Twój koszyk jest obecnie pusty!
Początkujący dyktator szuka wroga we własnym kraju
Trump twierdzi, że Ameryce zagraża „wróg wewnętrzny”, demokraci są zdrajcami, a „Antifa” wznieca rebelię. I działa tak, jak gdyby to wszystko było prawdą.

W sobotę 18 października miliony Amerykanów protestowały przeciw nadużyciom administracji Trumpa. Wiece pod hasłem „No Kings” odwoływały się do samych początków państwa, które w końcu XVIII wieku wymówiło poddaństwo tyranii reprezentowanej przez brytyjskiego króla Jerzego III i ogłosiło się republiką. Protesty, mimo imponującej w ten weekend skali, nie są czymś nowym w Ameryce Trumpa; nowa jest natomiast reakcja władzy, która decyduje się atakować protestujących, malując sam (gwarantowany przez Konstytucję) protest jako insurekcję.
Dworacy Trumpa twierdzą, że manifestacje powinny nazywać się wiecami „nienawidzących Ameryki” (hate America rally). Protestujący to Antifa, poplecznicy Hamasu i marksiści – powiedział spiker Izby Reprezentantów republikanów Mike Johnson, mimo że manifestacje obejmują szerokie masy społeczeństwa, włączając w to weteranów, emerytki i przedstawicieli świata kultury i sztuki. („Nie mogę rozmawiać, bo biegnę na No Kings” – tłumaczył się dyrektor jednego z chicagowskich teatrów, z którym próbowałam zrobić wywiad o najnowszym spektaklu). W ostatnich tygodniach niemal każdy, kto nie zgadza się z polityką Trumpa, przedstawiany jest jako wróg państwa.
Donald Trump twierdzi, że „wróg wewnętrzny” zagraża Ameryce bardziej niż Chiny i Rosja. Ta fraza – the enemy from within – pojawia się nie po raz pierwszy. Trump używał jej podczas kampanii prezydenckiej w 2020 roku, określając mianem „wroga wewnętrznego” swoją prezydencką konkurentkę Kamalę Harris, czy np. wpływową posłankę Partii Demokratycznej, Nancy Pelosi. Jak szybko podchwycili krytycy Trumpa, retorykę „wroga wewnętrznego” stosowano w hitlerowskich Niemczech, a w samych Stanach Zjednoczonych używał jej senator Joseph McCarthy podczas polowania na komunistów w Departamencie Stanu w latach 50 ubiegłego wieku.
To samo określenie powróciło podczas bezprecedensowego spotkania Trumpa z grupą 800 najwyższych rangą dowódców wojskowych USA pod koniec września, na którym prezydent tłumaczył, dlaczego wysyła Gwardię Narodową do rządzonych przez demokratów miast takich jak Los Angeles, Waszyngton czy Chicago. W tych wielkich miastach, zdaniem prezydenta, rządzi „Antifa”. Amerykańskie wojsko, teoretycznie w tym momencie nie zaangażowane za granicą, ma bezprecedensową szansę – dowodził i zachęcał amerykański prezydent – na „trening wojskowy” w kraju, walcząc z komunistyczną, gejowską i imigrancką insurekcją, którą partia demokratyczna wyhodowała na swym łonie lata temu.
8 października odbyło się w Białym Domu spotkanie prezydenta z prokurator generalną Pam Bondi i innymi członkami rządu, żeby przedyskutować „problem Antify”. Prawica stara się przedstawić ją jako zorganizowany ruch, do którego mają należeć nie tylko pojedynczy lewicowi radykałowie (jak np. 22- letni Tyler Robinson, który 10 września zastrzelił prawicowego celebrytę Charliego Kirka), ale też organizacje (np. Open Society George’a Sorosa) i partie (Demokratyczni Socjaliści Ameryki). Żeby szybko zilustrować, jak bardzo jest to kuriozalne: sekretarz bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych Kristi Noem oświadczyła na tym spotkaniu, że udało się aresztować „dziewczynę założyciela Antify”, co brzmi naprawdę idiotycznie w kontekście długiej historii tego luźno zorganizowanego międzynarodowego ruchu.
Po raz ostatni amerykańskie wojsko okupowało własny kraj po wojnie secesyjnej (1861–1865), której konsekwencją było zniesienie niewolnictwa. Żołnierze tzw. Unii, pod rozkazami republikańskiego prezydenta Abrahama Lincolna zostali w do niedawna niewolniczych stanach amerykańskiego południa aż do 1978 roku, kiedy w końcu weszła w życie ustawa znana jako Posse Comitatus Act, która zabrania rządowi używania wojska przeciw amerykańskim obywatelom bez decyzji Kongresu. Wyjątkiem od tej zasady jest ustawa insurekcyjna, która pozwala prezydentowi właściwie na wszystko; Trump od czasu do czasu odgraża się, że jej użyje, ale póki co do tego nie doszło.
