Joe Biden planuje wydać olbrzymie pieniądze na inwestycje w podupadłą amerykańską infrastrukturę i nowe miejsca pracy. Nawet wyborcy Trumpa zgodzą się, że Ameryka wymaga renowacji. I to oni mogą dużo zyskać na socjaldemokratycznych reformach.
„Bernie na pewno się cieszy” – senator Mitt Romney, jeden z najbardziej umiarkowanych głosów kongresowej prawicy, cierpko podsumował pierwsze sto dni prezydentury Joe Bidena i 6 bilionów dolarów, które prezydent demokrata proponuje wydać na inwestycje w podupadłe imperium.
Reszta prawicy uważa, że Biden albo oszalał, albo w postępującej demencji zapomniał, że mieszka w Ameryce, a nie w sowieckiej Rosji. Przerażają ich ambicje Bidena, który nagle gada jak Roosevelt na sterydach. Centrowy Joe praktycznie przejął program Berniego Sandersa i zmienia amerykańską republikę w europejską socjaldemokrację.
Zaczęło się od ulgi pandemicznej, American Rescue Plan, wartości 1,9 biliona dolarów. Na początku roku miliony Amerykanów otrzymały bezpośredni zastrzyk gotówki (zwykle 1400 dolarów na osobę), a osobne fundusze przeznaczono dla bezrobotnych, samorządów lokalnych i dystryktów szkolnych.
czytaj także
Szybko okazało się, że to dopiero początek. Z przemowy prezydenta, który 28 kwietnia po raz pierwszy przemawiał do obu izb amerykańskiego Kongresu i którego obecnie nawet demokraci nazywają Śpiącym Joe, jasno wynika, że era wielkiego rządu i wielkich wydatków IS BACK. Sennie, bo sennie – ta administracja domaga się radykalnego przedefiniowania relacji między Amerykanami a ich rządem. Joe może i wygląda, jakby spał, za to jest pierwszym amerykańskim prezydentem, który odważył się powiedzieć Amerykanom, że teoria skapywania nie działa.
W to, że amerykański prezydent może zastrzelić kogoś na Piątej Alei i odejść wolno, nigdy nie wątpiłam. Ale nie sądziłam, że dożyję dnia, kiedy urzędujący prezydent USA zakwestionuje cud wolnego rynku, a któryś z kongresmenów w ramach patriotycznego obowiązku po prostu go w odwecie nie zastrzeli.
Tymczasem, według doniesień „Politico”, w czasie, gdy Biden sennie i starczo wygłaszał te obrażające boga kapitalizmu herezje, Ted Cruz – święty miecz Teksasu, który jeszcze w styczniu mówił o ukradzionych wyborach i wygranej Trumpa – chrapał sobie spokojnie, jakby krajem rządził John Wayne.
Czy na tym polega tajna broń Bidena? Uśpić ich i skręcić w lewo? Zanudzić ich postępem?
W jaki sposób jednak zachęcić zdemoralizowany, strumpiony prekariat, który od lat 80. powtarza za Ronaldem Reaganem, że rząd to rak, którego wszelkie ślady na ciele społeczeństwa należy wycinać? Naturalnie tradycyjnym swojskim szowinizmem i nacjonalizmem o smaku europejskim. W razie gdyby to kogokolwiek interesowało, według oficjalnej strony Białego Domu celem tych wszystkich inwestycji jest rywalizacja z Chinami. W sensie, żeby America była first. Forever.
Na początku kwietnia Biden wybrał się do robotniczego Pittsburgha, gdzie przedstawił pierwszą część wielkiego planu inwestowania w infrastrukturę. American Jobs Plan to 2,65-bilionowa inwestycja w drogi, mosty, lotniska, lecz również w szwankującą w USA sieć energetyczną oraz w walkę ze zmianą klimatu. A walka ze zmianą klimatu to budowa nowej, zielonej gospodarki i miliony miejsc pracy. Ameryka zainwestuje w szerokopasmowe łącza, których wciąż brak na amerykańskich wsiach, i wymieni wszystkie pozostałe ołowiane wodociągi.
