Zachodni „realiści” widzą świat nie taki, jakim jest, ale taki, jakim się zdaje w ich teoriach. Co gorsza, zachodni internacjonalizm, który ma solidaryzować się z krzywdzonymi, czyni coś wręcz przeciwnego: pozwala Europie Wschodniej przemówić, ale jej nie słucha, gdy ta prosi o wsparcie wojskowe czy władzę samostanowienia.
Wojna jest piekłem dla każdego, kto znalazł się w jej ogniu. Z kolei dla tych, którzy są daleko, ale mają swoje opinie, stanowi ona, niestety, zaproszenie do ich wyrażenia. Od inwazji Rosji na Ukrainę 24 lutego zalew wypowiedzi wzbiera wraz z eskalacją walk.
Nas i innych badaczy zajmujących się Europą Wschodnią razi niekończący się potok wyższościowych objaśnień ze strony zachodnich uczonych i publicystów na temat sytuacji w Ukrainie i Europie Wschodniej. Badacze ci często wypowiadają się albo ignorując głosy z regionu – traktując go jak przedmiot historii, a nie jej podmiot – albo twierdząc, że doskonale rozumieją logikę i motywacje Rosji.
Wschodnioeuropejskie środowiska internetowe zaczęły swego czasu posługiwać się nowym pojęciem na opisanie tego zjawiska: głośnego narzucania na ten region swoich analitycznych schematów i politycznych preskrypcji przez komentatorów z anglosfery. Jest nim „westsplaining”. A problem westsplainingu doskonale widać na przykładzie publicystów zachodobjaśniających, jak rozszerzanie NATO na wschód popchnęło Rosję do ataku na Ukrainę.
„Pamiętajcie, że to nie jest wojna lokalna” [rozmowa z kijowską dziennikarką]
czytaj także
Gdzie leży Europa Wschodnia?
Europa Wschodnia to twór nieznośnie wprost skomplikowany. Brakuje jej nawet jasnej definicji. Rozpościera się od państw bałtyckich – Estonii, Łotwy i Litwy – przez (i tu zależy, kogo się pyta) Polskę, Białoruś, Słowację, Czechy, Węgry, a następnie na wschód, obejmując Mołdawię, oraz na południe po Rumunię i Bułgarię – a może też i inne kraje. Nie ma tu jednomyślności.
Region ten jest niejednolity kulturowo, religijnie, językowo, etnicznie, politycznie czy nawet geograficznie. (Grecja i Finlandia leżą przecież dalej na wschód, ale nigdy nie są włączane do tej kategorii; Gruzja nie przylega do żadnego z tych państw, a często ją się tu wymienia; natomiast pojęciowe położenie Ukrainy, a nawet same jej jestestwo, są stawką w obecnym konflikcie).
Jeśli państwa tego regionu w ogóle mają ze sobą coś wspólnego, byłoby to ich historycznie niefortunne położenie u progu wielkich imperiów. Przez to jego granice i definicje kreślone są i wymazywane od wielu stuleci – ostatnio przy okazji przetasowań po upadku ZSRR. Tak więc definiującą geopolitycznie cechę „Europy Wschodniej” stanowi sam fakt definiowania jej zewnątrz. Jak ujął to polski językoznawca Piotr Twardzisz, „W samej Europie Wschodniej względnie niewiele jest Europy Wschodniej. Znacznie więcej znajdziemy jej w Europie Zachodniej czy na Zachodzie w ogóle”.
Zachód ułożył własną opowieść
W ostatnim tygodniu zachodobjaśniacze w amerykańskich programach telewizyjnych i analizach prasowych sugerowali, że NATO – uznając członkostwo krajów wschodnioeuropejskich – samo spowodowało, że Putin odgryzł się jak zapędzone do narożnika zwierzę. Ta wersja historii brzmi mniej więcej tak: po rozpadzie Związku Radzieckiego NATO obiecało Rosji, że nie będzie się rozrastać. Jednak w 1997 roku obietnicę tę złamało. W 2007 roku, wbrew skargom Rosji, otworzyło ścieżkę ekspansji na Gruzję i Ukrainę. Rosja, zmuszona w końcu do reakcji, dokonała wówczas inwazji na Gruzję i jej okupacji. Później, kiedy poparte przez USA protesty doprowadziły do obalenia ukraińskiego prezydenta Wiktora Janukowycza za to, że zszedł z prozachodniego kursu, Putin znów zareagował, tym razem najazdem i okupacją Donbasu i Krymu w 2014 roku. A teraz próbuje przejąć Ukrainę, by ukrócić amerykańskie wpływy w regionie.
