Nie, nowy premier Wielkiej Brytanii nie jest demokratyczną opozycją wobec zgniłych brukselskich elit.
ATENY. Odkąd Boris Johnson wprowadził się na Downing Street 10 i poprzysiągł renegocjować umowę o wystąpieniu Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej, wśród publicystów i przeciwników brexitu rozpowszechniła się obiegowa opinia, jakoby nowy premier UK „odstawiał Warufakisa w Unii” i w podobny sposób miał zostać przez Unię rozjechany.
czytaj także
W BBC Katya Adler donosi z Brukseli, że unijni urzędnicy mówią o „sequelu do Warufakisa” – i utyskują na „niekończące się, bezcelowe posiedzenia z premierem Johnsonem, łudząco podobne do spotkań, jakie w swoim czasie odbywali z kontrowersyjnym ministrem finansów Grecji u szczytu kryzysu greckiego zadłużenia”. Lord Andrew Adonis, były minister transportu i podsekretarz stanu w departamencie edukacji z ramienia Partii Pracy, wzbogacił to porównanie o wyrazy podziwu dla niemieckiej kanclerz. „Angela Merkel traktuje Wielką Brytanię jak Grecję, a Johnsona jak Warufakisa” – tweetował [ten wpis Adonisa został już usunięty – red.].
Johnsona musi to wszystko niezmiernie bawić. Dobrze wie, że w 2016 roku, w przededniu referendum nad brexitem, byliśmy w dwóch przeciwnych obozach. Podczas gdy on objeżdżał Wielką Brytanię swoim niesławnym, agitując za wyjściem z UE autokarem, ja przemierzałem ją wzdłuż i wszerz u boku takich polityków jak John McDonnell z Partii Pracy i Caroline Lucas z Partii Zielonych, apelując do wyborców, by nie słuchali syreniego śpiewu brexitu.
Jak to się stało, że na czele najbardziej szacownych demokracji na świecie stanęli Trump i BoJo?
czytaj także
Johnsonowi oczywiście nie robi to różnicy. Zaciekli brexitowcy mają o wiele więcej strategicznego pomyślunku niż politycy z obozu prounijnego. Johnson, jego prawa ręka Dominic Cummings i jeden z architektów brexitu, obecny minister Michael Gove, doskonale wiedzą, jak siać niezgodę wśród swoich oponentów, by tym łatwiej nimi rządzić.
W artykule napisanym dla „Timesa” dwa miesiące przed referendum Gove nie mógł się nachwalić mojej książki, w której przedstawiłem ewolucję UE od wspólnego rynku do bezlitosnej i antydemokratycznej unii monetarnej. Przy czym, bo tak mu było wygodnie, nie wspomniał ani słowem, że zawsze sprzeciwiałem się brexitowi, tak jak każdemu posunięciu, które zagrażałoby integralności Unii lub stabilności euro. Rok temu Johnson, nawiązując do innej mojej książki, Porozmawiajmy jak dorośli, pisał w felietonie dla gazety „Telegraph”: „Jak […] wyjaśnia Warufakis, tragedia Greków polegała na tym, że nigdy nie zdobyli się na odwagę, by wyprosić swoich unijnych władców za drzwi”. On też najwidoczniej zapomniał, że grexit nigdy nie był moim celem.
A zupełnie niedawno przychylny brexitowi „Telegraph” przypomniał czytelnikom: „Już na samym początku procedur brexitowych […] Warufakis przewidywał, że jeśli Wielka Brytania rozpocznie negocjacje w sprawie opuszczenia Unii, Bruksela będzie próbować wymusić na nas uległość w dokładnie ten sam sposób. Lepiej dla nas, jeśli po prostu wyjdziemy z Unii”. I dodał: „Boris Johnson […] wziął sobie to przesłanie do serca”.
Tymczasem jedyne, czego mogło nauczyć Johnsona moje doświadczenie, to przestroga, by nigdy nie siadać do negocjacji, o ile nie jest się gotowym wyjść i trzasnąć drzwiami bez zawarcia umowy. To jednak wie każdy rozsądny człowiek – z godnymi pożałowania wyjątkami, w postaci poprzedniczki Johnsona Theresy May oraz byłego premiera Grecji Aleksisa Tsiprasa. Istotniejsza lekcja, która dopiero nas czeka, jest taka, że pojedynek zdecydowanego na wszystko Johnsona z konstytucyjnie nieugiętą Unią wyrządzi olbrzymie szkody w całej Europie.
