Świat

Uznanie Palestyny nic nie zmienia

Na naszych oczach establishment, który jeszcze niedawno zarzekał się, że wszyscy jesteśmy równi i mamy równe prawa, składa pokłony przed kimś, kto po prostu miał odwagę powiedzieć, że rasizm, homofobia, mizoginia są okej. Dla prawicowych ekstremizmów to o wiele więcej niż przyzwolenie.

Kiedy kolejne państwa, ze Zjednoczonym Królestwem i Francją na czele, uznają państwowość Palestyny, klepiąc się przy tym po plecach i ogłaszając potężny sukces dyplomatyczny, nie powstrzymuje to inwazji na Gazę i głodzenia Palestyńczyków ani o jotę. Obawiam się, że przyniesie to tyle, ile przynosi uznawanie palestyńskiej państwowości od ponad czterech dekad przez Polskę.

Gdy o tym fakcie przypomina minister Sikorski, nie jest to argument przeciw izraelskiemu ludobójstwu na Palestyńczykach, o nie! To raczej wskazanie, że przecież już dawno jako państwo zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy i proszę przestać wymagać od nas czegokolwiek więcej. Często bywa to nawet argument przeciwko tym, którzy krytykują zbrodniczą politykę Izraela i domagają się adekwatnej reakcji Zachodu; przeciwko aktywistom humanitarnym, przeciwko Hamasowi i przeciwko „antysemityzmowi” umierających z głodu niemowląt. Uznaliśmy państwowość Palestyny, więc proszę to doceniać i przestać marudzić – zdaje się mówić ustami Sikorskiego polskie państwo.

Teoretycznie uznanie Palestyny przez kolejne kraje mogłoby sprawić, że izraelskie zbrodnie wojenne łatwiej będzie uznawać za zbrodnie międzynarodowe. Tylko że trafionemu przez snajperską kulę dziecku nie zrobi to specjalnej różnicy.

Kilkanaście ataków dronowych na Global Sumud Flotilla. Izrael nazywa ją „flotyllą Hamasu”, licząc na bezkarność

Wielka Brytania przestrzega Izrael przed aneksją Gazy, bo w takich kategoriach będzie to teraz postrzegane. Tylko znowu – jakie dziś, po prawie dwóch latach ludobójstwa transmitowanego online, mamy podstawy sądzić, że jeśli Izrael postawi na swoim, za świętym dyplomatycznym oburzeniem pójdzie jakakolwiek znacząca reakcja? Tym bardziej że rządzone przez Donalda Trumpa Stany Zjednoczone właśnie atakują na międzynarodowych wodach statki płynące z Wenezueli i nikt nie reaguje. Amerykanie posyłają ich załogi na dno, bo w Waszyngtonie arbitralnie uznano, że na pokładach tych jednostek znajdują się narkotyki. Uwaga mediów, polityków i społeczeństw jest zasobem skończonym, toteż nie starczy jej w tym wypadku nawet na gremialne oburzenie.

USA i Izrael od dziesięcioleci naginają i przesuwają granice tego, co w kwestii łamania prawa międzynarodowego może pozostawać bezkarne, dziś jednak gwałtowność i arbitralność tej przemocy – tak samo jak bezczynność reszty Zachodu – rzucają się w oczy wielu ludziom, którzy dotychczas nie przyjmowali tego do wiadomości. Coraz więcej osób zaczyna to wreszcie dostrzegać, co przywodzi na myśl memiczną scenę z brytyjskiego programu komediowego The Mitchell and Webb Look, w której umundurowany nazista pyta frontowego kolegę: „Hans, czy to my jesteśmy ci źli?”.

Czym różni się atakowanie wenezuelskich statków przez USA od izraelskich ataków na statki wiozące pomoc humanitarną do wybrzeży Palestyny? Formalnie niczym. To takie samo łamanie prawa międzynarodowego. To tak samo bezprawne stosowanie działań stricte militarnych. Mordowanie ludzi z pominięciem jakichkolwiek procedur prawnych, krajowych i międzynarodowych – tak, jakby była to zwykła środa w biurze. Oba te przykłady łączy też to, że kraje atakujące nazywają załogi statków atakowanych terrorystami.