Nikogo nie zaskakuje, że opowieść ta płynie z ust tak zwanych realistów stosunków międzynarodowych – badaczy ukształtowanych intelektualnie w okresie zimnej wojny. Na przykład związany z Uniwersytetem Chicagowskim John Mearsheimer niedawno powiedział „New Yorkerowi”, że rozszerzenie NATO zostało odebrane jako zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego, toteż spotkało się ze śmiercionośną reakcją. Trzeba przyznać Mearsheimerowi, że zastrzegł, iż wielkie mocarstwa to drapieżniki, ograniczające mniejszym sąsiadom swobodę uprawiania wybranej przez siebie polityki. Całość interpretacji pozostaje jednak taka, że za to wszystko odpowiada NATO, podprządkowane głównie interesem Stanów Zjednoczonych w postaci rozszerzania strefy wpływów. Rosja przeprowadziła kontratak, starając się chronić własną. To narracja nienowa: sam Władimir Putin posłużył się nią w wystąpieniu na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w 2007 roku.
Preskryptywne wnioski z tej opowieści są jasne: NATO powinno przestać zabiegać o państwa takie jak Ukraina, a państwa takie jak Ukraina powinny porzucić wszelkie aspiracje do członkostwa w NATO bądź, potencjalnie, w Unii Europejskiej, jeśli chcą zachować państwowość. Innymi słowy, kraje Europy Wschodniej powinny uznać swój status jako obywateli drugiej kategorii we wspólnocie państw i pogodzić się z rolą neutralnych buforów na rubieżach szczątkowych imperiów: amerykańskiego i rosyjskiego.
Uprzedmiotowienie Wschodu, z lewa i prawa
W ostatnich tygodniach argument ten przyjął się wśród komentatorów z całego spektrum zachodniej polityki. Zbratał Teda Glena Carpentera z libertariańskiego think tanku Cato Institute z wpływowym niemieckim lewicowym intelektualistą Wolfgangiem Streeckiem. Ten drugi napisał, że „wojna o Ukrainę” wybuchła z powodu „bezkompromisowego balansowania na krawędzi konfliktu zarówno przez USA, jak i Rosję”. (Wojna „o” Ukrainę? Biorąc pod uwagę, że w walkę angażują się jedynie rosyjscy najeźdźcy i ukraińscy obrońcy, niedorzeczna jest sugestia, jakoby to była bitwa pomiędzy Ameryką a Rosją).
Opowieść zjednoczyła też ekonomistę Jeffreya Sachsa – najwyraźniej uleczonego już z zachłyśnięcia neoliberalizmem, ale nie z mówienia Europejczykom ze Wschodu, co mają robić – z greckim antyliberalnym politykiem Janisem Warufakisem. Prawicowy komentator Tucker Carlson z telewizji Fox News i postępowa ekonomistka Mariana Mazzucato oboje porównali tę sytuację z hipotetycznym przekonywaniem Meksyku przez Chiny do dołączenia do antyamerykańskiego sojuszu obronnego. Populistyczny publicysta „Guardiana” Owen Jones stwierdził, że wojny można było uniknąć, gdyby „po zimnej wojnie podjęto próbę wykucia neutralnej strefy buforowej”. (Tweet ten został już usunięty, a Jones przeprosił za lekceważenie praw ludzi żyjących w tejże strefie i za to, że „brzmiał jak imperialista grający Europejczykami w Ryzyko”). Ten podtekst słychać też w pozbawionym wrażliwości oświadczeniu Democratic Socialists of America, największej organizacji skupiającej socjalistów w USA, nawołującym do zaprzestania wojny, ale winiącym za nią „imperialistyczny ekspansjonizm”.
Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną
czytaj także
Zwłaszcza lewicowcy krytykujący ekspansję NATO mogą myśleć, że w ten sposób korygują własną bądź swoich rodaków tendencyjność jako obywateli imperialnego mocarstwa, które często działa w złej wierze. Może im się wydawać, że skupiając się na krytyce tego, co uważają za zachodni ekspansjonizm, stosownie zwracają uwagę na obciążoną napięciami spuściznę. W rzeczywistości jednak utrwalają tylko imperialne krzywdy, wciąż odmawiając krajom niezachodnim i ich obywatelom sprawczości w geopolityce.
Problem amerykańskiego imperializmu paradoksalnie polega na tym, że nawet ci, którzy podważają jego założycielską doktrynę i z pogardą mówią o militaryzmie USA, często ostatecznie kultywują to samo przekonanie o wyjątkowości Ameryki: zawsze bowiem umieszczają Stany Zjednoczone w samym centrum analiz stosunków międzynarodowych. Jak pisał Gregory Afinogenov, jest to „pewna postać prowincjonalizmu, który nie potrafi dostrzec innych aktorów poza Stanami Zjednoczonymi i ich sojusznikami”.
