9 grudnia 2019 r. Komisja Europejska zaprezentowała założenia European Green Deal. „To jest taki moment dla Europy jak lądowanie człowieka na Księżycu” – mówiła Ursula von der Leyen, przewodnicząca KE. Czy za tą retoryką – szczególnie w obliczu katastrofalnych pożarów w lasach Amazonii i w Australii – stoi propozycja realnych zmian?
Europejski plan jest ambitny: Europa ma w ciągu trzech dekad stać się neutralna klimatycznie przy jednoczesnym stymulowaniu wzrostu gospodarczego i poprawy jakości życia. To dość odległy horyzont czasowy, ale ciężko sobie wyobrazić, by osiągnięcie tak ambitnego celu było możliwe szybciej.
czytaj także
Na tle Zielonego Nowego Ładu zaproponowanego w lutym ubiegłego roku w USA, który przewidywał całkowitą dekarbonizację gospodarki w ciągu 10 lat, europejska propozycja wydaje się rozsądna i możliwa do zrealizowania. Jednocześnie termin 2050 jest na tyle odległy, że za ewentualne niepowodzenie nikt nie będzie musiał ponosić odpowiedzialności ani dziś, ani za pięć czy dziesięć lat. A to jest niewątpliwie wygodne dla pomysłodawców i pomysłodawczyń.
Głównym celem jest niskoemisyjna gospodarka
Plany Komisji Europejskiej obejmują praktycznie wszystkie sektory gospodarki: energetykę, transport, rolnictwo, przemysł stalowy, cementowy, teleinformatyczny, tekstylny i chemiczny. Lista zadań jest długa: to m.in. ograniczenie bezpłatnych uprawnień dla linii lotniczych, rozszerzenie systemu handlu uprawnieniami do emisji na sektor morski, większa efektywność energetyczna budynków, inwestowanie w nowatorskie technologie.
Dużym wyzwaniem jest obniżenie emisyjności sektora energii, skąd pochodzi ponad 75% emisji gazów cieplarnianych w UE. KE chce, aby państwa członkowskie rezygnowały z węgla i szły w stronę odnawialnych źródeł energii. Ma to umożliwić kwota 100 mld euro w ramach Mechanizmu Sprawiedliwej Transformacji. Na razie jednak KE nie zdradza ani szczegółów dotyczących dystrybucji tych środków, ani warunków, na jakich przyznawane będą dotacje.
Słabe punkty: ochrona przyrody i produkcja żywności
Komisja uznała kwestie strat w przyrodzie za ważne i pilne. Przeciwdziałanie wylesianiu i ochrona różnorodności biologicznej znalazły się wysoko na liście priorytetów, co można uznać za sukces. KE zapowiada ekologizację miast, efektywne wykorzystanie zasobów morskich i nową strategię leśną.
Jednak ci, którzy oczekiwali zapowiedzi pilnych i daleko idących zmian, mogą się czuć rozczarowani, ponieważ plan w tym obszarze wygląda bardziej jak lista życzeń niż zapowiedź konkretnych reform. KE obiecuje jednak, że strategia na rzecz różnorodności biologicznej ukaże się na wiosnę 2020 roku.
W tym samym czasie ma być gotowa także tzw. strategia „od pola do stołu”, czyli plan zapewnienia bezpiecznej i bogatej w wartości odżywcze żywności, której produkcja będzie wywierać jak najmniejszy wpływ na środowisko.
O ile w przypadku strategii dotyczącej bioróżnorodności można mówić o rozczarowaniu, o tyle w przypadku „od pola do stołu” byłby to eufemizm. Komisja nie zapowiedziała bowiem żadnych działań transformacyjnych dla rolnictwa, które miałyby chociaż minimalny wpływ na pogarszający się klimat i katastrofy ekologiczne. W zamian za to dostaliśmy mgliste obietnice, które wiele nie zmienią.
czytaj także
Zapowiedź strategii „od pola do stołu” nie uwzględnia w dodatku żadnych działań dotyczących ferm przemysłowych. A te zatruwają środowisko na wielką skalę i wypychają mniejsze gospodarstwa rolne poza nawias. Warunki życia zwierząt na fermach przemysłowych są okrutne: zatłoczone chlewnie i kurniki, klatki, fetor, hałas, brak dostępu do świeżego powietrza. Fatalne warunki chowu i stres związany z masowym ubojem odbijają się na jakości mięsa, które trafia na stoły mięsożernych Europejczyków i Europejek.
Ale kwestia jakości żywności w strategii „od pola do stołu” (nie wspominając o dobrostanie zwierząt, bo o ich prawach w tej sytuacji trudno w ogóle mówić) to jedna strona medalu. Drugą jest zanieczyszczenie środowiska.
