Zapowiadane z wielką pompą spotkanie między dyktatorem Korei Północnej Kim Dzong Unem a prezydentem USA zakończyło się niespodzianką. Szczyt w Hanoi trzeba wpisać na długą listę żywych dowodów porażki „biznesowego” podejścia do zarządzania instytucjami politycznymi.
Mimo że w czasie zimnej wojny Donald Trump skutecznie wymigał się od służby wojskowej, to nie uniknął swojej własnej klęski w Wietnamie. Zapowiadane z wielką pompą spotkanie między dyktatorem Korei Północnej, Kim Dzong Unem, a prezydentem USA zakończyło się wcześniej, niż planowano. W czwartek rano odwołano wspólny roboczy lunch, konferencję prasową przesunięto o dwie godziny i wystąpił na niej sam Trump, a zapowiadanej deklaracji w ogóle nie podpisano, bo Kim spakował bagaże i wyjechał. Co ważniejsze, nie wiadomo nawet, czy następne tego typu spotkanie ma szanse dojść do skutku.
Taki rozwój wypadków był zaskoczeniem, bo do zerwania rozmów doszło w ostatniej chwili. W CNN pokazywano pustą salę z zastawionymi stołami, w której miał się odbyć wspomniany lunch, korespondenci mówili wręcz, że pokazano im menu posiłków. Administracja amerykańska pokładała w tym szczycie spore nadzieje. Jeszcze niedawno rzeczniczka prasowa Białego Domu Sarah Huckabee Sanders mówiła, że to tym właśnie wydarzeniem – a nie publicznym przesłuchaniem byłego prezydenckiego prawnika Michaela Cohena przed Kongresem, które się odbyło w Waszyngtonie wieczór wcześniej i było niezłym widowiskiem – są zainteresowani zwykli Amerykanie. Sam Trump z kolei stwierdził, że Kim jest wspaniałym przywódcą i mówił o nim per „mój przyjaciel”.
Czy Kim jest samobójcą? Prawdy i mity o północnokoreańskim zagrożeniu
czytaj także
Tak niespodziewane zakończenie szczytu znaczy, że był on de facto porażką, a brak zobowiązania do kolejnego spotkania tylko to potwierdza. Jedynymi, którzy być może (choć i to nie jest pewne) odetchnęli z ulgą, byli amerykańscy generałowie. Po poprzednim szczycie w Singapurze wiele osób uważało bowiem, że Trump poszedł na zbyt dalekie ustępstwa wobec Korei Północnej – chodziło między innymi o rezygnację ze wspólnych manewrów i ćwiczeń wojskowych z Koreą Południową bez wcześniejszych konsultacji z sojusznikami – w zamian nie otrzymując w zasadzie nic.
Po szczycie: Odpowiedzi na pytanie „co dalej” nie zna nikt, ani Trump, ani Kim
czytaj także
Prezydent USA podczas konferencji prasowej zaznaczył kilkukrotnie, że powodem zerwania spotkania był brak porozumienia w sprawie denuklearyzacji i sankcji. Według Trumpa Kim oczekiwał zniesienia wszystkich sankcji, w zamian oferując zamknięcie tylko jednej z wielu instalacji, w których Korea Północna rozwija swój program nuklearny. USA oczekują z kolei całkowitej denuklearyzacji, jeszcze zanim sankcje zostaną zdjęte.
Brak jakichkolwiek postępów i przedwczesne zakończenie spotkania w Hanoi Trump próbował usprawiedliwiać tym, że czasami lepiej nie podpisać żadnej umowy, niż przystać na niekorzystne warunki. Nawet jednak, jeśli odejście od stołu negocjacyjnego było właściwą decyzją, to z wizerunkowego punktu widzenia szczyt był fiaskiem. Trump wielokrotnie opowiadał, jak to w ostatniej chwili powstrzymywał się przed podpisaniem umów, które jego zdaniem były niekorzystne. Robił to jednak z pozycji siły – po to, by uzyskać więcej dla siebie. W tym wypadku wygląda to raczej na gest wynikający z bezsilności – niemożności zmuszenia Kima do ustępstw, mimo że argumentów, jak się wydaje, amerykański prezydent miał wiele, począwszy od miejsca, w którym odbywały się negocjacje. Choć Wietnam wciąż jest krajem autorytarnym, to zainicjowanie w 1995 roku stosunków dyplomatycznych z USA i otwarcie gospodarcze doprowadziło do wzbogacenia się tamtejszych dygnitarzy partii komunistycznej.
Nieudany szczyt, co prawda, nie zmienił istotnie sytuacji w regionie, bo chyba nikt się nie spodziewał szybkiego porzucenia przez Kima ambicji atomowych. Porażka może się okazać jednak kosztowna dla prezydenta Korei Południowej – Mun Jae-in jest zwolennikiem politycznego zbliżenia z północą. Zdecydowanym zwycięzcą tego starcia jest za to Kim. Nie uzyskał wprawdzie zniesienia sankcji, ale po komplementach, które prawił mu przed szczytem Trump – mój przyjaciel, wspaniały przywódca itp. – przestał być banitą i wszedł na salony polityki międzynarodowej.
