Wybory parlamentarne 11 września w Norwegii ponownie wygrała koalicja prawicowa, choć wychodzi z nich osłabiona. Centrolewicowa Partia Pracy traci poparcie, ale rosną radykalne partie lewicowe.
Wybory parlamentarne w Norwegii w poniedziałek 11 września miały szansę zakończyć cztery lata rządów prawicowej koalicji. Nie udało się, choć lewicy niewiele zabrakło.
Liczone w wyborczych procentach poparcie straciły wszystkie partie prawicowe, w tym rządzący konserwatyści i populiści. Stopniało również poparcie centrolewicowej Partii Pracy, która w politycznej praktyce identyfikuje się jednak raczej z Macronem niż Corbynem. Mimo że pozostanie ona największą partią w norweskim parlamencie, to otrzymane 27% głosów jest jej najgorszym wynikiem od 16 lat.
Na lewo, ale przez prawicę
Odnotujmy sukces wyborczy centrowej partii agrarystycznej SP, skupiającej się na zdecentralizowanym rozwoju ekonomicznym – urosła o całe 5 procent, więcej niż jakakolwiek inna siła polityczna. Z kolei Partia Zielonych, która debiutowała w poprzednich wyborach, utrzymała swój jedyny w parlamencie mandat.
W sumie partie opozycyjne dostały więcej głosów, ale nadal mniej mandatów niż koalicja prawicowa.
**
W poniedziałkowych wyborach widoczne było rozczarowanie bardziej lewicowych wyborców Partii Pracy jej „surową, ale sprawiedliwą” polityką migracyjną. Badania wskazywały, że oczekiwaliby oni od partii postawy wyraźnie prouchodźczej i krytycznej wobec prawicowego rządu, wysyłającego uchodźców z powrotem do krajów pochodzenia (takich jak bezpieczny ponoć Afganistan) lub kraju, gdzie złożyli wniosek o azyl (np. Grecja) lub otrzymali wizę (np. Rosja). Partia Pracy poparła prawicową koalicję rządzącą, gdy ta zaostrzyła niedawno prawo migracyjne.
Wzrosło za to poparcie dla bardziej radykalnych partii lewicowych: Socjalistyczna Lewica SV dostała 6% głosów, o 2% niż w poprzednich wyborach, a partia Roedt, czyli Czerwień (która jako jedyna sprzeciwiła się uczestnictwu Norwegii w wojnie w Libii), po raz pierwszy wchodzi do parlamentu, choć tylko z jednym mandatem. W Oslo Czerwień dostała ponad 6%, ale w skali kraju tylko 2,4%, czyli poniżej progu 4%, który pozwoliłby jej dostać dodatkowe mandaty „wyrównawcze”.
Socjalistyczna Lewica i Roedt mają podobne programy. W swoich kampaniach skupiły się na rosnących nierównościach społecznych i prywatnych firmach for-profit, wkraczających w nowe obszary państwa opiekuńczego. Roedt, norweskie Razem, w którego zarządzie zdecydowanie przeważają ludzie urodzeni w latach 80, przez ostatnie 4 lata podwoiło liczbę swoich członków. Większość z nich to również 30-latki. Przełomem były wybory samorządowe dwa lata temu, gdzie partia osiągnęła dobre wyniki i weszła w lokalne kolacje z SV i Partią Pracy. Roedt werbuje nowych członków m.in. poprzez swoje polityczno-muzyczne festiwale „Pop-lewica”.
W obecnej kampanii wyborczej dostali też wsparcie od sztabu Berniego Sandersa.
Obie partie, SV i Roedt, są też „równie zielone, co czerwone”, bardzo silnie akcentując problem globalnego ocieplenia i sprzeciw wobec planów wydobycia ropy w dziewiczych regionach na północy kraju. Połączenie obu partii było już poprzednio dyskutowane i debata ta właśnie powróciła jako strategiczna dla przyszłości SV i Roedt.
Uchodźcy jako temat polityczny
W politycznym krajobrazie kraju przez ostatnie 70 lat dominowała Partia Pracy. To ona „zbudowała Norwegię”, stawiając na redystrybucję i budując modelowe państwo opiekuńcze. Dziś Partia Pracy ma coraz większy problem z mobilizacją klasy pracującej.
Świetnie robią to za to populiści z Partii Postępu FrP, polaryzując, strasząc uchodźcami i przedstawiając się jako antyestablishment, czysta emanacja ludu. Marius Marsdal napisał o tym fenomenie w swojej książce Kod FrP już w 2008 roku, a w swojej analizie obecnych wyborów podkreśla, że Partia Pracy powinna była obudzić entuzjazm mas apelując, jak to kiedyś robiła, do dychotomii bogaci-biedni.
czytaj także
Po czterech latach rządów prawicy centrum sceny politycznej przesunęło się w prawo, a wraz z nim dyskurs publiczny o migrantach.
Antymigracyjna Partia Postępu ośmiela, sankcjonuje i przesuwa do mainstreamu swoje poglądy już przez sam akt bycia częścią rządu i dzięki obsadzeniu teki ministra ds. migracji i integracji. Podobnie jak w Charlottesville czy w Warszawie, ulicami norweskiego miasteczka Kristiansand przemaszerowali tego lata neonazisci. Policja ochraniała demonstrantów i zatrzymała filmowca, który stanął na trasie ich przemarszu na znak protestu. Po tym przemarszu, jak echo wypowiedzi Trumpa po Charlottesville, konserwatywna pani premier porównała neonazistow ze… skrajną lewicą.
Polaryzacja, dyskurs przeciw elitom i straszenie migrantami wieją w żagle populistów, którzy zebrali w tych wyborach aż 15% głosów, wbrew przepowiedniom wielu analityków. A sami konserwatyści nauczyli się od populistycznego koalicjanta używać tematu uchodźców jako zasłony dymnej dla przykrywania innych, trudnych politycznie kwestii.
Konserwatywna pani premier zaczyna teraz trudne negocjacje koalicyjne z innymi partiami prawicowymi. Już przed wyborami mniejszościowy rząd konserwatystów i populistów potrzebował w parlamencie poparcia jednej z dwóch mniejszych partii prawicowych (Venstre lub KrF). Po poniedziałkowych wyborach potrzebują już wsparcia obu partii, a chrześcijańskie KrF zapowiedziało, że nie będzie popierać rządu, w którego skład wejdzie populistyczne FrP. Dlatego osłabiona koalicja prawicy może nie przeżyć do następnych wyborów, a wtedy Partia Pracy będzie mieć szansę na utworzenie koalicji centrolewicowej.