1 września sędzia okręgowy w Bostonie William Young opublikował liczące 161 stron orzeczenie, w którym oskarżył Trumpa i jego administrację o łamanie pierwszej poprawki do Konstytucji, gwarantującej wolność słowa. W orzeczeniu pojawia się pojęcie „jednolitej” prezydentury – unified presidency, jednolitej władzy prezydenckiej. Oznacza ono „maksymalistyczne” rozumienie kompetencji prezydenta, zakładające, że prezydent posiada niemal absolutną kontrolę nad władzą wykonawczą i zasadniczo powinien być wolny od ingerencji dwóch pozostałych gałęzi władzy. W tym ujęciu prezydent zarządza absolutnie wszystkim, tak jak miało to miejsce podczas Wielkiego Kryzysu (1929–33) czy podczas II wojny światowej.
Trump zachowuje się, jakby miał do czynienia z taką właśnie sytuacją w 2025 roku, stąd potrzebna mu retoryka o inwazji na południowej granicy, zdrajcach narodu (demokratach) i rebelii w wielkich miastach. Young pisał w kontekście nagonek na protestujących zagranicznych studentów i akademików, które łamie ich prawo do wolności słowa, obowiązujące niezależnie od ich statusu (od nieudokumentowanych imigrantów do posiadaczy zielonej karty), bo konstytucja jest związana z terytorium. Na amerykańskiej ziemi prawo do wolności słowa obejmuje wszystkich.
Opozycja podkreśla, że Trump łamie Konstytucję i przekracza swoje kompetencje również w ten sposób, że wybiera i wskazuje Departamentowi Sprawiedliwości ludzi, którym należy się dobrać do skóry. Wiedzieliśmy to w przypadku ataku na Jamesa Comeya, niegdyś dyrektora FBI, którego prezydent nienawidzi od czasu, gdy ten postawił mu się podczas pierwszej kadencji. W końcu września Comey został oskarżony o okłamywanie Kongresu i obstrukcję jego procedur, czemu Comey zaprzeczył. Proces sądowy zaczynie się w styczniu przyszłego roku. Jest to oczywiście zemsta za całą listę oskarżeń i pozwów ze strony Departamentu Sprawiedliwości pod rządami Joe Bidena (2020–2024), które spadły na głowę Trumpa po zakończeniu pierwszej kadencji prezydenckiej.
Kto ochroni demokratów przed gniewem prezydenta, któremu wydaje się, że sam jest prokuratorem generalnym? Trump podporządkował sobie całość władzy wykonawczej i zdominował republikański – bądź co bądź – Kongres, pozostaje więc tylko władza sądownicza.
Od początku drugiej kadencji Trumpa (czyli od stycznia 2025 roku) obserwujemy, jak pomniejsze sądy – okręgowe i federalne – blokują przeróżne naruszenia administracji Trumpa, od ekstradycji imigrantów do państw trzecich, po ataki na studentów i pracowników federalnych. Taka reakcja władzy sądowniczej daje Amerykanom nadzieję, mimo że orzeczenia sądów pozostają głównie na papierze, a Trump albo dalej łamie prawo, albo wydaje kolejne rozporządzenie (executive order), które sprawia, że sądy muszą rozpatrzeć daną kwestię po raz kolejny.
To, że konserwatywny Sąd Najwyższy milczy, zdumiewa Amerykanów, ale też uspokaja tych, którzy owo milczenie mogą odczytać w ten sposób, że przynajmniej Sąd Najwyższy nie popiera działań Trumpa otwarcie.
Niestety, to tylko iluzja. Sąd Najwyższy swoje już zrobił, gdy w lipcu 2024 roku orzekł, że byli prezydenci mają immunitet chroniący ich przed postępowaniem karnym za oficjalne decyzje podjęte w trakcie sprawowania urzędu. Orzeczenie to nie przyznało absolutnego immunitetu wszystkim działaniom prezydenta, ale wprowadziło wielopoziomowy system oceny potencjalnych zarzutów karnych.
W praktyce oznacza to, że Sąd Najwyższy opowiedział się po stronie „maksymalistycznej” prezydentury, której woli nikt nie ma prawa ograniczać. Tym samym potwierdził stary komentarz Trumpa, że mógłby „zastrzelić kogoś na Piątej Alei” i nie ponieść konsekwencji. Wolno więc prezydentowi kwestionować Konstytucję, mówiąc na przykład, że prawo „obywatelstwa z urodzenia” (birthright citizenship) nie istnieje, nie przestrzegać statutów, blokować fundusze przyznane przez Kongres i likwidować założone ustawami Kongresu instytucje państwa.
Prezydentura Trumpa pokazuje również, że zasady – nawet zasady rządzenia państwem – obowiązują tylko tak długo, jak długo większość zgadza się, że obowiązują. Każdą konstytucję, nawet amerykańską, można przepisać lub inaczej zinterpretować, a twarde prawo może się okazać zaskakująco elastyczne. Demokraci często twierdzą, że Trump niszczy demokrację, jednak – tak jak w Niemczech w latach 30. – władza Trumpa i Kongresu pochodzi z demokratycznego wyboru, a sądy (również Sąd Najwyższy) orzekają bez przymusu, w zgodzie ze swoimi przekonaniami.
To nie Trump rozkłada na części pierwsze dotychczasową Amerykę; rozkładają ją sami Amerykanie, z których 40 procent nadal popiera prezydenta. To wystarczy, wziąwszy pod uwagę, że lwia część szeroko pojętego demokratycznego elektoratu za bardzo się brzydzi partią demokratyczną, żeby na nią głosować, albo chociaż pójść na organizowany przez nią protest.
Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.