Krajowy Komitet Partii Demokratycznej to najwyższa władza w partii i jedna z głównych sprężyn zegara, który nowa lewica chce zdemontować.
Ostatnich parę lat wskazuje, że demokratyczny elektorat w Ameryce jest gotowy na progresywną lewicę. Demokratyczni kandydaci na prezydenta 2020 rozumieją ten apetyt. Po szlaku przetartym w 2016 roku przez pioniera ruchu, Berniego Sandersa, jedzie – między innymi – autobus wyborczy senatorki z Massachusetts Elizabeth Warren. Na jego tyle widnieje napis: „Zatrąb, jeśli jesteś gotowy na wielkie zmiany strukturalne”.
Tylko czy wielkie zmiany strukturalne są możliwe?
Wielkie zmiany strukturalne to to, czego tygrysy z DNC (Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej) boją się najbardziej. Ostatnio komitet znalazł się pod ostrzałem aktywistów klimatycznych z ruchu Sunrise i mniej rozpoznawalnych kandydatów na prezydenta 2020 (np. gubernatora stanu Waszyngton Jaya Inslee), ponieważ nie pozwolił na przeprowadzenie osobnej debaty o kryzysie klimatycznym, której domagali się młodzi aktywiści. DNC zdecydował, że dla takiej dyskusji nie będzie miejsca ani w ramach oficjalnych debat prawyborczych, ani w ogóle. Debata o klimacie nie odbędzie się zatem nawet w formacie nieoficjalnym, obok eventów przewidzianych przez DNC, mimo że spora część kandydujących wyraziła na nią ochotę. Inslee, którego kampania koncentrowała się na kwestiach klimatycznych, wycofał się z prezydenckiego wyścigu.
czytaj także
Co więcej, do następnej debaty w Houston w Teksasie 12 września zakwalifikowała się tylko połowa z grona ponad 20 prawyborczych kandydatek i kandydatów.
Poprzednie debaty wymagały od kandydatów wykazania 1% poparcia w przynajmniej czterech ważniejszych sondażach oraz 65 tysięcy indywidualnych darczyńców, którzy wpłacili datki na ich kampanie. Wrześniowa debata podwoiła oba te progi. To nie spodobało się kandydatce z Hawajów Tulsi Gabbard, która twierdzi, że reguły kreują przywileje dla miliarderów (patrz: Tom Steyer) i eliminują „skromnych” urzędników państwowych.
Nie ulega wątpliwości, że bonzom z DNC bliżej do takiego Joego Bidena, który nadal dobrze się trzyma w sondażach jako wiceprezydent Obamy, ale kulturowo i politycznie brzmi jak hit z lat 90.
czytaj także
Warto przypomnieć, że w 2016 roku DNC też był pod ostrzałem i też chodziło wtedy o debaty. Sztab wyborczy Berniego Sandersa sugerował, nie bezpodstawnie, że wiele decyzji komitetów – jedna z nich notabene dotycząca blokowania dodatkowych debat – dało przewagę jego konkurentce, Hillary Clinton, i w rezultacie przyczyniło się do porażki demokratów i wygranej Trumpa. Kontrola obu partii nad procesem prawyborczym nie jest jednak niczym nowym. Instytucja superdelegatów, która potencjalnie zaszkodziła Berniemu cztery lata temu, powstała w 1972 roku.
Najważniejsze pytanie brzmi zatem: kogo popiera dzisiaj DNC i kto aktualnie dowodzi komitetem?
Partia Demokratyczna w USA, podobnie jak Partia Republikańska, to maszyna do zbierania pieniędzy. Tu nie ma miejsca na ideologię, tu liczy się, ile i jak szybko jesteś w stanie wyżebrać przez telefon albo na przyjęciu dla darczyńców. Oraz jak zmienić te miliony w polityczne zwycięstwa demokratów na każdym szczeblu – od federalnego, przez stanowy, po miasta i powiaty.
Obama nie umiał zbierać pieniędzy i tego przywódczyni demokratów Nancy Pelosi nie wybaczy mu nigdy. Joe Biden też tego nie umie i może to pozwoli DNC zrozumieć, że Elizabeth Warren, Bernie Sanders, Pete Buttigieg i Kamala Harris to, było nie było, dzisiejszy demokratyczny mainstream.
Na czele komitetu stoi Tom Perez, wychowanek demokratycznego establishmentu, człowiek nieżyjącego senatora Teda Kennedy’ego, potem gubernatora Martina O’Malleya z Maryland, a jeszcze później szef departamentu pracy w administracji Obamy.
Dalej mamy spikerkę Izby Reprezentantów Pelosi i lidera demokratycznej mniejszości Chucka Schumera, który jest współodpowiedzialny, obok Clintonów, za deregulację biznesu i giełdy. Skarbnikiem demokratów jest bankier inwestycyjny William Derrough. W sztabie przywódczym partii trudno się więc doszukać przedstawicieli mniejszości etnicznych, zróżnicowanych biografii i orientacji seksualnych – słynna polityka tożsamościowa nie dotarła jeszcze na szczyty partyjnej władzy.
Partia Demokratyczna w USA, podobnie jak Partia Republikańska, to maszyna do zbierania pieniędzy. Tu nie ma miejsca na ideologię.
Zabraknąć może również rozpoznania, że w starciu z młodym pokoleniem aktywistów, które nie zamierza się pogodzić z potężnymi nierównościami ekonomicznymi, demokratyczne elity mają mnóstwo do stracenia. Jedyna nadzieja to zaangażowanie ich i ich majątków w zieloną ekonomię, która i tak już sobie pączkuje, nawet jeśli wielkie firmy takie jak Exxon czy Shell nadal grają na dwa fronty („zielony” research z jednej strony, antyśrodowiskowy lobbing w Waszyngtonie z drugiej).
W każdym razie już za parę tygodni będziemy mogli się skupić na dziesiątce kandydatów i szczegółach ich kampanii. W międzyczasie Sanders wypuścił jak na razie najbardziej kompletny plan, jak agresywnie zaatakować w ciągu piętnastu lat zmianę klimatu. Zamierza przeznaczyć na to 16 bilionów dolarów i wie, kto powinien zapłacić ten rachunek.
We wrześniowej debacie zobaczymy więc Sandersa, Warren, burmistrza Pete’a z Indiany, Joego Bidena, senatorkę Kamalę Harris, senatora Cory’ego Bookera, progresywną gwiazdę Teksasu Beto O’Rourke, senator Amy Klobuchar, Andrew Yanga (1000 dolarów dla wszystkich i podatek od Amazona) i Juliana Castro (załapał się cudem dzięki temu, że ostro krytykuje antyimigracyjną politykę Trumpa).
czytaj także
Najbliższy sercu DNC jest niewątpliwie Joe Biden, którego wszyscy członkowie komitetu znają bardzo dobrze i od wielu lat. Lecz jeśli partia wyciągnie lekcję z 2016 roku, zrobi miejsce dla Warren i Sandersa, sądzę, że w takiej właśnie kolejności.