Gdy usłyszycie, jak ktoś narzeka, że partie polityczne finansujemy w Polsce z naszych podatków, podsuńcie mu tę historię. Bo może być dużo, dużo gorzej.
Bywa, że drobna, nawet po części przypadkowa modyfikacja systemu prawnego może wyznaczyć początek nowej ery.
Tak było ze sprawą Citizens United vs. Federal Election Commission, którą w 2009 roku postanowił zająć się Sąd Najwyższy USA. Wygrana „zjednoczonych obywateli”, czyli waszyngtońskiej organizacji pozarządowej o tej nazwie, wpuściła w amerykańskie wybory nieograniczoną ilość pieniędzy od biznesu, również zagranicznego. Od tamtej pory kampanie wyborcze w Stanach zmieniły się ze sportu wartego 5 miliardów dolarów (wybory prezydenckie 2008) w sport wart 15 miliardów dolarów (wybory prezydenckie z 2021 roku). Problem pogłębia się od prawie 15 lat.
Pieniądze były obecne w amerykańskiej polityce od jej narodzin; można nawet twierdzić, że założenie Stanów Zjednoczonych było ekonomiczną obroną lokalnych bogaczy, którzy rodzili się, mieszkali i bogacili w koloniach. Lecz zanim chwycili za broń przeciw Anglii, żeby odtrącić szalonego króla Jerzego, w domach mieli jeszcze jego portret.
Robert Kennedy i dwie Naomi, czyli jak stajemy się parodiami samych siebie
czytaj także
Przykłady lokalnej i zagranicznej korupcji można mnożyć – zaczynając od Benjamina Franklina, który przyjął od francuskiego króla tabakierę ozdobioną diamentami i portret Ludwika XVI, jak opisuje Zephyr Teachout w książce Corruption in America (2014). Rozwiązania dylematu, gdzie kończy się uprzejmość, a zaczyna korupcja, w konstytucji nie znajdziemy, tak jak nie znajdziemy tam żadnej podstawy dwupartyjnego systemu, który od dawna definiuje amerykańską politykę.
W 2002 roku republikański senator z Arizony John McCain został sponsorem zgodnie przyjętej przez obie partie ustawy o reformie kampanii wyborczych (Bipartisan Campaign Reform Act), która zabraniała wielkiemu biznesowi – i związkom zawodowym – finansowania polityków startujących w wyborach. Ustawa zabraniała również pokazywania w telewizji spotów kampanijnych na 30 dni przed wyborami.
Organizacja Citizens United została założona w 1988 roku, żeby wesprzeć Georga W. Busha, startującego w tym samym roku na urząd prezydenta. Ta właśnie organizacja odpowiadała za jedną z największych kontrowersji ówczesnej kampanii prezydenckiej, czyli telewizyjny spot o Williem Hortonie, skazanym za morderstwo czarnym, który zbiegł na weekendowej przepustce i popełnił kolejne przestępstwa – napad z bronią w ręku i gwałt. Tą historią Bush „załatwił” kontrkandydata z Partii Demokratycznej, Michaela Dukakisa. Z czasem, pod wrażeniem filmu Fahrenheit 9/11 Michaela Moore’a z 2004 roku, organizacja sama zajęła się produkcją filmów.
W 2008 roku Citizens United wypuściła film pod tytułem Hilary: The Movie. Gdy film trafił do dystrybucji, okazało się, że musi zostać zdjęty z ekranów, bo łamie regułę niepublikowania materiałów politycznych na 30 dni przed wyborami. Citizens United pozwała Federalną Komisję Wyborczą, pytając, czym różni się jej działalność od każdego innego medium, na przykład od gazety, gdzie dziennikarze mogą bez przeszkód pisać, co chcą, chronieni pierwszą poprawką do konstytucji.
Pierwsza poprawka, gwarantująca wolność słowa, była w tej rozgrywce kluczowa. Prawnicy reprezentujący Citizens United argumentowali, że każda firma, tak samo jak każdy inny podmiot, powinna mieć prawo do swobody wypowiedzi, które może manifestować za swoich pomocą pieniędzy: gdy ktoś sponsoruje kampanię polityka, to po prostu mówi, że popiera jego wartości i program.
Poza Stanami prawdopodobnie nie da się tej karkołomnej konstrukcji myślowej zrozumieć, ale konserwatyści usilnie wszystkich przekonywali, że „słowo” i „pieniądz” stanowią tu pojęcia zamienne, a wolność słowa niczym się zasadniczo nie różni od wolności dysponowania swoimi dolarami. I rzeczywiście, duża część amerykańskich obywateli także utożsamia osobistą wolność z prawem do posiadania własności.