Przestańmy używać języka skrajnej prawicy. Czasy Reagana dawno minęły
czytaj także
Już w tej części planu przez infrastrukturę rozumie się również infrastrukturę ludzką, np. opiekę nad dziećmi i osobami starszymi, której w starzejącej się i rozmnażającej Ameryce pilnie brakuje. Ale dopiero część druga – 1,8-bilionowy American Family Plan, przedstawiony Kongresowi w zeszłą środę – pokazuje rozmach tych zmian, łącznie z tak nieamerykańskimi wynalazkami jak kredyty na dziecko lub płatne zwolnienia chorobowe, bezpłatne przedszkola i lokalne uczelnie przyznające licencjaty.
Bo, jak wspomniałam, Biden nie udaje, że nie będzie zmian. Będą wielkie zmiany, największe od drugiej wojny światowej, które przede wszystkim mają stworzyć nowe miejsca pracy… i jeszcze więcej miejsc pracy. I jeszcze. A wiele z tych miejsc pracy to stanowiska dla robotników – białych mężczyzn, którzy stracili źródło utrzymania po 2008 roku, gdy zamykano kopalnie, a fabryki samochodów przeniosły się do Meksyku. I dla tych, którzy będą musieli zająć się starzejącym i niezwykle licznym w Ameryce powojennym pokoleniem baby-boomers.
Nowe miejsca pracy to oczywiście coś, z czym trudno dyskutować. A infrastruktura to zawsze ponadpartyjna szansa, której nie wykorzystał Obama, a którą zaprzepaścił Trump. Ameryka wymaga gruntownej renowacji — z tym zgodzą się nawet wyborcy Trumpa. Biden nie bał się powiedzieć, że Stany są trzynaste na świecie pod względem infrastruktury – i że ta najbardziej oczywista infrastruktura jest od lat niedofinansowana. Oraz że rząd odegrał w historii Ameryki ogromną rolę – w wyprawie na Księżyc, w wynalezieniu internetu i podczas drugiej wojny światowej.
czytaj także
Skąd na to pieniądze? Częściowo znikąd, bo skoro Europa i Chiny pożyczają, to USA też mogą, a skoro republikanie nie martwili się o dług publiczny za Reagana i za Trumpa, to i teraz nie powinni. Inwestycje byłyby rozłożone na dekadę i częściowo sfinansowane przez cofnięcie wprowadzonej przez Trumpa ulgi podatkowej dla korporacji. W przemowie Joe zaklinał się również, że pozamyka luki w prawie podatkowym i skończy się unikanie opodatkowania i wywożenie pieniędzy do rajów podatkowych. Wyższe podatki mają również płacić najbogatsi Amerykanie, ci, którzy zarabiają więcej niż 400 tysięcy dolarów rocznie, a podatki od kapitału przestaną być tak korzystne.
Naturalnie trzeba jeszcze to wszystko przepchnąć przez Kongres, w którym demokraci mają większość cieniutką jak wafelek. Czy to znaczy, że śpioch nie ma mandatu od Amerykanów na tak radykalne zmiany? Tak właśnie argumentują republikanie, których bezpośrednio po przemowie Bidena reprezentował jedyny czarnoskóry republikanin w Senacie, Tim Scott z Południowej Karoliny, nieprzypadkowo wybrany na twarz generalnie bardzo białej partii.
Natomiast logistycznie da się to przeprowadzić w tym sensie, że tą malutką większością demokraci są w stanie przegłosować teoretycznie każdą kwestię budżetową. Gdyby nie chodziło o budżet, ale o imigrację lub kontrolę dostępu do broni, demokraci potrzebowaliby dziesięciu republikańskich głosów w Senacie. Tych w życiu nie dostaną.
czytaj także
Co z tego wyniknie? W odróżnieniu od Trumpa, Obamy, obu Bushów i Clintona śpiący Joe zna Kongres jak własną kieszeń. Z jego przemowy jasno wynikało, że nie bardzo liczy na republikańskie głosy. Ale że buduje grunt pod przyszłą dyskusję z republikańskimi wyborcami, którzy mogą zapytać swoich kongresmenów, dlaczego głosowali przeciwko nowym miejscom pracy.