socjalizmie doprowadzić w dwadzieścia, trzydzieści lat do wyczerpania istniejących zasobów rozwojowych i zawalenia się gospodarki. Ale jest jeszcze drugi, być może ważniejszy argument na rzecz dalszego wzrostu – to kontekst globalny.
Konkurencja nie śpi?
Znajdujemy się obecnie w historycznej fazie gwałtownego wzrostu. Po pierwsze, rośnie liczba ludności globu, do połowy wieku osiągnie prawdopodobnie do 9 miliardów; Europejczycy stanowić będą relatywnie coraz mniejszą jej część. Po drugie, coraz więcej spośród tej wielomiliardowej rzeszy ludzi gwałtownie wkracza do świata przemysłowej nowoczesności, w związku z czym rosną ich aspiracje, a w efekcie popyt na towary i usługi. Po trzecie wreszcie, wszędzie na świecie, ale głównie w tzw. krajach wschodzących, rośnie liczba zatrudnionych w sektorze badań i rozwoju, a liczba innowacji i nowinek technologicznych jest po prostu nie do ogarnięcia. I teraz pojawia się pytanie: czy Europa zamierza włączyć się do tego wyścigu czy pragnie pozostać skansenem, czymś w rodzaju sentymentalnej atrakcji turystycznej dla obywateli innych części świata?
I jak brzmi „zielona” odpowiedź?
Sądzę, że Europa powinna stać się pionierem ekologicznej nowoczesności, przykładem dla reszty świata, że możliwy jest rozwój bez niszczenia środowiska.
A to oznacza oczywiście oddzielenie produkcji od zużywania nieodnawialnych zasobów naturalnych.
Co to znaczy konkretnie? Po prostu konsekwentne wdrażanie odnawialnych źródeł energii?
Chodzi przede wszystkim o odnawialne surowce, ale zupełnie nowej generacji. Nie mam na myśli tradycyjnych paliw ekologicznych, na przykład dodawania rzepaku do benzyny, bo takie biopaliwa rodzą konflikt priorytetów – między produkcją paliw a produkcją żywności. Myślę raczej o nowych, coraz bardziej zaawansowanych technologiach, na przykład wytwarzaniu energii bądź chemikaliów przy użyciu celulozy czy alg. Kolejny krok to sztuczna fotosynteza, czyli imitowanie natury. W końcu podstawowy jej mechanizm polega na wytwarzaniu energii poprzez przekształcanie wody i dwutlenku węgla za pomocą światła słonecznego. Tutaj widzę przyszłość społeczeństwa przemysłowego – abyśmy poruszali się niejako w jednym obiegu z naturą, zamiast traktować ją jako materiał do wyzyskania, a w efekcie spustoszenia. Niemiecki filozof Ernst Bloch miał na to świetne określenie: Allianz-Technik. To znaczy, że człowiek przestaje być przeciwnikiem natury, a staje się jej partnerem, sojusznikiem, który w inteligentny sposób korzysta z jej produktywności. Wiąże się to również z innego rodzaju rozumieniem ewolucji, która nie stanowi już prostego „przystosowania się”, dopasowania do natury, ale zakłada takie korzystanie z jej bogactwa, które jej nie niszczy.
Brzmi efektownie, ale dość utopijnie.
Przecież istnieją już technologie, a przynajmniej obszary badań, które nadają temu konkretny wymiar! Weźmy choćby domy mieszkalne, które wytwarzają więcej energii, niż same zużywają. Wielu możliwości nie jesteśmy jeszcze świadomi, ale przecież każde kolejne pokolenie – od czasu, kiedy człowiek zaczął udomawiać zwierzęta i uprawiać ziemię – poszerzało granice tego, co możliwe. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy spoglądać w przyszłość pesymistycznie albo twierdzić, że nasze możliwości się wyczerpały. Przecież ten pesymizm właściwy jest tylko starzejącej się Europie, przekonanej, że jej historia dobiegła końca; bynajmniej nie widać go w innych częściach świata, przekonanych, że są dopiero u progu wielkiego rozkwitu.
