Od lat różni futuryści i jasnowidze perorują, że nadchodzi technologiczna rewolucja i już wkrótce usługi oparte na blockchainie zdobędą świat. NFT to ich kolejny pomysł. Teoretycznie ma służyć artystom. Sprawie przygląda się Wojtek Borowicz.
11 marca dom aukcyjny Christie’s ogłosił, że Everydays − The First 5000 Days, grafika artysty tworzącego pod pseudonimem Beeple, została sprzedana za 69 milionów dolarów. Wiadomość o tym trafiła na czołówki gazet, ale nie tylko dlatego, że jest to trzecia najwyższa kwota zapłacona kiedykolwiek za dzieło żyjącego artysty. Największe zdumienie budzi fakt, że Everydays to plik JPG, który każdy może sobie wygooglować i skopiować.
Dlaczego ktoś zapłacił fortunę za plik graficzny? Odpowiedź to historia o blockchainie, kryptowalutach, katastrofie klimatycznej i miejscu sztuki w kapitalizmie. A w jej centrum jest nowa zajawka technofilii i fatamorgana zbawienia dla artystów, czyli NFT.
NF… co?
NFT (Non-fungible token, czyli niezamienny token) jest rodzajem zasobu, którym można handlować na blockchainie Ethereum, podobnie jak handluje się kryptowalutami. Takim tokenem może stać się cokolwiek w formie cyfrowej, od animowanego mema, przez indywidualne tweety, a nawet ten artykuł. Grafika Beeple’a sprzedana na aukcji w Christie’s to właśnie NFT. Żeby to lepiej zrozumieć, musimy zrobić krok wstecz i pokrótce wyjaśnić, czym jest blockchain.
O blockchainie na pewno słyszeliście w kontekście bitcoina, który był pierwotnym zastosowaniem tej technologii. W istocie jest to sposób przechowywania danych. W przeciwieństwie do standardowej bazy danych, informacje na blockchainie nie są przechowywane ani kontrolowane w pojedynczym źródle, ale rozproszone po całej sieci. Nowe dane zapisywane są w tak zwanych blokach. Każdy kolejny blok zawiera informacje o wszystkich poprzednich (stąd też nazwa: blockchain, czyli „łańcuch bloków”), a dodanie go wymaga ogromnej mocy obliczeniowej oraz weryfikacji ze strony większości uczestników sieci. Zapewnia to nieskazitelność danych. Gdyby bowiem ktoś próbował zmodyfikować jeden z bloków, reszta sieci natychmiast wychwyciłaby niezgodność i odrzuciła taką zmianę. Na tym, w telegraficznym skrócie, opiera się handel kryptowalutami. Jeśli zapłaciłem za coś w bitcoinach, żaden bank nie musi pośredniczyć w transakcji, bo jej historia została zapisana w blockchainie i zweryfikowały ją dziesiątki tysięcy komputerów w sieci.
Od lat różni futuryści i jasnowidze perorują, że nadchodzi technologiczna rewolucja i już wkrótce usługi oparte na blockchainie zdobędą świat. NFT to ich kolejny pomysł. Taki token jest przyporządkowany do konkretnej osoby i zawiera unikatowy identyfikator oraz metadane pliku (nazwa, format, autor, link do pobrania itd.).
To, co Beeple wystawił na aukcji, a następnie przetransferował szczęśliwemu (?) nabywcy, to token, który stworzył dla swojej grafiki Everydays... Transakcja została zapisana na blockchainie.
Czy każdy może wciąż pobrać tę grafikę jednym kliknięciem? Tak.
I potem skopiować dowolną liczbę razy? Owszem.
A można dla takiej kopii wystawić własny token i spróbować go sprzedać? Bez problemu, choć nowy NFT będzie miał też nowy identyfikator.
Wolni od społeczeństwa kopacze własnego losu. Co mają w głowach kryptowaluciarze
czytaj także
NFT to w praktyce certyfikat autentyczności i własności pliku. Można się tu zagłębić w filozoficzną rozprawę nad tym, co oznacza własność i autentyczność. Ale można też, na przykład, umrzeć.
NFT a sprawa klimatu
Popularność NFT rośnie. OpenSea, jedna z platform do handlu tokenami, tylko w lutym pośredniczyła w transakcjach wartych 86 milionów dolarów. Mniej i bardziej znani artyści wyczuli okazję i tak Grimes sprzedali tokeny dla kilku krótkich filmów za 6 milionów, a jej śladem idą między innymi Aphex Twin, Kings of Leon i deadmau5.
