Żałośnie wyglądała siła czarnych beretów, gdy złożona z trzymających się pod rękę funkcjonariuszy barykada została rozbita przez napierające kobiety. Otoczyły OMON-owców i zaczęły krzyczeć „My zdies’ włast’!”, czyli „My tu jesteśmy władzą!”. Relacja Sławomira Sierakowskiego.
Miało być inaczej. Prezydent polecił resortom skończyć z demonstracjami. I szło nawet nieźle, ale tylko przez trzy dni (od środy do piątku), gdy po wtorkowym Dniu Niepodległości władza zaczęła interweniować za każdym razem, gdy dochodziło do zgromadzenia. Wrócił na ulice OMON i wróciły aresztowani, ale już bez bicia i tortur, za to z mandatami. Władza znowu zaczęła eliminować dziennikarzy. Odbierane są akredytacje. Dziennikarzy bez akredytacji władza deportuje. Łukaszenka chce ukryć to, co zamierza robić.
W tygodniu każda demonstracja na placu Niepodległości została rozgoniona. Najgorzej było w czwartek, gdy OMON nagle otoczył demonstrantów z czterech stron placu Niepodległości i zamknął w kotle około tysiąca osób. Poprowadzono ludzi grupami do suk. Większość po spisaniu i postraszeniu wypuszczono. Pozostali trafili do aresztu. Ma powstać wrażenie, że prezydent odzyskał place i ulice, a więc tak jak obiecał, poradził sobie z demonstrantami.
Cechą charakterystyczną protestów w Białorusi jest to, że w kryzysowych sytuacjach na ulice wychodzą kobiety. W sobotę o godz. 16.00 wyszło ich aż 10 tysięcy. Wyszedł też OMON, wyjechały „awtazaki”, czyli suki milicyjne, władza ze szczekaczek wzywała do rozejścia się i groziła poważnymi konsekwencjami. Milicja zabarykadowała place, zatrzymała ruch na jezdniach i chciała zatrzymać kobiety. Nic z tego. Kobiety dały radę zebrać się w liczbie robiącej wrażenie i przeszły reprezentacyjnym prospektem Niepodległości. Na placu Jana Kolasa nie szły już szerokimi chodnikami, ale przerwały kordon. Zajęły całą jezdnię i otoczyły wozy milicyjne. OMON nie był w stanie nic zrobić. Jeszcze żałośniej wyglądała siła czarnych beretów w innym miejscu, gdy złożona z trzymających się pod rękę funkcjonariuszy barykada została rozbita przez napierające kobiety. Otoczyły OMON-owców i zaczęły krzyczeć „My zdies’ włast’!”, czyli „My tu jesteśmy władzą!”.
OMON contra KOBIETY
Opublikowany przez Sławomira Sierakowskiego Niedziela, 30 sierpnia 2020
Kobiety wysłały sygnał obu stronom. Do władzy: „Nie damy się zastraszyć. Dalej potrafimy zorganizować duże demonstracje”. Do opozycji: „Jeśli nam się uda w sobotę, to tym bardziej uda się w niedzielę, jeśli wyjdziemy wszyscy”. Po raz kolejny zadziałało. Tym razem jednak przełamało nie tylko zrozumiały strach przed siłą uzbrojonej władzy, ale też pokazało nieskuteczność władzy.
Po demonstracji efekt był taki, że ulice znowu należały do opozycji. W mieście znowu zrobiło się głośno: z samochodów słychać było rockowy hymn opozycji Pieriemien, zawyły klaksony, wróciły flagi i pokazywanie sobie V. Stało się jasne, że w niedzielę wyjdą dziesiątki tysięcy ludzi. Od rana władza zaczęła zwozić całe kolumny suk, ciężarówek z OMON-owcami, przyczep z zasiekami z drutu kolczastego, platform, wozów z armatkami wodnymi. Obarykadowała i obsadziła milicją plac Niepodległości (tam znajduje się budynek rządu), a także ogromny plac i skrzyżowanie pod pomnikiem Stella, czyli dwa najważniejsze miejsca, gdzie od trzech tygodni zbierają się demonstrujący.