Chciałbym wrócić do kwestii politycznej formy „zielonej” Europy. Daniel Cohn-Bendit, jedna z ikon europejskich Zielonych, proponuje budowę federalnej Unii Europejskiej w sojuszu z liberałami. Swoją wizję nakreślił w książce napisanej wspólnie z Guy Verhofstadtem. Rozumiem to jako próbę zbudowania „pustej formy”, federalnej Unii z silnym parlamentem i Komisją w roli europejskiego rządu. O wypełnienie tej formy treścią – zieloną, liberalną, socjaldemokratyczną czy konserwatywną – mielibyśmy się zatroszczyć później. Czy popiera pan tę ideę?
Rozumiem motywacje autorów. To tak naprawdę pomysł na ucieczkę do przodu z obecnego kryzysu politycznego Unii, odpowiedź na tendencje do renacjonalizacji Europy i siły odśrodkowe, które grożą rozpadem projektu integracyjnego.
Ale to chyba nic nowego. Takie ucieczki do przodu jednocząca się Europa przerabiała już kilka razy.
To prawda. Kiedy integracja napotykała jakieś problemy czy wewnętrzne sprzeczności, rozwiązania szukano w przeskoku na wyższy poziom. W tym wypadku jestem jednak dość sceptyczny. Mam bowiem wątpliwości, czy wizja Cohn-Bendita i Verhofstadta „zaskoczy” poza wąskimi środowiskami zafascynowanych projektem europejskim intelektualistów. Moje własne wyobrażenie zjednoczonej Europy bliższe jest raczej elastycznej sieci złożonej z różnych kręgów integracji. Nie chodzi mi o żadną Europę dwóch prędkości, z podziałem na centrum i peryferie kontynentu, ale o taki twór polityczny, w którym mamy wspólne instytucje polityczne: Parlament, Komisję, ale zarazem nie mamy unitarnego państwa europejskiego i władzy skoncentrowanej w Brukseli. Przede wszystkim dlatego, że oznaczałoby to dalsze osłabienie realnej demokracji w Europie.
Ale Cohn-Bendit z Verhofstadtem twierdzą, że właśnie wówczas mielibyśmy prawdziwą demokrację europejską, gdyby wybierany przez nas Parlament miał realne kompetencje i moce sprawcze.
Nie możemy tak po prostu zrównywać prawdziwej demokracji z reprezentacją parlamentarną – zwłaszcza na tak odległym poziomie. Chodzi przecież o realny wpływ na bieg wydarzeń, a zatem nie tylko o wybór europosłów, ale o cały szereg form partycypacji i obywatelskiej interwencji, od protestów czy demonstracji po współudział w procesach planowania, negocjacji i podejmowania decyzji. Sądzę więc, że taki projekt – pomimo formalnej legitymizacji Parlamentu przez bezpośrednie wybory – większości obywateli Europy wyda się dość abstrakcyjny. Moje drugie zastrzeżenie dotyczy samej wizji Europy, jaka wyłania się z koncepcji Cohn-Bendita. Uważam, że musimy znaleźć równowagę między jednością a różnorodnością. Zgadzam się z Dannym, że w niektórych obszarach pogłębienie integracji jest konieczne, choćby dlatego, że w obecnej formie Unia jest niezdolna do skutecznego działania – z pewnością polityka zagraniczna stanowi taki obszar. Nasza indolencja wobec wydarzeń na Bliskim Wschodzie, ale także brak skutecznej polityki wobec autorytarnych tendencji w Rosji, na Ukrainie czy Białorusi boleśnie nam to uświadamiają. Są jednak sfery, w których postawić powinniśmy raczej na pluralizm – choćby w obszarze oświaty, ale także na przykłąd polityki społecznej.
Ale czy „pluralizm” polityk społecznych nie oznacza socjalnego „wyścigu na dno”? Konkurowania niskimi podatkami i kosztami pracy?