Dlaczego Europie Wschodniej zależy na NATO
Kto mówi o Europie Wschodniej i Europejczykach ze Wschodu, ale nie słucha miejscowych głosów i nie stara się zrozumieć złożoności regionu, dokonuje kolonialnej projekcji. Dobrze to pokazuje zwłaszcza sprawa NATO.
Nie brakuje oczywiście powodów do krytykowania NATO i amerykańskiej polityki zagranicznej – można choćby przypominać o bombardowaniu Jugosławii w 1999 roku. Jak zauważa w „New Yorkerze” Masha Gessen, sam Putin posługuje się zresztą tym faktem jako uzasadnieniem swojej ekspansji. Jednak skupiając się prawie wyłącznie na przewinach NATO, krytycy ignorują szerszą kwestię prawa do samostanowienia przysługującego państwom wschodnioeuropejskim – w tym prawa do wchodzenia w sojusze wojskowe. Westsplaining lekceważy historię Europy Wschodniej i perspektywę jej mieszkańców oraz wybiórczo pomija miejscowe realia ekspansji NATO.
O ile amerykański militaryzm i imperializm należy krytykować, o tyle trzeba też wiedzieć, że w Europie Wschodniej to nie USA i nie NATO stanowią egzystencjalne zagrożenie. Dwudziestowiecznym doświadczeniem, które ukształtowało kraje tego regionu, było bezpośrednie i pośrednie panowanie Związku Radzieckiego. Państwa takie jak Węgry, Czechosłowacja czy Polska, choć z nazwy niepodległe, nie miały swobody uprawiania własnej polityki ani wewnętrznej, ani zagranicznej. Na Węgry i Czechosłowację ZSRR przeprowadził najazdy, kiedy próbowały zboczyć z wyznaczonego przez Moskwę kursu. Narzucone przez Sowietów władze Polski brutalnie tłumiły protesty ludowe w 1956 roku, dwukrotnie w latach 70. i w 1981 roku.
Ukraina nie miała nawet luksusu formalnej niepodległości. Za swój sprzeciw wobec przymusowej kolektywizacji rolnictwa Ukraińcy zapłacili wysoką cenę. Celowo sprowadzony na nich wielki głód w 1932/1933 roku zabił prawdopodobnie 3–12 milionów ludzi. Pragnienie członkostwa w NATO i UE wyrażane przez mieszkańców Europy Wschodniej wynika właśnie z tego historycznego doświadczenia opresji. Analiza, która tego nie uwzględnia, skazana jest w najlepszym przypadku na niekompletność, a w najgorszym: na fałszywość.
Z tego wynika następne zastrzeżenie: nie jest tak, że NATO „rozszerzyło się” na „Europę Wschodnią”. Czechy, Polska i Węgry w 1999 roku oraz między innymi kraje bałtyckie w 2004 roku czynnie starały się o członkostwo w sojuszu. Tu nie chodzi tylko o semantykę. Ze wspomnianych wcześniej przyczyn historycznych Zachód stanowi pożądany kierunek polityki, kojarzony z dobrobytem, demokracją i wolnością – pomimo wszelkich niedoskonałości zachodnich liberalnych demokracji kapitalistycznych i potknięć przy wdrażaniu tego modelu w Europie Wschodniej. Wielu spośród żyjących na drugim końcu rosyjskiego imperialnego kija Europejczyków ze Wschodu liczyło na członkostwo w NATO jako na sposób zabezpieczenia swojej suwerenności. Innymi słowy, NATO nie „rozszerzyłoby” się na Europę Wschodnią, gdyby tamtejsze narody tego nie chciały i czynnie do tego nie dążyły.
czytaj także
Jak pokazują dane zebrane przez Pew Research Center w 2020 roku, kraje wschodnioeuropejskie będące członkami NATO ogólnie postrzegają organizację pozytywnie. Dobrze o NATO myśli 53 procent Czechów i Czeszek oraz 77 procent Litwinów i Litwinek. Najbardziej entuzjastycznie podchodzą do niego Polki i Polacy: 88 procent z nich popiera sojusz. Do NATO pozytywnie podchodzi 53 procent Ukraińców i Ukrainek, a negatywnie – 23 procent. Można dowodzić, jak zresztą czynią niektórzy wschodnioeuropejscy krytycy – że poparcie to bywa oparte na niewiedzy, krótkowzroczne i zachodofilskie. Jest jednak też niezaprzeczalne i niezaprzeczalnie spowodowane lękiem przed tym, co właśnie się dzieje w Ukrainie.