Jack Dorsey, prezes Twittera, wystawił na aukcję NFT z linkiem do swojego pierwszego tweeta − który jest publicznie dostępny, i licytacja doszła do 2,5 miliona. Z tokenami eksperymentują też marki, od Nike po NBA. Wśród kupujących szczególną popularnością cieszą się memy. Chris Torres, twórca Nyan Cat, wystawił animowanego kotka w ciastku na aukcję jako NFT i zarobił 600 tysięcy dolarów.
Rodzi się pytanie: po co? „NFT napędzają nową gospodarkę dla twórców, którzy nie muszą już oddawać praw do swoich dzieł platformom, na których je publikują” − pisze na swojej stronie Fundacja Ethereum, zajmująca się promowaniem blockchainu, na którym NFT są szczególnie popularne. Na pierwszy rzut oka może faktycznie coś w tym jest. Płacenie tysięcy lub milionów dolarów za certyfikat własności pliku może i brzmi kuriozalnie, ale jeśli ktoś chce w ten sposób wspierać swoich ulubionych artystów, to… właściwie czemu nie? Zarabianie na twórczości jest bardzo trudne, więc jeśli NFT uczynią je odrobinę łatwiejszym − komu szkodzi? Otóż szkodzi. Nam wszystkim.
Pewnie słyszeliście, że gdyby bitcoin był krajem, znalazłby się w pierwszej trzydziestce pod względem zużycia prądu. Wyżej niż Argentyna, Holandia, czy Kazachstan. I choć Ethereum to osobny blockchain od bitcoina, to problem zużycia prądu jest ten sam. Tworzenie nowych bloków w łańcuchu wymaga kolosalnej mocy obliczeniowej i mnóstwa energii.
Grela: Nie tylko bitcoin. Faircoiny, solarcoiny, bananacoiny i inne kryptowaluty
czytaj także
Fundacja Ethereum ma kilka wymówek. Po pierwsze, część komputerów będących w blockchainie Ethereum korzysta z odnawialnych źródeł energii. Nie wiadomo dokładnie ile, ale może być to nawet 70 proc. Nawet jeśli, to dalej powoduje obciążenie sieci energetycznych, zmniejszające dostępność i zwiększające koszt energii.
Po drugie, Ethereum ma w planach zmianę architektury blockchainu na taką, w której tworzenie nowych bloków wymagałoby znacznie mniej mocy obliczeniowej. Ta alternatywna technologia nazywa się Proof of Stake i jej zastosowanie zredukowałoby zapotrzebowanie Ethereum na prąd do ułamka obecnej wartości. Tylko że zapowiedzi przejścia na Proof of Stake słyszymy od ponad dwóch lat i na razie na obietnicach się skończyło, a zużycie energii przez Ethereum w tym czasie wzrosło trzykrotnie. Ostatnim argumentem apologetów NFT jest to, że kolejne bloki danych są dodawane do łańcucha tak czy inaczej, więc z perspektywy zużycia prądu nie ma znaczenia, czy znajdują się na nich tokeny, czy nie.
I to jest prawda. W takim samym sensie, w jakim prawdą jest, że to nie szybkość zabija, ale nagłe zatrzymanie się. W dobie potencjalnej katastrofy klimatycznej usprawiedliwianie NFT tym, że nie czyni koszmarnej energożerności Ethereum jeszcze gorszą, to absurd, bo bez Ethereum NFT w ogóle by nie było.
Planetę mamy tylko jedną i szkoda ją marnować na semantyczne gierki.
Dla artystów? Dobre sobie
Co jednak z artystami, dla których NFT może być rzadką szansą na godziwy zarobek? Bycie twórcą nie jest łatwe. Tylko skromny odsetek może utrzymać się ze swoich dzieł. Reszcie pozostaje praca etatowa i tworzenie po godzinach − za grosze lub do szuflady. Gdybym myślał, że ktoś za tokeny moich esejów, wywiadów albo artykułów zapłaci ciężkie pieniądze, to pewnie może bym je sprzedał i żył jak król (albo chociaż drobne książątko), a sumienie zagłuszał sadzeniem drzew i datkami na Greenpeace. Ci, dla których NFT okazały się żyłą złota, już tak robią. Joanie Lemercier zyski ze sprzedaży tokenów przeznaczył na renowację swojego studio, by było bardziej energooszczędne. Beeple część fortuny zarobionej dzięki Everydays zamierza zainwestować w odnawialne źródła energii. Problem polega jednak na tym, że dobrobyt artystów to ostatnie, o co chodzi w tej technologii.