Uważają oni, że nieograniczony strumień pieniędzy na kampanie wyborcze kandydatów, które dana firma czy organizacja popiera, to nic innego jak manifestacja wolności słowa. Niezgoda na wpuszczenie tych pieniędzy w polityczny obieg mogłaby więc być rozumiana jako kryminalizacja wolności wypowiedzi. A fakt, że przeciętny obywatel nie ma milionów dolarów, żeby na równi z korporacjami manifestować swoje poglądy polityczne, nie stanowi dla konserwatywnej Ameryki problemu.
Początkowo sprawa przegrała w sądzie apelacyjnym, lecz Citizens United złożyła kolejną apelację. W 2009 roku Sąd Najwyższy postanowił rzucić na tę pozornie nudną (lub, z innego punktu widzenia, absurdalną) kwestię okiem, a następnie wydał decyzję. I tak stosunkiem pięciu głosów do czterech Sąd Najwyższy diametralnie zmienił charakter amerykańskich wyborów – oby nie na zawsze.
czytaj także
Co ciekawe, skład Sądu Najwyższego był wówczas zupełnie inny niż dziś, z lekką przewagą liberałów. Mimo to parę rzeczy poszło nie tak, dając przewagę konserwatystom.
Sędzia John Roberts poparł pozew Citizens United, obawiając się, że jeśli sąd posunie się za daleko, w USA zacznie się zabraniać publikowania książek podczas ciszy wyborczej. Sędzia Anthony Kennedy z kolei miał być pod wrażeniem relacji z życia w komunizmie, jakie zasłyszał od swojego byłego asystenta Alexa Kozinskiego, pochodzącego z Rumunii, gdzie – jak się sędzia dowiedział – nic nie można było powiedzieć. Reszta sądu głosowała przewidywalnie: konserwatywni Antonin Scalia i Clarence Thomas – za, a liberalni Ruth Ginsberg, Stephen Breyer i Sonia Sotomayor – przeciwko.
To wyjaśnia osiem głosów. Dziewiąty teoretycznie należał do odchodzącego właśnie sędziego Davida Soutera, który nie wziął już udziału w głosowaniu. Zapewne głosowałby przeciw Citizens United, ale nieobecni głosu nie mają i ostateczny głos należał do sędziego Robertsa.
Mimo niewielkich protestów ulicznych w Waszyngtonie z plakatami „Korporacje nie są ludźmi” sprawa przeszła właściwie niezauważona przez obywateli. I tu zaczyna się finansowa jazda bez trzymanki.
czytaj także
Mimo że pierwsza kampania Obamy zasłynęła ze zbierania drobnych wpłat od osób prywatnych, już przygotowując się do drugiej kadencji i widząc, ile hajsu republikanie zbierają dla swojego kandydata (Mitta Romneya), sama zaczęła polegać na tak zwanych komitetach akcji politycznej (political action committee, PAC) i nowych regułach gry. Ubiegając się w 2012 roku o reelekcję, Obama zwrócił się o pieniądze do prywatnych darczyńców i do Wall Street. Ponad 20 sponsorów (osób prywatnych i korporacji) wpłaciło na kampanię Obamy ponad 50 milionów dolarów.
Informacje o tym, kto ile wpłacił na kampanię danego polityka, można przeczytać na stronie FEC. Teoretycznie każdy PAC musi ujawnić darczyńców, ale sponsorzy mogą zakładać organizacje, które utrudniają śledzenie tych pieniędzy. PAC może też przyjąć nieograniczoną ilość pieniędzy od firm: jak podaje organizacja OpenSecrets, w 2022 roku Google wydał na kampanie wyborcze 7,9 miliona dolarów.
Granica, gdzie kończy się PAC, a zaczyna się sztab kampanii wyborczej, jest niestety dosyć płynna. Okazało się to już w wyborach prezydenckich z 2012 roku, gdy PAC Mitta Romneya, Restore Our Future, miał swoją kwaterę w tym samym budynku co sztab kampanii.
Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart
czytaj także
Kolejną fatalną konsekwencją decyzji w sprawie Citizens United jest fakt, że politycy, od tych lokalnych do największych tuzów, nie mają już czasu na nic innego jak tylko na wydzwanianie do miliarderów i żebranie o pieniądze. O tłumaczeniu wyborcom, jak poprawi się ich życie, nie ma nawet mowy – ten element kampanii po prostu zanika. Dlatego dziś, na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi w listopadzie, ani prezydent Biden, ani były prezydent Trump nie powiedzieli Ameryce, czego zamierzają dokonać, jeśli wygrają. O wyniku wyborów w USA nie decyduje już w zasadzie nic poza pieniędzmi bogatych korporacji i naprawdę bogatych ludzi.