Paralela między brexitem a grexitem okazuje się jednak żyłą złota dla polityków i komentatorów, którzy eksploatują ją bez końca. Zadanie ułatwia im fakt, że w obu krajach odbyły się referenda, w których oba społeczeństwa wyraziły sprzeciw wobec zamiarów przywódców UE. Ta analogia jest jednak przejawem umysłowego lenistwa. Utrudnia zrozumienie problemów, z jakimi borykają się nasze kraje, a co gorsza może przyspieszyć pęd do zgubnego dla obu stron brexitu bez umowy.
czytaj także
Dla jasności: nigdy nie opowiadałem się za grexitem (i straciłem przez to więcej przyjaciół na lewicy, niż mógłbym policzyć). Grecy wybrali nas w styczniu 2015 roku, byśmy przerwali pasmo niepotrzebnych udręk, jakie narzuciła im absurdalna unijna polityka austerity, która przeobraziła recesję w kryzys humanitarny. Ani wyborcy, ani ja – jako oficjalny negocjator wyznaczony do rozmów z UE – nie szliśmy na zderzenie z Unią. Żądaliśmy jedynie rozsądnej polityki, która pozwoliłyby nam pozostać w stabilnej unii monetarnej i zachować odrobinę godności.
Trzy dni po tym, jak zostałem ministrem, przewodniczący eurogrupy Jeroen Dijsselbloem zaszantażował mnie grexitem, o ile będę dalej upierał się przy renegocjowaniu niemożliwego do uniesienia greckiego długu publicznego i zgubnej polityki oszczędności. Odpowiedziałem mu wtedy: niech pan robi, co chce. Nie blefowałem. Chociaż nie chciałem grexitu, to podobnie jak większość greckiego społeczeństwa uważałem, że większym złem od niego byłaby niewola za długi w strefie euro.
Krótko mówiąc, grexit był groźbą, którą Unia Europejska szantażowała kolejne rządy Grecji, by przymusić je do zaakceptowania niewoli ich kraju w neoliberalnym odpowiedniku wiktoriańskiego więzienia za długi. Brexit natomiast jest domorosłą aspiracją, wywodzącą się ze strukturalnego niedopasowania anglosaskiego laissez-faire do kontynentalnego korporacjonizmu. Wywołała go koalicja złożona z części brytyjskiej arystokracji, której udało się pozyskać część klasy robotniczej wyniszczonej przez przemysłowy wandalizm Margaret Thatcher. Wyborcy ci chcieli przede wszystkim ukarać kosmopolityczne londyńskie elity za to, że traktują ich jak żywy inwentarz niewart funta kłaków.
czytaj także
Jak na ironię, to właśnie świadomość, jaki los spotkał Grecję z rąk unijnego establishmentu, przysporzyła brexitowi zwolenników, którzy wygrali przecież o włos. Wielu sympatyzujących z moim punktem widzenia brytyjskich wyborców, szczególnie z północnej Anglii, mówiło mi na wiecach, że [mimo moich apeli] zagłosują za brexitem: „Widzieliśmy, jak was potraktowała Unia. Po czymś takim nie możemy głosować za pozostaniem”.
Utożsamianie tych dwóch aktów sprzeciwu wobec europejskich elit jest zatem zwyczajnym głupstwem. Kiedy prounijni politycy jak lord Adonis i dziennikarze BBC głęboko osadzeni w unijnej biurokracji przedstawiają Johnsona jako nowego Warufakisa, wyrządzają niedźwiedzią przysługę sprawie, o którą walczą.
Theodore Roosevelt miał rację, mówiąc, że nie sprzeciwiać się prezydentowi, który zawiódł swój kraj, to jak nie być patriotą. Podobnie poddanie się eurogrupie i jej szantażowi grexitem byłoby z mojej strony postawą skrajnie antyeuropejską. Próbowałem wzmocnić Europę, odwieść ją od polityki zaciskania pasa i skierować ku polityce wspólnego dobrobytu. W odróżnieniu od gabinetu Johnsona mieliśmy świeży, w pełni demokratyczny mandat i znaczną większość parlamentarną. Potwierdzili to Grecy w referendum z 5 lipca 2015 roku, gdy opowiedzieli się za postępową, proeuropejską strategią i powiedzieli Europie jasno: nie chcemy grexitu, ale w razie konieczności jesteśmy na niego gotowi.
czytaj także
Gdyby mój zamiar się powiódł, Europa byłaby dziś silniejsza, bardziej solidarna i zdolna skuteczniej przeciwstawić się naturalnemu sojusznikowi Johnsona w Białym Domu. Jednak, inaczej niż Johnson, ja byłem tylko ministrem finansów. Grecki premier Tsipras złożył zaś broń. W rezultacie Grecję czekały cztery dalsze lata kryzysu, brexit nabrał wiatru w żagle, a strefa euro wciąż słabnie gospodarczo, wyniszczona polityką zaciskania pasa.
Mylą się ci, którzy myślą, że opozycja wobec unijnych elit sama w sobie jest antyeuropejska. Nie pojmują oni, że to właśnie bezwolne przyzwalanie na politykę tych elit jest najlepszym sprzymierzeńcem brexitowców. To dlatego ci, którzy w to wierzą, nie pomagają Johnsonowi stać się nowym Warufakisem, lecz co najwyżej Dijsselbloemem.
**
Copyright Project Syndicate, 2019. Z angielskiego przełożył Marek Jedliński.