Huczne otwarcie Jasnej 10, warszawskiej Świetlicy Krytyki Politycznej, jeszcze się odbędzie
czytaj także
Monetyzowanie twórczości to przykrywka dla spekulacji − czyli powtórka z każdego kolejnego zastosowania blockchainu. Gdyby propagatorom NFT zależało na artystach, zrobiliby coś, by zapobiec oszustwom. Obecnie nic nie stoi na przeszkodzie, by pobrać czyjeś dzieło − muzyczne, graficzne, wideo, czy jakiekolwiek inne − i wystawić dla niego własne NFT. Przypadki, w których ktoś wystawiał tokeny z cudzą pracą, miały już miejsce i wraz z rosnącą popularnością tej technologii będzie ich coraz więcej.
NFT nie chronią też ani kupców, ani dzieł. Choć tokeny znajdują się na blockchainie, to zawierają one tylko linki do plików, które z reguły trzymane są na serwerach serwisów aukcyjnych. Te to zwykle start-upy i jeśli splajtują i wyłączą serwery, link w tokenie będzie prowadził donikąd. A raczej nie „jeśli”, tylko „kiedy”. Mimo trwającego boomu zepsutych linków jest już mnóstwo. Testy przeprowadzone przez stronę CheckMyNFT pokazały, że łącza z większości tokenów sprzedanych za pośrednictwem serwisu Nifty Gateway przestają działać już po kilku dniach. Środowisko blockchainu znało problem martwych linków już kilka lat temu, gdy koncept NFT dopiero raczkował, ale do tej pory go nie rozwiązało.
W tym interesie chodzi o artystów w takim samym stopniu jak podczas holenderskiej tulipomanii chodziło o ogrodników. Ktoś, kto kupił NFT z Homerem Simpsonem zmiksowanym z żabą Pepe za 38 tysięcy dolarów, nie zrobił tego, dlatego że kocha Simpsonów i memy, ale dlatego, że później mógł go odsprzedać z ośmiokrotnym przebiciem. Pewien kolekcjoner sztuki z Miami kupił w październiku zeszłego roku wideo Beeple’a za 67 tysięcy dolarów, by kilka miesięcy później zarobić na nim ponad 6 milionów. Inwestor o pseudonimie Pranksy wydał milion dolarów na NBA Top Shot − nagrania wideo z meczów koszykówki, licencjonowane przez NBA i sprzedawane jako NFT. Pranksy już jest na tym interesie prawie 4 miliony do przodu. I tak to się kręci.
czytaj także
Bańka NFT pewnie pryśnie i wkrótce wszyscy o niej zapomnimy. Ale warto przyjrzeć się jej bliżej, bo tokeny to historia blockchainu w pigułce. To seria mentalnych fikołków racjonalizujących technofilską fanaberię, która wyciera sobie usta prawdziwymi problemami, ale nie znajduje dla nich żadnego rozwiązania, bo wcale go nie szuka. Mimo bajek, że to przyszłość cyfrowej sztuki, tokeny nie służą artystom, tylko wykorzystują ich jako pompkę do spekulacji. Przerabiamy to raz po raz, z każdą kolejną „innowacją” na blockchainie.
Opowieść o NFT, gdyby nie była historią prawdziwą, w której chodzi o wielkie pieniądze, byłaby też świetną satyrą na kapitalizm. Oto mamy jedno z największych osiągnięć cyfryzacji − informacja jest darmowa, można ją kopiować i dystrybuować bez ograniczeń, z prędkością światła. Ale wystarczy, że coś po prostu istnieje, nawet w tak mglistym sensie jak własność GIF-a z kotkami, i kapitalizm znajdzie sposób, żeby to istnienie zamienić w zasób i wyssać z niego wartość. A przy okazji zrujnować planetę.
**
Wojtek Borowicz – pracuje z technologią i głównie o niej pisze (publikował między innymi w The Next Web i „UX Magazine”). Absolwent kulturoznawstwa na UJ.