Klęska Trumpa w Hanoi pokazała, że nie jest Wielkim Negocjatorem, za jakiego się ma, a jego administrację toczą problemy: brakuje jej kadr i odpowiedniego doświadczenia. Braki kadrowe było zresztą widać już za czasów urzędowania Rexa Tillersona, który podlegający mu Departament Stanu traktował jak firmę, gdzie trzeba ciąć koszty. W efekcie odeszło stamtąd wielu dyplomatów i specjalistów z doświadczeniem. Szczyt w Hanoi trzeba zatem wpisać na długą listę żywych dowodów porażki „biznesowego” podejścia do zarządzania instytucjami politycznymi. Obecna ekipa nie była w stanie wykonać koniecznej dyplomatycznej pracy, by szczyt taki, jak w Hanoi, był mniejszą lub większą formalnością. W normalnych warunkach tak naświetlone medialnie wydarzenie, w tak istotnej sprawie, byłoby zwieńczeniem miesięcy negocjacji. Polityczny styl Donalda Trumpa – przekonanego o sile bezpośrednich negocjacji – bardzo utrudnia takie podejście do zadań dyplomatycznych.
Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!
czytaj także
Mimo że szczyt zakończył się nagle i dużo wcześniej, niż planowano, Trump konsekwentnie powtarzał, że nie był on porażką. Sukces był mu niewątpliwie potrzebny, z dwóch powodów. Pierwszym jest ostra krytyka i zerwanie tzw. umowy nuklearnej z Iranem. Prezydent wielokrotnie podkreślał, że wynegocjowana przez jego poprzednika Baracka Obamę denuklearyzacja tego państwa w zamian za zniesienie sankcji handlowych jest najgorszym możliwym dealem i że on sam wynegocjowałby lepszy. Nie chodzi tutaj jedynie o ego Trumpa, choć w jego przypadku taką akurat motywację trudno przecenić. Prezentuje on zupełnie inne od poprzedników podejście do uprawiania polityki międzynarodowej. Przedkłada bowiem dwustronne układy nad wielostronne umowy oraz unilateralizm nad instytucje międzynarodowe – umowy wielostronne i instytucje międzynarodowe powodują, zdaniem Trumpa, że wszyscy traktują USA niczym dojną krowę. A przy tym jest przekonany o swojej osobistej mocy perswazji podczas bezpośrednich spotkań. Sukces w rozmowach z Kimem jest mu zatem potrzebny po to, by dowieść skuteczności tego rodzaju podejścia.
Po drugie, w polityce krajowej piętrzą się problemy. Stan wyjątkowy na granicy z Meksykiem, który Trump wprowadził, by zbudować tam mur, budzi wiele kontrowersji. W sądach już znajdują się pozwy przeciwko tej decyzji, demokraci w Izbie Reprezentantów przegłosowali rezolucję unieważniającą stan wyjątkowy, a nawet w kontrolowanym przez republikanów Senacie do przegłosowania takiej rezolucji brakuje tylko jednego głosu, choć teoretycznie partia prezydenta ma dużo większą przewagę. Aby odwrócić uwagę od tych problemów, Trump potrzebował spektakularnego osiągnięcia – a wrócił z pustymi rękoma.
Dodatkowo we wspomnianym już przesłuchaniu Michael Cohen nie szczędził swemu byłemu pracodawcy słów krytyki i epitetów. Nazwał go rasistą i oszustem, po czym bez owijania w bawełnę opowiedział o oszustwach podatkowych i ubezpieczeniowych oraz o łamaniu regulacji dotyczących finansowania kampanii wyborczych. I choć tak naprawdę w jego zeznaniu nie pojawiło się nic nowego – a przynajmniej żadne nowe oskarżenia wobec Trumpa – to wszystkie te zarzuty, o których prokuratorzy z Nowego Jorku i FBI prowadzący śledztwa dotyczące Trumpa wiedzą, wybrzmiały w ustach byłego osobistego prawnika prezydenta nieco inaczej niż dotychczas.
Obecni na przesłuchaniu republikanie atakowali Cohena, ale – co istotne – nie próbowali bronić samego prezydenta Trumpa. Jeden z republikańskich kongresmenów miał powiedzieć off the record, że to dlatego, że prezydenta obronić się nie da. Sukces w Hanoi – wielki, historyczny, najlepszy na świecie, jak wszystko, co Trump robi – miał odwrócić od tego uwagę. W The art of the deal, czyli sztuce robienia interesów Trump napisał, że w interesach nie da się ciągle oszukiwać: można stworzyć atmosferę ekscytacji, tu i ówdzie wrzucić jakąś hiperbolę, ale na dłuższą metę ludzie się w końcu na tej grze poznają. W przypadku Trumpa meta tego wyścigu wydaje się coraz bliżej.