Oczywiście musimy wyznaczyć minimalne standardy – nie jestem zwolennikiem nieuregulowanych rynków i wolnoamerykanki. Już dziś zresztą, nawet poza strefą euro, bo w ramach europejskiego wspólnego rynku mamy cały zestaw wspólnych reguł, w tym norm ekologicznych czy standardów pracy. Minimalne standardy, powtarzam, są konieczne, ale nie muszą one oznaczać ujednolicenia polityk wszystkich krajów. Z różnych powodów: płaca minimalna wspólna dla całej Unii byłaby bez znaczenia, bo i tak bazowałaby na najmniejszym wspólnym mianowniku. Państwa powinny mieć prawo do prowadzenia własnej polityki podatkowej, choć oczywiście z zachowaniem pewnego progu minimalnego, zwłaszcza przy opodatkowaniu przedsiębiorstw. Gdy chodzi o edukację, to znowu: wzajemne uznawanie dyplomów i możliwość podejmowania nauki na uczelniach w różnych krajach to wielki krok naprzód. Ale wątpię, czy potrzebujemy ujednolicenia systemów szkolnych – przecież niektóre kraje uznają szkoły religijne, a inne nie; typy szkół różnią się zasadniczo nawet pomiędzy landami niemieckimi, nie wspominając o państwach narodowych. Spór o granice ujednolicenia toczy się także u nas, w Niemczech – rozważamy obecnie, na ile należy upodabniać modele polityki społecznej, a na ile warto inspirować „konkurencję modeli”, obserwując potem efekty różnych rozwiązań. Takiej dyskusji potrzeba również w Unii, gdyż gęstość brukselskich regulacji osiągnęła naprawdę krytyczny poziom. Warto wprowadzać nowe w jednych obszarach, ale w innych przydałaby się ich delegacja na niższy poziom, narodowy, regionalny lub lokalny.
A na którym poziomie powinny się znaleźć regulacje rynków finansowych?
Na poziomie centralnym, europejskim, niewątpliwie powinien funkcjonować nadzór bankowy; wspólne powinny być wymogi co do rezerw kapitałowych banków i gwarancje depozytów z funduszu finansowanego przez same banki – tak aby przed upadkiem nie musieli ich znowu ratować podatnicy.
A co z regulacjami przepływów kapitału, instrumentów finansowych? Czy należy pozwolić na przykład Wielkiej Brytanii na tak niski poziom regulacji jak obecnie?
Najprościej byłoby oczywiście powiedzieć Brytyjczykom: chcecie mniej regulacji, to sami ponoście ryzyko. Wiemy jednak, że to nie takie proste – przepływy kapitałowe, a zwłaszcza ich skutki dla gospodarki realnej, nie chcą się trzymać granic państwowych. Powinniśmy zatem dążyć do maksymalnego uwspólnotowienia regulacji, choć jakieś różnice z pewnością pozostaną, najprawdopodobniej podług linii przynależności do strefy euro: z krajami członkowskimi i tymi, które się do nich dobrowolnie przyłączą, z jednej strony oraz tymi, które zechcą podążać własną drogą. Jestem natomiast pewny, że wypychanie na siłę Wielkiej Brytanii z UE w niczym nie pomoże, bo ruchy zderegulowanego przez nią kapitału i tak mogłyby nas dosięgnąć. Akurat w tej kwestii sama Unia zresztą nie wystarczy, musimy zaangażować do tego procesu inne kraje, zwłaszcza gospodarki wschodzące. Spodziewałbym się raczej długiego i żmudnego procesu – dwa kroki do przodu, jeden krok w tył – gdyż kultury regulacji i gospodarki finansowej w różnych krajach bardzo się różnią. Jestem jednak ostrożnym optymistą. Wygląda na to, że ostatnie wstrząsy zrodziły jednak wśród obywateli i elit przekonanie, że potrzeba nam więcej regulacji świata finansów.
Jak ocenia pan pomysł sojuszu europejskich Zielonych z liberałami? Czy to sposób na trwałą koalicję?
Nie sądzę, żeby Zieloni w jakkolwiek trwały sposób związali się z liberałami politycznie – po prostu dlatego, że zbyt mało nas jednak łączy, aby stworzyć coś więcej niż przygodne koalicje w konkretnych sprawach. Oczywiście, w kwestiach europejskiej federacji mamy częściowo wspólne poglądy, co w Parlamencie Europejskim ma spore znaczenie, ale już na poziomie polityk krajowych różnimy się bardzo mocno. Dobrym tego przykładem są Niemcy, gdzie Zieloni i FDP stanowią niemal bieguny polityczne, zwłaszcza w obszarze polityki społecznej i gospodarczej.
