Unia Europejska

Wy robicie memy o Královcu, a nacjonaliści przejęli kryzys energetyczny

Czechów i Czeszek nie stać na ogrzewanie, a prawica przejęła ich gniew, zamieniając przy okazji protesty w prorosyjską farsę. Neoliberalny rząd spoczywa na laurach. W tej sytuacji pozostaje tylko jedno rozwiązanie: trzeba anektować Kaliningrad. Korespondencja Michala Chmeli

Zorganizowana pod koniec września powtórka z gigantycznego protestu na początku miesiąca zgromadziła już wyraźnie mniejszą liczbę uczestników, około 20 tysięcy. Szkoda, bo znamienitych postaci zjawiło się mnóstwo: piosenkarz patriotyczny (czytaj: były neonazista) Tomáš Ortel pomysłowo zdefasonował hymn Czech; zameldowało się dwóch kandydatów na wkrótce pusty stołek prezydenta (twardogłowy stalinista Josef Skála i sędziwy eksgenerał Hynek Blaško), do tego zawsze obecny czeski nacjonalista Tomio Okamura oraz prawdziwa śmietanka sceny prorosyjskiej.

Na gościnne występy ponownie wpadły też osobistości z zagranicy, skrupulatnie dobrane z kręgów teoriospiskowych i antyimigracyjnych. Takich tęgich głów niewątpliwie warto posłuchać, skoro mowa o wysokich cenach energii.

Żądania mieli proste: rząd musi odejść (przekazując władzę nieokreślonym „pronarodowym ekspertom”), trzeba koniecznie zacząć kupować rosyjski gaz, przestać posyłać broń Ukrainie, wyjść z NATO, UE, ONZ i WHO, wprowadzić dobrowolność szczepień… Aha, i do tego powstrzymać „zaplanowane rozcieńczanie narodu czeskiego”, wyrzucając z kraju wszystkich uchodźców z Ukrainy.

Protesty prawicy na placu Wacława w Pradze, 2022 rok. Fot. Petr Zewlak Vrabec, A2larm.cz

Gniew przywłaszczony

Ci bardziej spostrzegawczy z czytelników i czytelniczek zauważą, że poza jednym z postulatów (który, niestety, wiąże się z pewnymi wybuchowymi komplikacjami) kwestie podnoszone przez prawicowe protesty nie mają absolutnie nic wspólnego z kryzysem energetycznym. Z drugiej strony pokrywają się one z programami pewnych niewielkich, lecz bardzo głośnych grup społecznych, skupionych głównie wokół nacjonalistycznych partii politycznych. Mówiąc krótko, kryzys energetyczny uległ przywłaszczeniu przez nacjonalistów.

Demonstranci nie tylko przestali więc udawać, że jakkolwiek interesują ich rozwiązania gospodarcze. Swoją drogą to śmieszne, że w takich wypadkach nigdy nie słychać propozycji typu „narzućmy w cholerę podatków tym, którzy żerują na kryzysie”. Zamiast tego rozpuścili oni prawdziwy i bardzo palący problem drogich rachunków za energię w morzu całkowitych, często ksenofobicznych i niedorzecznych bzdur.

Bardzo trudno na poważnie brać kogoś, kto uważa, że wielki naród czeski (zjawisko tak istniejące, że hej) zostaje „rozcieńczony”, ponieważ przyjmuje uchodźców już nie-tak-wielkiej narodowości ukraińskiej. Brnięcie w tym kierunku odebrało wiarygodność nawet poprzedniemu protestowi, w którym głoszono również takie farmazony – ale wciąż jeszcze można było go brać za dobrą monetę. Teraz nawet najniewinniejsza obserwatorka widzi, gdzie leży prawdziwy interes antyrządowych protestów prawicy w Czechach.

W Czechach wrze. „Należy spodziewać się społecznego niezadowolenia i radykalizacji”

Woda na młyn rządu

Co gorsza, widzi to również rząd. Ten długo bronił swojej arogancko antyspołecznej polityki, starając się skompromitować demonstrantów poprzez zarzucanie im kolaboracji z Rosją. Twierdził, że problemy wysokich kosztów życia i ogrzewania to obca propaganda. Teraz rządzący dostali więc wcześniejszy prezent gwiazdkowy: okazało się, że mieli rację! W całej tej przepychance prawdziwe, ludzkie problemy rozproszyły się w pustych słowach neoliberałów z jednej i nacjonalistów z drugiej strony. Puf!

Możemy przynajmniej się pocieszać, że ten drugi protest nie do końca okazał się sukcesem. Zjawiła się na nim mniej niż połowa uczestników tego pierwszego, a większość znudziła się przemówieniami i odeszła przed zakończeniem wiecu. Gości zagranicznych spotkała dość nieprzyjemna niespodzianka, kiedy okazało się, że tłumaczka zatrudniona do przekładania ich wystąpień z języka angielskiego na czeski podeszła do treści dość swobodnie. Często przeinaczała znaczenia, bezlitośnie ignorując wszystkie nawiązania do radzieckiej okupacji Czechosłowacji – zapewne z obawy o ewentualną falę lecących w stronę sceny pomidorów.

Jednak to zgromadzenie było i tak bardziej udane niż kolejny protest, mający polegać na paleniu rachunków za prąd. Poza obowiązkową chmarą reporterów zjawiła się na nim tylko jedna, jedyna osoba. Miała przy sobie kartkę z napisem RACHUNEK ZA PRĄD.