Krótko po 14.00 na prospekcie Niepodległości pojawili się demonstranci i błyskawicznie zostali zablokowani. Prospekt został ogrodzony z obu stron wozami i milicją uzbrojoną w tarcze i pałki. Ulice dojazdowe zostały odcięte ciężarówkami i funkcjonariuszami. Ludzie zostali gęsto stłoczeni. Trzymano ich tak godzinę. Następnie część aresztowano, resztę wypuszczono. Podobnie jak w środę, władza chciała, żeby wyglądało groźnie, co miało być sposobem na „oczyszczenie ulic” innym niż bicie, pałowanie i tortury, które okazały się przeciwskuteczne, bo wywołały jeszcze większy sprzeciw społeczny.
Teraz wszyscy ruszyli na drugi plac – pod Stellę. Tak jak tydzień i dwa temu, maszerowały już nie tysiące, ale dziesiątki tysięcy. Nie zatrzymały się pod Stellą, ale poszły dalej, w stronę siedziby Łukaszenki, czyli pałacu prezydenckiego. Tam już stały wozy i funkcjonariusze z tarczami. Ludzi znowu było za dużo, żeby władza mogła coś z nimi zrobić tak, żeby na tym nie stracić. Nie da się aresztować ani spałować 100 tysięcy. Pewność siebie u protestujących była tak duża, że podchodzili twarzą w twarz do stojących za tarczami milicjantów. Pojawiła się Maria Kalesnikawa, jedyna przebywająca wciąż w Białorusi liderka opozycji. Poprosiła o przejście, żeby mogła rozpocząć negocjacje o pokojowym przekazaniu władzy przez Łukaszenkę. To ważny gest, bo dotąd udawało się władzy krok po kroku eliminować liderki i liderów opozycji z życia publicznego. Jedni wyjechali, inni muszą się ukrywać, reszta jest ciągana po prokuraturach.
Rewolucja kobiet zaskoczyła Łukaszenkę [Sierakowski rozmawia z Marią Kalesnikową]
czytaj także
Łukaszenka to nie jest polityk, który będzie chciał pójść na kompromis i rozmawiać o podzieleniu się władzą lub jej przekazaniu. Znowu pojawił się z kałasznikowem. Nie było helikoptera, ale przez miasto przejechała kolumna wozów opancerzonych z lufami. Znowu dowiedzieliśmy się, że przeprowadził (piąty raz!) rozmowę telefoniczną z Władimirem Putinem. Za każdym razem komunikat jest taki sam: owszem, Rosja gotowa jest pomóc, ale jeszcze nie teraz. Interpretując sygnały Putina, pamiętajmy, że ich pierwszym adresatem są Rosjanie, a dopiero w drugiej kolejności Białorusini. Głównym zmartwieniem Putina jest jego własna sytuacja, a nie problemy Łukaszenki.
W niedzielę białoruski dyktator obchodził 66. urodziny i dostał życzenia od przedstawicieli posłusznych mu instytucji. Ich treść i estetyka dobrze obrazują mentalność przywódcy:
Są jeszcze tacy w Białorusi, którzy umieli się wczoraj kulturalnie zachować:
Opublikowany przez Sławomira Sierakowskiego Niedziela, 30 sierpnia 2020
Mimo ładnych życzeń nie był to udany dzień dla przywódcy. Demonstrował wczoraj nie tylko Mińsk, ale wszystkie inne miasta, gdzie nie dochodziło dotąd do protestów. Mimo wydanych poleceń i gróźb nie udało się „oczyścić ulic”. Wszyscy mogli zobaczyć, że nowa strategia, tak jak poprzednia, polegająca na drastycznej przemocy, nie działa. Nic nie wskazuje na to, żeby demonstracje miały się skończyć. Jeśli Łukaszenka nie wymyśli czegoś nowego, to mogą nawet znowu urosnąć, bo ludzie zorientowali się, że władza nie daje rady. Widzą to też funkcjonariusze. Powtarzające się pokazówki Łukaszenki z kałasznikowem też mają raczej skutek przeciwny do zamierzonego. Pewny siebie i panujący nad sytuacją władca nie musi robić takich scen. Ani co chwila dzwonić do Putina, którego jeszcze trzy tygodnie temu oskarżał o spiskowanie z opozycją.
Relacje autora z bieżących wydarzeń możesz śledzić na jego Facebooku.