Nie łączy was stosunek do kwestii obyczajowych?
Po części tak, ale w Niemczech liberałowie już od dawna nie są postrzegani jako partia praw i wolności obywatelskich, ale po prostu jako reprezentacja interesów wielkiego biznesu i zwolenników deregulacji gospodarki. Z kolei w wyborach do Parlamentu Europejskiego kwestia federalizacji Unii Europejskiej – a zatem obszar, w którym nam do liberałów stosunkowo najbliżej – nie będzie stanowić priorytetu: ani w kampanii wyborczej, ani dla obywateli, ani dla samych partii. Dużo poważniejsze będą kwestie na przykład walki z kryzysem i wspólnej polityki europejskiej w tym kierunku. A tutaj różnimy się z liberałami bardzo mocno. Żeby możliwy był trwalszy sojusz, liberałowie musieliby zrezygnować z dużej części swojego programu – tak dużej, że graniczy to z nieprawdopodobieństwem.
Mówimy tu o sojuszach międzypartyjnych – a jak pan widzi rolę organizacji pozarządowych i ruchów społecznych w procesie transformacji Europy?
Pytanie o poziom zaangażowania środowisk pozapartyjnych powinno być skierowane przede wszystkim do nich.
Ale partie polityczne bywają mniej lub bardziej otwarte na inicjatywy i postulaty wnoszone z zewnątrz.
To prawda – stanowisko Zielonych jest tu jednoznaczne. Opowiadamy się za dużo szerszym poziomem partycypacji ze strony niezależnych ekspertów czy działaczy społecznych. To bardzo ważne właśnie teraz, kiedy decyduje się kształt instytucjonalny przyszłej Europy. Zamiast podejmować w sposób technokratyczny ostateczne i nieodwracalne decyzje, powinniśmy zaangażować jak najszersze środowiska do współdecydowania.
Ale co to znaczy w praktyce? Będziecie wciągać działaczy społecznych na swoje listy do europarlamentu?
Chodzi o coś więcej. Na poziomie poszczególnych państw – przynajmniej tych demokratycznych, nie mówię o Rosji czy Chinach – zaangażowanie organizacji pozarządowych, niezależnych kampanii i ruchów społecznych w politykę rośnie; to one są inicjatywne, wywierają nieraz skuteczny nacisk na politykę instytucjonalną, zwłaszcza partyjną. Co innego na poziomie ponadnarodowym. Dużo trudniej wywierać wpływ na politykę na poziomie europejskim, choć można wskazać pewne sektory, gdzie zaczyna się to udawać. Rozwinięte i skuteczne sieci debaty, koordynacji i współpracy powstały w obszarze polityki klimatycznej i szeroko rozumianej ekologii; coraz efektywniejsze fora współpracy europejskiej tworzą związki zawodowe.
Takich sieci potrzeba nam oczywiście więcej, ponieważ nie będzie mowy o europejskim społeczeństwie obywatelskim i jego realnej partycypacji tak długo, jak długo nie powstanie europejska debata i jej instytucje, a także możliwość wyboru politycznych alternatyw na poziomie europejskim.
Rozdźwięk między tradycyjnymi instytucjami politycznymi a instytucjami społeczeństw obywatelskiego zmniejsza się na poziomie krajowym – NGO i ruchy społeczne wydają się coraz śmielsze i bardziej efektywne. Na poziomie europejskim sprawa jest bardziej problematyczna: mamy bowiem niezwykle kompetentny, profesjonalny aparat polityczno-biurokratyczny, ale wciąż zbyt mało koordynacji i wspólnego działania od dołu. Na przeszkodzie stoją zresztą dość banalne czynniki – na pewno język, bo przecież wciąż stosunkowo wąska elita posługuje się językiem angielskim, ale także media, które w niewielkim stopniu kształtują dyskurs prawdziwie europejski. Na szczęście widać już w internecie inicjatywy, które próbują temu zaradzić.