Okazało się, że to organizator, miejscowy polityk partii komunistycznej, zaskoczony, że nikt więcej nie przyszedł. Po odczytaniu dość nieskładnego oświadczenia i kilku nieudanych próbach podpalenia kartki w jesiennym deszczyku manifestant dyskretnie się wycofał – z dymiącym kubełkiem w dłoni.

Wreszcie – zbudziła się lewica i sama postanowiła zmierzyć się z tematem kryzysu energetycznego w kraju. Odbył się protest prowadzony przez związki zawodowe i… był kompletną klapą.

Chociaż postulaty lewicowców szły zdecydowanie w dobrym kierunku – regulacja przez państwo kosztów energii, żywności i paliw, podniesienie płacy minimalnej, nacjonalizacja państwowej infrastruktury krytycznej, a do tego obyło się bez nieprzyjemnie prorosyjskiej retoryki poprzednich zgromadzeń – to jednak wpisał się w krajobraz nędzy, rozpaczy i wszechobecnych w Czechach antylewicowych nastrojów, umiejętnie podsycanych przez członków i współpracowników konserwatywnej koalicji rządu Petra Fiali.

Oskarżenia o to, że całe to wydarzenie było tylko chwytem marketingowym lidera związków zawodowych i kandydata na prezydenta Josefa Středuli, mogą mieć pewne uzasadnienie. Związki tradycyjnie nie są dużym graczem czeskiej sceny politycznej, ale udało im się ostatnio skierować na siebie trochę uwagi opinii publicznej, gdy związkowiec Středula zdecydował się kandydować na prezydenta. Związki raczej nie zdołają odbić prawicy niezadowolenia z kryzysu energetycznego i obrócić go w sukces polityczny Středuli – a prawie na pewno tak właśnie przedstawia się ich plan.

Niestety, wygląda na to, że jeśli chcesz być jakkolwiek słyszany w patologicznie prawicowym społeczeństwie czeskim, niezbędna jest pewna ilość nacjonalistycznego bełkotu, inaczej rządzący będą cię potępiać bez względu na wszystko.

Wszystkie protesty ostatnich tygodni bez wątpienia świadczą o zerowym zainteresowaniu takim rozwiązaniem kryzysu energetycznego, które zadziałałoby na korzyść osób najbardziej nim zagrożonych.

Gdzie jest czeska opozycja?

Głównym powodem takiego stanu rzeczy jest obecny brak istotnej, nieautorytarnej opozycji. Zarówno ANO byłego premiera Andreja Babiša, jak i nacjonalistyczne SPD to bezwstydnie zarobkowe inicjatywy o podejrzanych powiązaniach. Wystarczy wspomnieć wszechstronną przestępczość gospodarczą i oszustwa Babiša w przypadku ANO, fałszywy, ale bardzo ostentacyjny nacjonalizm i prorosyjskie związki Tomia Okamury czy otwarcie autorytarne skłonności obu przywódców.

Podobnie jak w przypadku antyrządowych protestów, rząd Fiali może spać spokojnie, pokazywać na opozycję palcem i po prostu się śmiać: nimi chcecie nas zastąpić? Serio? Aż tak nienawidzicie wolności i demokracji? (Już nieważne, że my sami zadajemy się z Orbánem, a od niedawna też z włoską skrajną prawicą).

Nie ma nikogo na demokratycznej opozycji, kto mógłby wystarczająco głośno sprzeciwić się dziś Fiali. Czeskie partie lewicowe w ostatnich latach cholernie mocno się postarały, żeby się skompromitować. Komuniści stali się gerontokratycznymi, konserwatywnymi nacjonalistami, otwarcie wielbiącymi reżimy totalitarne. Socjaldemokratów nieodwracalnie skaził trwający przez dwie kadencje rządu romans z ANO Babiša, a Zieloni nigdy nie wykombinowali, gdzie na politycznym spektrum właściwie mają stać (nie to, żeby kogoś to obchodziło).

Młodsze, bardziej postępowe partie lewicowe są niewielkie, nieważne i często doktrynerskie. Można więc bezpiecznie przypuszczać, że rozwiązanie polityczne nie nadejdzie z tej strony.

Najlepszą obroną jest atak

Przyszłość maluje się w ponurych barwach i, jak pokazały niedawne wydarzenia w Europie, nie ma drugiej takiej latarni przebijającej się przez mrok bezradności, jak zbrojne zwycięstwo – nawet nieszczególnie przemyślane. A jest przecież w Europie terytorium stanowiące czeską prawowitą własność.

Mówiąc krótko, my – dumni Czesi – musimy odzyskać kraj królewiecki (dziś zwany jeszcze obwodem kaliningradzkim). To bardzo proste, wystarczy urządzić referendum w stylu rosyjskim.

Nazwy miast mamy już przygotowane.

Fot. Twitter.com

Niech tam, gdyby było trzeba, przyjmiemy nawet wsparcie międzynarodowe (Słowaków chrzanić, nic im nie powiemy).

Jesteśmy całkowicie przygotowani na możliwe rosyjskie obiekcje i skłonni je stosownie rozważyć, ale – prawdę mówiąc – może być już za późno.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michal Chmela
Michal Chmela
Tłumacz, dziennikarz
Tłumacz, dziennikarz, korespondent Krytyki Politycznej w Republice Czeskiej.
Zamknij