Kto posłucha Europy Wschodniej?
To istotne dla zrozumienia trwającej wojny. Jakkolwiek kusi analizowanie jej jako wojny zastępczej między NATO a Rosją, trzeba pamiętać, że Ukraina jest czynną uczestniczką tego procesu historycznego. Po rozpadzie Związku Radzieckiego Ukraina kilkukrotnie próbowała ustabilizować i obronić swój kurs na Zachód, między innymi w 2004 i 2014 roku, za każdym razem ku wielkiemu oporowi ze strony Kremla. Oczywiście nie ma sensu zaprzeczać temu, że Zachód czynnie interweniował. Ale Rosja przecież też.
Niektórzy komentatorzy mogą przekonywać, że ta perspektywa dziejów jest, owszem, tragiczna, ale w szerokim oglądzie zupełnie się nie liczy. Mówią, że Rosja ma – czy to realne, czy wyobrażone – obawy o swoje bezpieczeństwo narodowe, które Zachód powinien był potraktować poważnie. Prostota tego wyjaśnienia może kusić, ale logicznie się ono nie broni. Kryje się bowiem za nim scenariusz historii alternatywnej, w którym NATO nie powiększyło się, a Rosja nie napadła na Gruzję w 2008 roku ani na Ukrainę w 2014 roku, a potem ponownie w 2022 roku. Tyle że pomija ono zupełnie inny scenariusz: taki, w kktórym NATO się nie powiększyło, a Rosja i tak najechała swoich sąsiadów. Nie dowiemy się nigdy, co by się zdarzyło.
Razem odcina się od zachodnich lewicowych międzynarodówek. Przez Rosję
czytaj także
W zachodobjaśnieniach uznaje się więc potrzeby Rosji, ale nie potrzeby Europy Wschodniej. Tu również pobrzmiewa rosyjskie przekonanie, że „obecny reżim ukraiński nie ma żadnej suwerenności”, które oczywiście funkcjonuje w ramach odziedziczonych po dwubiegunowym świecie zimnowojennym. Europa Wschodnia to zjawisko, które można objaśnić, ale nie warto z nim specjalnie zajmować.
Gdyby zachodobjaśniacze zajęli się intelektualnie uczciwą krytyką NATO i jego ekspansji, a zatem wojny w Ukrainie, musieliby też skrytykować wschodnioeuropejskich polityków i wyborców, którzy przyjęli zachodnie ideały demokracji i samostanowienia narodów (choć w niektórych przypadkach, na przykład Polski czy Węgier, dość chwiejnie). Musieliby też przyznać, że ich pomysły na zakończenie konfliktu – ogólnikowe nawoływanie do dyplomacji czy nawet opozycji wobec NATO, wbrew ukraińskim wezwaniom o wsparcie – mogą wynikać z preferencji uniknięcia konfliktu bądź przeciwstawienia się NATO żywionych przez Amerykanów, a nie Ukraińców.
Bilewicz: Ukraińcy dokonali wyboru i są gotowi oddać za to życie
czytaj także
Wskutek tego zawzięci realiści widzą świat nie taki, jakim jest, ale taki, jakim się zdaje w ich teoriach. Co gorsza, zachodni internacjonalizm, który ma solidaryzować się z krzywdzonymi, czyni coś wręcz przeciwnego: każe podporządkowanemu „innemu” przemówić, ale go nie słucha, gdy tamten prosi o wsparcie wojskowe czy władzę samostanowienia.
Oczywiście, nie istnieje nic takiego jak jednolity wschodnioeuropejski głos. A my nie udajemy tu, że nim przemawiamy. Nie mamy też własnych zaleceń; lepsze, niż moglibyśmy wymyślić, podała już ukraińska, litewska i polska lewica. Niemniej, jakakolwiek analiza trwającego konfliktu musi wykroczyć poza udzielanie głosu i przyznawanie sprawczości jedynie Zachodowi i Rosji. Komentatorzy powinni zacząć słuchać Wschodnich Europejczyków, zwłaszcza dlatego że to ten region zostanie obciążony konsekwencjami wojny na wiele kolejnych lat.
**
Jan Smoleński jest wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego i doktorantem New School for Social Research. Publikował eseje w „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczypospolitej”, „Tygodniku Powszechnym” i „Krytyce Politycznej”.
Jan Dutkiewicz realizuje program postdoktorski na Concordia University w Montrealu. Jest badaczem wizytującym programu praw i polityki zwierząt na Uniwersytecie Harvarda.
Artykuł ukazał się w magazynie The New Republic. Dziękujemy autorom za zgodę na przedruk. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.