Dla wielu liberałów wasze pomysły to luksus, na który stać jedynie zamożniejsze państwa. Konserwatywni sceptycy twierdzą, że „zielony zwrot” to po prostu przykrywka dla utrwalenia niemieckiej hegemonii w Europie. Co Zieloni mają do zaoferowania wschodnim peryferiom Unii Europejskiej?
To dla mnie kwestia nie tylko intelektualna, ale i emocjonalna. Bardzo dużo jeżdżę po Europie Środkowej i Wschodniej, a wiele spośród tamtejszych inicjatyw i ruchów obywatelskich to nasi bliscy partnerzy – jak choćby rosyjski Memoriał, z którym współpracujemy od wielu lat. Przede wszystkim jestem przekonany, że kierunek wschodni musi cały czas pozostać otwarty. Absolutnie nie zgadzam się z pomysłem, że skoro teraz jesteśmy skupieni na pogłębieniu unii politycznej, to musimy zawiesić perspektywę rozszerzenia, a jeśli ktoś się dotąd nie załapał, to ma pecha. Podejście takie, że już tylko Chorwacja, a i to z wielkimi oporami, ma przystąpić do UE, a reszta może za dwadzieścia lat – to recepta na nowy podział Europy, a do tego potężny cios dla ruchów demokratycznych w Europie Wschodniej. I cios dla aspiracji całego pokolenia młodych ludzi, zrujnowanie ich nadziei na życie w przyzwoitym państwie prawa, na swobodę poruszania się po kontynencie, na rozwój osobisty.
A na dobrobyt?
Również, choć moim zdaniem nie na tym polega najważniejsza wciąż obietnica Unii Europejskiej. Spójność społeczna i fundusze strukturalne dla regionów są bardzo ważne, ale na pierwszym miejscu – moim zdaniem – stoi gwarancja demokratycznej kultury politycznej. Strona finansowa ma ogromne znaczenie, ale chyba nie decydujące.
Otwartość Unii na nowe państwa to jedna sprawa, ale kwestia redystrybucji i inwestycji wydaje mi się co najmniej równie ważna. Jednym z polskich argumentów przeciwko „zielonej” wizji Europy jest to, że nasz kraj „tradycyjne” fundusze strukturalne absorbuje stosunkowo dobrze. Z budową autostrad, oczyszczalni ścieków i aquaparków jakoś sobie radzimy. Gorzej z inwestycjami w badania i rozwój, z adaptacją i tworzeniem najnowocześniejszych technologii. Czy „zielony zwrot” technologiczny nie utrwali i nie pogłębi podziałów gospodarczych w Europie?
Zgoda, rozwój peryferii to sprawa kluczowa. Weźmy sektor energetyczny – podstawę funkcjonowania każdej nowoczesnej gospodarki. Odnawialne źródła energii stwarzają potencjał do tego, aby rozwijać lokalnie małe i średnie przedsiębiorstwa. Zastąpienie ropy i gazu przez energię odnawialną, w tym wiatrową i słoneczną, opłaca się wszystkim – może poza Gazpromem i rosyjską elitą polityczną, która przeżyłaby prawdziwy wstrząs, gdyby została zmuszona do rezygnacji ze swego dotychczasowego modelu gospodarczej monokultury surowcowej. Rozproszone źródła energii otwierają nowe perspektywy ekonomiczne dla obszarów rolniczych i zdezindustrializowanych, ale także dają szansę na poprawę bilansu handlowego wielu krajów i zamianę importu surowców energetycznych na własne źródła dochodów i dobrze płatne miejsca pracy. O dobrobycie w Europie zadecyduje to, na ile społeczeństwa znajdą dostęp do wszystkich tych procesów innowacyjnych, na ile odnajdą się w warunkach społeczeństwa wiedzy. A to wymaga oczywiście masowych inwestycji w kształcenie i wychowanie, a także w naukę.
Ale jak to się ma do projektu perspektywy budżetowej UE na lata 2014–2020? Kto sfinansuje te wszystkie inwestycje, jeśli UE przyjmie jednocześnie pakt fiskalny niedopuszczający poważniejszego deficytu budżetowego, nawet na wydatki rozwojowe?
Ten projekt budżetu to katastrofa! Broni interesów związanych ze status quo i jest całkowicie przeciwskuteczny z punktu widzenia wyzwań przyszłości. I niesłychanie krótkowzroczny.
Ten problem w największym stopniu dotyczy państw, które mają najmniej własnych środków na technologiczną transformację, na reindustrializację – choć oczywiście nie w starym stylu; nie chodzi przecież o odtworzenie wielkich fabryk zatrudniających po dziesięć tysięcy ludzi, ale o przemysł rozproszony. Ale o tym wszystkim mówi się o wiele za mało. Także o tym, że w sytuacji kryzysu fiskalnego mniejsze państwa nie bardzo wiedzą, w jaki sposób miałyby dołączyć do procesów innowacyjnych. Większym jest łatwiej. Hiszpania, pomimo wszystkich dzisiejszych kłopotów, ma jednak rozwiniętą i zróżnicowaną bazę produkcyjną, liczne przedsiębiorstwa działające globalnie, także w sektorze wysokich technologii; krótko mówiąc, ma duży potencjał rozwojowy. Ale co z krajami, które takiej bazy nie mają, jak choćby Grecja?
To baza produkcyjna, wydajność przemysłu zadecydują?
Tak, jeśli nie rozwiążemy tej kwestii, rozwarstwienie pomiędzy europejskim centrum a peryferiami będzie rosnąć. Jeśli nie będzie dobrze płatnych miejsc pracy, ludzie młodzi i najlepiej wykształceni będą opuszczać swe kraje, co oczywiście wprowadzi nas w spiralę prowadzącą na dno – bo bez zasobów ludzkich potencjał krajów będzie dalej spadać. Ważny jest także czynnik polityczny: jeśli nie powstrzymamy putinizacji Ukrainy, ten kraj również będzie się degradował, bo jego najzdolniejsi, najaktywniejsi obywatele go opuszczą.
Widzi pan szansę na odwrócenie obecnych tendencji – wzrostu nierówności społecznych i nierówności pomiędzy krajami, stagnacji gospodarczej w większości krajów Europy?
Liczę, że obecny kryzys będzie swego rodzaju terapią szokową, która zmusi nas do przypomnienia sobie, jak ważne są produktywne inwestycje w przyszłość. Mój krytyczny stosunek do polityki Angeli Merkel nie dotyczy tak bardzo dyscypliny fiskalnej – w wielu przypadkach jest ona konieczna. Chodzi raczej o to, że polityką oszczędnościową nie przezwycięży się kryzysu. Tymczasem dyskutowany obecnie projekt budżetu wieloletniego UE w ogóle tych spraw nie uwzględnia. David Cameron powiedział, że trzeba ciąć ogólną sumę wydatków, François Hollande, że polityka rolna jest nietykalna, a Donald Tusk, że musimy utrzymać fundusze strukturalne. A jaki mamy efekt? Skreślenie funduszy na zadania przyszłościowe. A to bardzo niebezpieczne, bo na dłuższą metę sprzyja siłom odśrodkowym, które mogą rozsadzić europejski projekt. Niepoważnym jest zakładać, że może on przetrwać przy narastających różnicach rozwojowych pomiędzy państwami. A czy widzę siły polityczne, które mogą temu przeciwdziałać? Cóż, optymistyczne jest to, że w wielu krajach w ogóle zaczęliśmy wokół tych kwestii dyskusję.
Ralf Fücks – współprzewodniczący Fundacji im. Heinricha Bölla związanej z partią Sojusz 90/Zieloni. W pierwszej połowie lat 90. wiceburmistrz Bremy. Ekspert ds. zrównoważonego rozwoju, problematyki państwa opiekuńczego, migracji oraz integracji europejskiej. Autor m.in. książki Intelligent Wachsen – Die grüne Revolution (Inteligentny wzrost – zielona rewolucja, 2013).
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.