Od 11 września 2001 roku pojęcie terroryzmu mocno się zresztą zdewaluowało, właśnie za sprawą USA i Izraela. Terroryzm to dzisiaj „wszystko, co stoi mi na drodze”, a użycie tego oskarżenia jest bronią ostateczną, przed którą nie ma ratunku. Nikt się przecież nie upomni o zabitego terrorystę, nikt po nim nie będzie płakał.

W opublikowanym w 2005 roku eseju Host David Foster Wallace analizuje sylwetkę Johna Zieglera, dziennikarza radiowego prowadzącego autorską audycję w Los Angeles. Jego program miał konserwatywny charakter, a dla Wallace’a stanowił przykład, jak przesuwanie granicy tego, co wolno powiedzieć publicznie, służy normalizowaniu postaw ekstremistycznych.

Jedną z najważniejszych rzeczy w tym zjawisku był fakt, że wśród odbiorców jego programu Zieglera nie uchodził za dziennikarza, a za, z braku polskiego słowa, „entertainera”, czyli kogoś, kto serwuje rozrywkę. Dziś powiedzielibyśmy: „śmieszkowy, szyderczy podcaster”. Jesteśmy dwie dekady później i takimi „entertainerami” zdaje się być gros prawicowych polityków i liderów opinii. Donald Trump też przez wielu nie był postrzegany jako polityk, tylko jako biznesmen i showman, który poszedł między „nich”, żeby „ich” obnażyć i ośmieszyć. Dlatego tak irytujące są próby parodiowania go, bo pokazują, że tradycyjnie rozumiana satyra polityczna całkowicie straciła moc oddziaływania.

Monbiot: „Najlepiej byłoby ich wszystkich rozstrzelać”. Te żarty są na poważnie

Dokonujące się na naszych oczach przesuwanie granic publicznego języka jest nie mniej ważne od przesuwania granic w łamaniu prawa międzynarodowego. Być może nawet jest ważniejsze, a jego skutki – bardziej dalekosiężne.

Kiedyś słusznie oburzaliśmy się na Grzegorza Brauna z mównicy sejmowej grożącego ministrowi zdrowia powieszeniem, a potem z tej samej mównicy opowiadającego o „paradach dewiantów”. Jednak ówczesny kolega partyjny Brauna był i wciąż jest wicemarszałkiem Sejmu, a państwo nadal nie może nic przywódcy Konfederacji Korony Polskiej zrobić. Rzut oka na Stany Zjednoczone wystarczy, żeby zaczęło docierać do nas, że to dopiero preludium. Że będzie tylko gorzej, o ile ludzie pokroju Brauna nie zaczną ponosić wreszcie konsekwencji (niewiele wskazuje, by mieli zacząć, choć w październiku ma się rozpocząć proces Grzegorza Brauna).

Podczas gdy brauniarska retoryka wciąż może być (niesłusznie) postrzegana jako margines, w Stanach Zjednoczonych w sposób autorytarny władzę sprawuje przywódca nie tylko grożący Wenezueli, że „zapłaci nieobliczalną cenę”, jeśli nie weźmie do siebie z powrotem swoich przestępców-migrantów, „zatruwających” Stany Zjednoczone narkotykami. Trump nazywa ich publicznie „ludźmi z zakładów psychiatrycznych”, „obłąkanymi” oraz „potworami”. Nie miał również etycznych oporów przed nawoływaniem do przemocy politycznej, co robił już w kampanii wyborczej 2016, mówiąc na przykład o Hillary Clinton: „Skoro może sobie wybierać sędziów, to nie da się z tym nic zrobić. Chociaż… druga poprawka… Może coś się da. Nie wiem”. Druga poprawka do amerykańskiej konstytucji to oczywiście ta o prawie do posiadania broni, którego tak zaciekle bronił Charlie Kirk.