Fermy przemysłowe emitują ogromną ilość gazów cieplarnianych i produkują tony odpadów. Przeciętna świnia wydala ok. 5–6 kg kału i moczu dziennie, a normą jest przetrzymywanie od kilku do kilkudziesięciu tysięcy zwierząt na jednej fermie. To oznacza, że jedna hodowla może wytwarzać większą ilość odchodów niż spore polskie miasto.
Już wkrótce nastąpi nieuchronny upadek przemysłowej produkcji zwierząt
czytaj także
Tak zwane laguny z odchodami są źródłem zanieczyszczenia gleb i wód i stanowią zagrożenie biologiczne dla ludzi zamieszkujących w sąsiedztwie. Do tego dochodzi problem uciążliwości zapachowej spowodowanej emisjami amoniaku, tlenków siarki, metanu czy podtlenku azotu. W planie Europejskiego Zielonego Ładu próżno jednak szukać rozwiązania tych kwestii.
Potrzebujemy gruntownych zmian
Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z kompleksowym i rozległym programem politycznym. W rzeczywistości jednak daleko mu do obiecywanej fundamentalnej zmiany paradygmatu. Jakie propozycje musiałyby się znaleźć w planie KE, aby faktycznie można było o niej mówić?
Plany Komisji Europejskiej obejmują praktycznie wszystkie sektory gospodarki.
Obecny system gospodarczy nagradza zanieczyszczanie i intensywną eksploatację środowiska, czego doskonałym przykładem są publiczne dotacje dla ferm przemysłowych. Jeśli Europa chce poprawy sytuacji klimatycznej oraz bezpiecznej i bogatej w wartości odżywcze żywności, w pierwszej kolejności powinna zlikwidować takie dotacje.
Zamiast w ręce największych trucicieli, dotacje z budżetu Wspólnej Polityki Rolnej powinny trafiać do małych i średnich gospodarstw rolnych. Wyeliminowałoby to dysproporcje pomiędzy hodowlami przemysłowymi a małymi gospodarstwami rolnymi. Te ostatnie nie są teraz w stanie konkurować ceną z gigantami rynku.
W pierwszej kolejności należy więc dążyć do zmniejszenia koncentracji zwierząt na fermach i ograniczenia liczby gospodarstw przemysłowych, które mogą funkcjonować na danym obszarze. Od wielu lat mówi się też – słusznie – o pilnej potrzebie wprowadzenia całkowitego zakazu chowu klatkowego.
czytaj także
Ogłoszenie Europejskiego Zielonego Ładu to także dobry moment na rozpoczęcie poważnej debaty nad wprowadzeniem podatku od mięsa. Obecne niskie ceny steków, parówek czy szynki nie dość, że wynikają z dofinansowania ich produkcji z naszych podatków, to jeszcze nie uwzględniają rzeczywistych kosztów ich wyprodukowania: wykorzystania zasobów wodnych, wycinki lasów czy zanieczyszczeń. Do tego dochodzą koszty opieki zdrowotnej, ponieważ wysokie spożycie mięsa – typowe dla krajów rozwiniętych – sprzyja rozwojowi chorób cywilizacyjnych.
Opodatkowanie branży mięsnej jest więc nieuniknione. Mogłoby to sprzyjać ograniczeniu konsumpcji mięsa i promocji roślinnych alternatyw, które mają dużo mniejszy ślad węglowy. Dodatkowe wpływy z takiego podatku mogłyby zostać przeznaczone na wsparcie hodowców zwierząt w restrukturyzacji ich gospodarstw.
Kolejnym zdecydowanym krokiem byłoby wzmocnienie unijnego systemu handlu emisjami (ETS) w taki sposób, aby stosownie wysoka cena emisji dwutlenku węgla objęła wszystkie, nie tylko wybrane, sektory gospodarki – ze szczególnym naciskiem na „rolnictwo” przemysłowe.
Taki krok wymagałby oczywiście wprowadzenia dodatkowych instrumentów – np. surowszych norm dla firm zewnętrznych chcących uzyskać dostęp do rynku UE czy dotacji dla niskoemisyjnych eksporterów, które pozwoliłyby utrzymać konkurencyjność europejskich producentów w Unii i poza nią. Więcej uwagi – a także funduszy unijnych – należałoby też poświęcić zielonym inwestycjom.
Zielona transformacja dla bogatych, katastrofa ekologiczna dla biednych
czytaj także
Kryzys klimatyczny wymaga głębokich i radykalnych zmian. Jeśli Europejski Zielony Ład faktycznie ma być dla nas momentem „lądowania na Księżycu”, UE musi się na takie zmiany zdecydować. Mamy wiedzę, technologię i środki, aby to zrobić. Obserwując zachowawczość KE, ciężko jednak oprzeć się wrażeniu, że najważniejszego składnika – woli politycznej – może zabraknąć.
**
Sylwia Spurek – doktora, radczyni prawna, legislatorka, była zastępczyni Rzecznika Praw Obywatelskich, weganka i feministka, obecnie posłanka do Parlamentu Europejskiego.