Jak daleko można te granice przesunąć, pokazuje Izrael. Retoryka, której nie umiem nazwać inaczej niż nazistowska (co zresztą też nie ma już takiej siły rażenia, jak powinno) jest tam od dawna tak powszechna, że minister edukacji Jo’aw Kisz nazywa Palestyńczyków „zwierzętami, które trzeba eksterminować”, a wicemarszałkowi Knesetu zdarzyło się nawoływać do spalenia Gazy i niepozostawienia tam żadnego żywego dziecka. Piosenki o zagładzie Palestyńczyków, ludobójstwie i czystce etnicznej już dawno przesączyły się do popkultury, są już śpiewane przez dzieci przy społecznej aprobacie. Choćby z tego powodu obawiam się, że uznawanie palestyńskiej państwowości w 2025 roku, to za mało i za późno.

Język tak obrzydliwy i dehumanizujący, że postrzegamy go jako wykluczający z debaty publicznej, jest czymś, co w większej skali dopiero do nas zawita. Nie tylko dlatego, że jest kolejną polityczną modą zza oceanu, a te przyjmują się u nas tak dobrze, że Sejm uczcił śmierć Kirka minutą ciszy, choć swego czasu nikt nie wpadł na uhonorowanie w ten sposób Damiana Sobola. Język ten zadomowi się u nas również dlatego, że polski i europejski establishment daje na to ciche przyzwolenie.

Śmierć polskiego wolontariusza w Gazie: punkt zwrotny?

Kiedy europejscy przywódcy organizują najpierw szczyt NATO, a potem konferencję dotyczącą przyszłości Ukrainy w taki sposób, aby Donald Trump poczuł się odpowiednio ważny, dopieszczony i wielki, wyrządzają nam wszystkim krzywdę znacznie większą niż tylko uzależnianie naszego bezpieczeństwa od humoru jednego, niepokojąco sprzyjającego Rosji obłąkańca. Dają w ten sposób świadectwo, że kto mówi jak Grzegorz Braun i robi to, co Grzegorz Braun, ten wygrywa. Że możesz wygadywać i robić najpodlejsze rzeczy, a Europa będzie cię słuchać i traktować poważnie, o ile będziesz odpowiednio silny. To konsekwencja, która może zostać z nami dłużej i mieć znaczenie większe niż kadencja obecnego prezydenta USA, ilekolwiek ona realnie potrwa.

Już teraz jest to jedna z głównych przyczyn erozji zaufania do światowego porządku. Tego porządku opartego na czymś, co nazywa się „wartościami progresywnymi”, choć w gruncie rzeczy chodzi o zwykłe „niebycie złamasem i bandytą”. Na oczach nas wszystkich ten sam establishment, który jeszcze niedawno przekonywał nas, że wszyscy jesteśmy równi i mamy równe prawa, składa pokłony przed kimś, kto po prostu miał odwagę powiedzieć, że rasizm, homofobia, mizoginia są okej. Dla prawicowych ekstremizmów to o wiele więcej niż przyzwolenie.

Społeczeństwa łakną buntu i opowieści o walącym się fałszywym porządku, na którego miejscu powstaje nowy – oparty na Prawdzie. Największą tragedią współczesności jest fakt, że to wszystko potrafili dostarczyć na masową skalę wyłącznie konserwatyści.

Trump jest niepoczytalnym idiotą, a jednak on sam lub jego otoczenie zdaje się rozumieć wagę słowa i znaczenia symbolicznego. Kiedy zmienił nazwę Departamentu Obrony na Departament Wojny, nie musiał czekać na formalnie wymaganą zgodę Senatu. Formalności przestają mieć znaczenie, kiedy po prostu zaczynamy coś inaczej nazywać. Rządowy adres defense.gov przekierowuje teraz na war.gov – i nie wymagało to niczyjej zgody ani żadnych formalnych zapisów. Autorytarni władcy nie mają oporów przed sprawianiem, że to prawo i formalności muszą nadganiać za kształtowaną przez nich rzeczywistością.

Przesuwanie granic języka będzie miało długofalowe konsekwencje dla zachodnich społeczeństw, a to, że w ogóle się dzieje, pokazuje ważną rzecz. Świat wartości, w które wierzyliśmy, nie przestał istnieć. On nigdy nie istniał, a my wierzyliśmy w hasła reklamowe, bo bardzo chcieliśmy, żeby były prawdą. Banalne? Może, ale wielu wciąż się czaruje, a im szybciej wyzbędziemy się złudzeń, tym szybciej będziemy w stanie poszukać sposobu na stawianie oporu. Oburzenie, zwłaszcza w wykonaniu politycznych liderów, dawno przestało wystarczać.

Woliński: USA już nie istnieje

czytaj także

Za zmianami symbolicznymi pójdą realne skutki tu i teraz. Kiedy Donald Trump ogłasza, że od teraz Antifa będzie uznawana za organizację terrorystyczną, łatwo się z niego śmiać, że przecież żadna taka organizacja formalnie nie istnieje. Jednak to, że Trump próbuje w ten sposób zdelegalizować antyfaszyzm, może mieć realne konsekwencje dla potencjalnie bardzo wielu ludzi. W Może oznaczać uznanie za terrorystę każdego, kto jest przeciwny trumpizmowi, rasizmowi, faszyzmowi, prawicowemu radykalizmowi, supremacji białych albo dewastowaniu środowiska – albo po prostu jest lewicowcem lub ateistą.

Wszystkim tym zmianom towarzyszy likwidacja instytucji przeciwdziałających rosyjskim wpływom. Instytucji międzynarodowych, ale amerykańskich – tak bowiem z jakiegoś powodu Zachód umeblował świat pod II wojnie światowej. Kiedy słyszycie, że USA ucina finansowanie międzynarodowym projektom, to warto pamiętać, że to nie jest problem wielkomiejskich lewaków. Przede wszystkim znikają struktury ważne dla naszego bezpieczeństwa, których istnienie do niedawna jeszcze leżało w interesie także Amerykanów.

W kwietniu zamknięto Global Engagement Center, jednostkę odpowiedzialną za monitorowanie i zapobieganie kampaniom dezinformacyjnym, głównie tym mającym swoje źródła w Rosji, Chinach oraz Iraku. Argumentem republikanów było tutaj rzekome ograniczanie Amerykanom wolności słowa. Instytucja została zamknięta, bo zwracała uwagę na głoszenie skrajnie prawicowych poglądów, a te – dziwnym trafem – okazują się zwykle pokrywać z kremlowską dezinformacją.

Na przełomie sierpnia i września Departament Stanu przestał zaś finansować m.in. jednostkę o nazwie Office to Counter Violent Extremism, która w ramach Biura ds. antyterroryzmu zajmowała się badaniem i prewencją prawicowych ekstremizmów, mowy nienawiści, polaryzacji i dezinformacji. Działania grupy miały zasięg międzynarodowy; współtworzyła ona sieć Strong Cities Network, a w Polsce badała między innymi sprawy związane z Falangą czy Mateuszem Piskorskim. Z jej inicjatywy i za amerykańskie pieniądze wydano publikację Russia and the Far-Right. Insights from Ten European Countries.

Puszczanie oka do prawicy trwa, a wraz z nim – wysyłanie lewaków do więzień

Kiedy zatem przywódcy kolejnych krajów po dziesięcioleciach okupacji Palestyny gratulują sobie uznania jej państwowości, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że otrzepują właśnie dłonie po kolejnym udanym – we własnym mniemaniu – ocaleniu świata, podczas gdy realnie nie zrobili zupełnie nic.

Uznanie Palestyny to rzecz jednoznacznie pozytywna, nie ma tu o czym dyskutować. Tylko że nie jest powodem do samouwielbienia. Niech to będzie drobny krok w słusznym kierunku, który powinno wyznaczać uniezależnienie się od USA, odcięcie się od Izraela do czasu, aż podporządkowuje się prawu międzynarodowemu, i postawienie na głębszą integrację oraz samodzielność Europy. Trzymając się kurczowo wizji świata, w której Izrael to kwitnąca demokracja na Bliskim Wschodzie, a Stany zjednoczone to nasz niezawodny obrońca, żyjemy bowiem złudzeniami i skazujemy się na to, że historia znowu powtórzy się jako farsa.

**
Wojtek Żubr Boliński – twórca opiniotwórczego programu o charakterze egalitarnym Gilotyna.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij